Dobrze malować rzeczy naturalne…

Bogusław Deptuła

Rzymska wystawa na czterechsetną rocznicę śmierci Caravaggia jest jego powrotem do wiecznego miasta, które stało się jego celem i przekleństwem

Jeszcze 2 minuty czytania

„Caravaggio”. Rzym, Scuderie del Quirinale, 20 luty – 13 czerwca 2010, koncepcja wystawy, redakcja kalogu wystawy: Claudio Strinati, kuratorzy: Rossella Vodret, Francesco Buranelli.


Rzym około roku 1600 był prawdziwą, kosmopolityczną stolicą świata.  Miejscem, do którego rocznie pielgrzymowały trzy miliony ludzi. Spotykali się tutaj artyści z całej Europy, a powstające tu dzieła promieniowały na kontynent.

Niecałe sto lat wcześniej odwiedził je też pewien niemiecki mnich augustiański. W kościele Santa Maria del Popolo odprawił swoją ostatnią katolicką mszę. Mnich nazywał się Marcin Luter. Konsekwencje tej wizyty, przerażenia tym, co w Rzymie Luter zobaczył, były – jak wiemy – brzemienne w skutki.

Przeterminowany manieryzm

Zarazem Rzym AD 1600 był miastem sztuki wypalonej i właściwie zupełnie nieciekawej. Jeśli wymienię nazwiska malarzy najbardziej wziętych w owym czasie, to większości czytelników nie powiedzą one nic, a i dla historyków sztuki nie będą przesadnie istotne: Agnesti, Sciolante, Zuccari, Salviate, Nebbia i wreszcie Cavaliere d’Arpino, w którego rzymskiej pracowni  praktykował Caravaggio w swych początkach.

W malarstwie dominował późny manieryzm i był to już naprawdę schyłkowy etap tej niegdyś niezwykle wyrafinowanej sztuki, która miała swoje początki w ostatnich dziełach Rafaela i Michała Anioła, mistrzów dojrzałego renesansu, otwierających nowe drogi.

Nieunikniony przełom

Choć wtedy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy: przełom był nieunikniony. A jednocześnie mało kto był na niego gotowy. Niegotowość poświadczają reakcje na obrazy Caravaggia, niechętnie przyjmowane – jako zbyt śmiałe, zbyt pospolite, mało sztuczne właśnie (czyli: za mało w nich sztuki, a nazbyt wiele potocznej obserwacji).

Caravaggio „Pocałunek Judasza”,
National Gallery of Ireland, Dublin
Gdy młody, około dwudziestoletni Caravaggio przybył do Rzymu, nie miał planu, że zmieni europejskie malarstwo. Przybywał z północy Włoch, z okolic Mediolanu. Choć w sztuce tego regionu również dominował manieryzm, silne były też tendencje bardziej realistyczne, czy może werystyczne, a znaczenie miał także wpływ nieodległej Wenecji. W ostatnich opracowaniach dotyczących malarza wskazano więcej owych lombardzkich wątków.

To na północy zrodziła się jego odmienna wrażliwość. Może ci artyści, którzy wpłynęli na Caravaggia, nie byli wielkimi mistrzami, ale dali mu impuls do własnych poszukiwań. Opuszczając pracownię Lombardczyka Simone Peterzana, najpewniej dobrze już dawał sobie radę z malowaniem.

Po przyjeździe do Rzymu włóczył się w towarzystwie innych malarzy z północy Włoch, podobnych do niego awanturników. Zdobył wiernych malarskich przyjaciół i pierwsze zamówienia. Pomógł mu w tym kardynał Pucci. Jednak prawdziwym pierwszym mecenasem Caravaggia stał się dopiero kardynał Francesco Maria del Monte, wielki znawca malarstwa, kolekcjoner i największy spośród rzymskich diletanti owego czasu. Był erudytą, znał grekę, hebrajski i inne języki orientalne.

Ofiarował malarzowi mieszkanie w Palazzo Madama, który był jego rzymską rezydencją. Stojący naprzeciwko kościoła San Luigi dei Francesi pałac stał się tłem dla jednego z najsławniejszych obrazów Caravaggia – „Powołania św. Mateusza”.

Rzymska wystawa

Scenka z dzisiejszego z Rzymu: oto kaplica Contarelli w kościele San Luigi. Gęsty tłum widzów wrzuca monety, by oświetlić trzy przesławne sceny ze świętym Mateuszem Ewangelistą – bezwzględne arcydzieło Caravaggia. Ponad głowami freski ze scenami z życia świętego. Namalował je Cavaliere d’Arpino kilka lat wcześniej. Nikt na nie nie patrzy. Toną w mroku i zapomnieniu. Choć są namacalnie, fizycznie, to nie istnieją. Nie są złe, ale nie są też ani trochę tym, czym stały się obrazy jego niezbyt cenionego na początku czeladnika, malującego owoce i girlandy (bo tym mógł się pochwalić Caravaggio, opuszczając mediolańska pracownię Peterzana).

Caravaggio „Nawrócenie św. Pawła”,
Santa Maria del Popolo, Rzym
Obrazy z kaplicy Contarelli były pierwszymi publicznie dostępnymi dziełami Caravaggia, namalowanymi nie dla prywatnych kolekcjonerów. Wcześniej malował wyłącznie kameralne sceny z Bachusami lub muzykującymi młodzieńcami, o nieco dwuznacznej, czy raczej jednoznacznie homoerotycznej aurze. Te obrazy nie muszą być dziełem homoseksualisty, ale zwrócone są do takich odbiorców: spojrzenia wprost, wilgotne usta, muzyka jako temat, Amor jako towarzysz. Może były malowane cynicznie, dla pieniędzy, dla poklasku i uznania „znawców”, ale wzmocniły homoseksualną legendę wokół malarza.

Żywe obrazy

Rzymska wystawa Caravaggia, zorganizowana w imponującej przestrzeni dawnych stajani kwirynalskich, wprawia w podziw rozmachem, staranną scenografią, oprawą świetlną, wreszcie – przemyślaną reżyserią. Obrazy stają się jej autentycznymi bohaterami. Nie ma ich wiele, ale te dwadzieścia cztery zgromadzone na Kwirynale to procentowo bardzo pokaźna liczba; połowa, jak twierdzą organizatorzy, spośród „pewnych” obrazów, które dotrwały do naszych czasów. Kolekcję zgromadzoną na wystawie można w Rzymie dość łatwo uzupełnić o obrazy, które od wieków wiszą nieodmiennie na swoich miejscach w kościołach, oraz te z muzeów i kolekcji rzymskich, które na pokazie się nie znalazły. To może być około dziesiątki kolejnych. Wszystko razem daje już wynik naprawdę rekordowy – takiej ilości obrazów Caravaggioa w jednym mieście nie było od wieków.

Zostały zawieszone w pokaźnych odstępach. Oświetlenie wykadrowuje je z ciemności. Mają różną skalę i różną intensywność – jedne wykańczane bardzo starannie, inne nieco pospieszne – ale zawsze dysponują wielką energią. Emocje śmierci, cierpienia, zemsty, ale także miłości i wiary, a wszystkie prawdziwe, bo nie koturnowe.

Gdybyśmy przenieśli się w czasy bez światła elektrycznego, kina i telewizji, gdyby zniknął dystans historycznych ubrań, mógłby nas przeszyć dreszcz autentycznego uczestnictwa w namalowanych historiach. Te obrazy nadal wciągają, nadal robią wielkie wrażenie swą bezpośredniością, a dla ludzi, którzy oglądali je po raz pierwszy, z całą pewnością nie były ani nieruchome, ani nieme, ale żywe i otwarte jak rana w boku Chrystusa, w którą palec wtyka niewierny Tomasz.

Caravaggio Kosz z owocami”,
Biblioteka Ambrozjańska, Mediolan
Ostatni autoportret

Cała prezentacja zaczyna się bardzo skromnie. Nie od pierwszego ani najstarszego znanego obrazu, ale od najdoskonalszego w swoim rodzaju – „Kosza owoców” (ok. 1597) z Mediolanu. Caravaggio postawił na krawędzi stołu wypełniony owocami pleciony koszyczek. Nieledwie wyłazi z obrazu, balansując na skraju powierzchni, na której stoi. Owoce są bardzo dojrzałe, może nawet zaraz zaczną się psuć. Liście winorośli wyschły i poskręcały się, część winogron obeschła. Podejrzana jest jakość owoców. Lodówek wówczas nie było, ale w tym przesadnym naturalizmie jest coś dodatkowo podejrzanego, jakby ten obraz pełni i dostatku był zarazem zapowiedzią śmierci i rozkładu. Obraz namalowano przepysznie, wszystko wygląda „jak żywe”. Barwy i faktury oddane są w łudzący oko, nadzwyczajny sposób.

Obraz jako manifest umiejętności, nawet brawury malarza, ale też jeszcze więcej. Zarazem w hierarchii tematów malarskich temat podrzędny. Owo mistrzowskie wykonanie zdawało się mówić: jesteście w błędzie, nie temat jest ważny, ale to, jak został namalowany obraz. Takie podejście potwierdzają jedne z nielicznych autentycznych wypowiedzi Caravaggia, które padły na sali rozpraw. Artysta zniesławiał innego rzymskiego artystę, Giovanniego Baglione, za pośrednictwem wyszydzających go pamfletów. Gdy zapytano go, czym jest dobre malarstwo, miał odrzec: „imitar bene le cosi naturali”. „Dobrze naśladować rzeczy naturalne”.

Potem coraz mniej naśladował rzeczy, raczej tworzył własne na ich podstawie. Jego obrazy komplikują się, kulminację osiągając w dziełach z rzymskiego okresu, choćby tych z kościoła San Luigi dei Francesi.

Zmuszony do ucieczki z Rzymu po ponownym zabójstwie, Caravaggio ciągle był w podróży. Odwiedził Neapol, Maltę, Sycylię. Do Rzymu już nie wrócił, umarł w drodze powrotnej.

Caravaggio „Dawid z głową Goliata”,
Galeria Borghese, Rzym
Obrazy z czasów tułaczki są jeszcze inne, oszczędniejsze, bardziej monumentalne, choć wcale nie bardziej drastyczne. Na znaczeniu zyskują kontrasty pomiędzy partiami zapełnionymi postaciami i pustymi. Trzeba było nie lada odwagi, by tyle ołtarzowego obrazu pozostawić niezamalowanym. Jak widać temu malarzowi na odwadze nie zbywało.

Zamknięciem wystawy, a zarazem sztuki i życia malarza, jest sławny „Dawid z głową Goliata” (1609-1610). Dzielny młodzieniec trzyma odciętą głowę olbrzyma. Wycieka z niej krew, na czole krwawe znamię po uderzeniu kamienia, w otwartych ustach widać krzywe zęby, jedna powieka na wpół zamknięta – to ostatni autoportret artysty.

*

Giovanni Baglione – malarz, który z Caravaggiem się procesował, a zarazem autor jednej z pierwszych biografii, pisze w niej na zakończenie: „zmarł marnie, tak samo jak żył”. Moralną ocenę żywota Michelangela Merisi da Caravaggia zostawmy moralistom. Oglądając jego obrazy, wiemy jedno – nawet jeśli żył marnie, to malował niezwykle.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.