„W tym mieście” Victora Ficnerskiego jest tomikiem spowiedzią z okresu pandemii, którą autor spędził w Berlinie i Lipsku. Miasto Ficnerskiego to niemal zakład karny, trudno się z niego wydostać i jest brudno. Rodzi paranoję, i to paranoję globalną, odbijającą się od jednego przedmiotu do drugiego. Miasto upada, bo kobiety nie golą nóg, młodzi modni chodzą w brzydkich ubraniach, ludzie mają wściekliznę, ale brak im naturalnej dzikości. Podmiot wypluwa z siebie szeregi obywatelskich oskarżeń: szkoła nie uczy, woda nie poi, bo truje, pandemia to spisek, komunikacja publiczna to umieralnia dla wariatów, a nad tym wszystkim góruje widmo (żydo?)komuny. Z tego irracjonalnego stanu ratuje go ciało. W ostatnim wierszu („w mojej lewej kieszeni”) podmiot podchodzi do lustra, poprawia włosy. Dopiero po rytuale selfcare wyrusza w przyjaźniejszy już świat.
Wiersze Ficnerskiego tańczą na cienkiej granicy między kompleksem i narcyzmem (oba uczucia w wydaniu hiperalpha). Uznanie ciała (przez siebie czy inną osobę) jest w nich synonimem spokoju i spełnienia – tak jest w serii trzech wierszy: „ciało”, „mdłości” i „kiedyś”, jednych z lepszych w tomiku, zwłaszcza gdy potraktować je jako tryptyk. W pierwszych dwóch Ficnerski pokazuje drogę od zachwytu nad wspaniałością ciała po rozczarowanie jego niedoskonałością (chociaż pięć kilo nadwagi to znowu nie aż tak dużo). Dochodzimy w końcu do intymnego erotyku, w którym podkreślona jest wartość drobnych cielesnych gestów. Należą one niestety do przeszłości, bo jak wskazuje tytuł, tak było kiedyś. Uwalnia to kolejną płaszczyznę – wspomnienie ciała, które chce związać się z duszą, gdy każda inna czułość z powodu wstydu odchodzi w zapomnienie. Autor pisze, że chciałby zapamiętać bliskość jak „filmy z dzieciństwa”, ale jedyne, co jest, to Houellebecqowskie „fiaska erekcji” (wiersz: „chciałbym”).
Victor Ficnerski, „W tym mieście”. Papierwdole, 42 strony, w księgarniach od kwietnia 2022 Kontakt z własnym ciałem jako potwierdzenie istnienia łączy Ficnerskiego z poezją Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Podobnie jak w wierszu starszego poety, u Ficnerskiego dominuje myśl: „ciało jakie by nie było niech będzie z tobą” (Tkaczyszyn-Dycki, „Ciało wiersza”, XIV). Dzieli ich natomiast metoda ukazywania napięć. U debiutanta to przede wszystkim kontrast i dwoistość napędzane przez paranoiczną malignę. Dycki operuje za to znacznie szerszą antytezą i paradoksem, powstałymi poprzez rozmyślny autoplagiat. Łączy to z perspektywą psychotyczną, czym wprowadza samego siebie w trans historyczny, estetyczny czy erotyczny. Inspiracje Ficnerskiego (Bursa, Wojaczek, Bukowski) wymuszają na nim odrzucenie jakiegokolwiek dystansu wobec doświadczeń. Intuicja, by potraktować stan osobistej paranoi Wojaczkiem (bo kto lepiej się do tego nadaje niż podmiot przebrany za babę, psa czy taki, który nie rozpoznaje się w lustrze), wydaje się jak najbardziej słuszna. Wobec doświadczenia zbiorowego, jakim była pandemia, czasem nie sposób jednak skwitować wierszy Ficnerskiego czym innym niż lakonicznym „byłem tam”.
*
Tymczasem „Oprawa skórzana” Pawła Stasiewicza, też opublikowana przez wydawnictwo Papierwdole, to skok wiary w ramiona czytelnika. Tomik jest intrygująco eteryczny, a przy tym zabawny. Trudno odnaleźć współczesne czy dawne inspiracje. Jest tu trochę obrazów podobnych do ostatnich tekstów Urszuli Honek, kilka pobrzmiewa z lekka frazą Urszuli Zajączkowskiej. Wszystkie wiersze debiutującego autora łączą minimalizm z fascynacją codziennością i samym odbiorcą.
Tematem poezji Stasiewicza są przede wszystkim sztuki wizualne, kadrowanie świata, wielka opowieść o małym patrzeniu. Pod tym względem ten tom podobny jest do poezji Doroty Walczak-Delanois, która w swoich (równie minimalistycznych) wierszach wraca do tradycji awangardowych, żeby zatrzymać świat w stop-klatce i go obrócić. Autor „Oprawy skórzanej” przykłada natomiast największą wagę do odpowiedniego ustawienia ostrości soczewki – stale upewnia się, czy wszystko dobrze widać. Prezentuje obrazy, kolory (tomik pomimo białej okładki jest niepokojąco żółto-różowy w środku), ale nie poprzestaje na nich. Wie, że aby oddać blask ledów w toalecie, musi podarować nam zaspane oczy. W ten sposób uzupełnia relację z czytelnikami o ich własną cielesność. Wtargnięcie w świat odbiorcy odbywa się na poligonie cielesności i niesie intrygujące analogie. Wiersz „Rozruszanie ślinianek”, opowiadający o głodzie czytelniczym, można z powodzeniem odczytać jako erotyk: „kciukiem zrób sobie zakładkę do trzymania na grzbiecie”. Stasiewicz inicjuje więc grę, w której zasadą podstawową jest: „ja daję obraz, ty dajesz ciało”.
Paweł Stasiewicz, „Oprawa skórzana”. Papierwdole, Klub Integracji Twórczych „Stowarzyszenie Żywych Poetów”, 64 strony, w księgarniach od stycznia 2022Taka inwigilacja odbioru przez autora może zostać odczytana jako próba asekurowania tekstów. Jednak tutaj wyraźnie wypływa ze szczerej troski o zrozumiałość wierszy i utrzymanie stałego kontaktu z czytelnikiem i czytelniczką. Jest to skrajnie różne podejście niż u Dyckiego, który niekiedy specjalnie stara się odbiorcę wyprowadzić w pole, chociażby za pomocą powielania historii i postaci. Stasiewicz posługuje się zresztą podobnym zabiegiem, by objaśniać swoje wiersze, nie zaciemniać. Tworzy wiele obrazów zmysłowych, by opisać jedno zjawisko. W ten sposób bada, który z wielu wariantów najskuteczniej połączy się z czuciem osoby czytającej.
Przy tym wszystkim wychodzą niestety na wierzch drobne niedoskonałości językowe, które przy pierwszej lekturze mogą okazać się nieznośne. Część wierszy nieporadnie drepcze poprzez nagromadzenie przyimków, spójników i zaimków (wiersze: „Szklany prąd”, „Zapasy zmartwień”, „Ciepły kształt”), co przy tej objętości tekstów wydaje się zbędne. Stasiewicz jednak świetnie operuje przysłówkami (szczególnie tymi lepkimi, biologicznymi) i uwalnia rzeczowniki od tyranii mianownika. To udany debiut, który sprawia wiele radości poprzez swoją interaktywność.
Ficnerski może zyskać uznanie tych, którzy szukają ujścia dla kumulującego się gniewu. Stasiewicz natomiast wybornie sprawdzi się w roli ironizującego przewodnika po czyśćcu codzienności. Odbiór jego wierszy łączy przekorną niezgodę na inwigilację z uznaniem dla imponującej drobiazgowości. Jednocześnie wiele nadziei daje otwarcie poezji debiutantów na obraz męskiego ciała, które nie musi już bronić się przed patriarchalnymi oskarżeniami o przesadną sensualność. Ciało przestaje ukrywać się za metaforami natury i zyskuje pozaseksualny charakter. Jednak w porównaniu z poezją poetek męskie ciała poetyckie wciąż są nieco wstydliwe. Szkoda, bo przecież, jak pisał Tkaczyszyn-Dycki, „każdy z nas czeka na ciało wiersza lub na coś zgoła jeszcze większego” („Ciało wiersza”, XXIX).