Gdy w połowie lata warszawski klub Jassmine ogłosił, że w październiku odbędą się tam dwa koncerty kwartetu Ambrose’a Akinmusirego, zanotowałem w kalendarzu nazwisko trębacza przy obu datach. Występuje on wprawdzie w Polsce regularnie, ale okazja do słuchania jego zespołu w kameralnych warunkach dobrze nagłośnionego klubu nie trafia się często. To samo dotyczy możliwości spotkania z muzyką przez dwa wieczory z rzędu, z czym zwykle wiążą się bardzo ciekawe obserwacje i porównania. Dotyczą dyspozycji artystów w danym dniu, charakteru toczonych przez nich na estradzie dyskusji, natężenia emocji i ekspresji, mniejszych bądź większych różnic między występami, zmian w ich przebiegu, rodzaju oddziaływania na publiczność.
O muzyce trębacza i jej obliczach wiemy sporo nie tylko z koncertów, ale i z płyt, których od 2008 roku ukazało się sześć. Pomijając sesje nagraniowe, gdzie Akinmusire wystąpił gościnnie – a tych było wiele i zazwyczaj w znakomitym gronie (od Jacka DeJohnette’a po Kendricka Lamara) – z reguły poszukiwał on nowych dla siebie form, brzmień i artystycznych celów. Jest liderem ruchliwym, otwartym na inspiracje z najróżniejszych źródeł, od sportu, przez poezję i malarstwo, po dramatyczne tematy społeczne. Bardzo świadomie zaprasza kolejnych partnerów do tworzenia: kwartety smyczkowe, raperów, wokalistki, konkretnych muzyków dysponujących tym, czego akurat potrzebuje do realizacji swojej wizji. Z biegiem lat to kwartet stał się jednak najważniejszym wehikułem dla jego twórczości.
Od czasu debiutanckiego albumu trębacza w jego zespole gra Justin Brown – dysponujący ogromną przestrzenią na własną inwencję, niebywale energetyczny perkusista, z którym 40-letni Akinmusire zna się od prawie trzech dekad. Niewiele krócej związany jest z pianistą Samem Harrisem, o którym trafnie napisano kiedyś, że słychać w jego grze Billa Evansa, Cecila Taylora i Briana Ferneyhougha. W tym przypadku w żadnym razie nie chodzi o brak własnego stylu, lecz o rozległość horyzontów i bogactwo pianistyki, której narracje mogą kierować się w bardzo różne strony. Czwarty muzyk stałego kwartetu trębacza to kontrabasista Harish Raghavan, którego – oprócz wszechstronnych jazzowych kompetencji – cechuje otwartość na dysonanse i chropowatości, a także impulsywność podczas koncertów. Z tymi artystami Akinmusire zarejestrował większość swoich albumów i przy wielu okazjach podkreśla, jak ważna jest dla niego idea tworzonego z nimi working bandu.
Zespół jest istotny także z innego powodu. Akinmusire nie jest stereotypowym liderem, który głównie gra na siebie, by dostać najgłośniejsze brawa po solówkach. Nie robi tego, choć doskonale improwizuje i cieniuje brzmienia, dysponując techniką rzadkiej próby. A o jego umiejętnościach można by pisać i pisać: o tym, jak mądrze dobiera barwy, jak odważnie zestawia ze sobą dźwięki, jak łączy stanowczość z kruchością oraz donośność głosu z ledwie słyszalnym chropowatym szmerem. Tego rodzaju wielowątkowe granie wymaga wirtuozerii, ale ona nie jest celem samym w sobie. Kilka lat temu tak to komentował w magazynie „Downbeat”: „Cała ta sprawa z wystrzałową grą na trąbce jest nie dla mnie. Kocham tak wiele innych aspektów muzyki, że nie interesuje mnie skupianie się na jednym – zwłaszcza tym wypływającym z ego. Mógłbym grać zabójcze solówki jazzowe. Wiem, jak to robić, ale to nie jest dla mnie ciekawe”. Ciekawsze jest dla niego angażowanie muzyków do różnych zadań – mogą dotyczyć one wspólnego zagrania złożonego motywu, zabarwienia kompozycji konkretnym brzmieniem czy nagłej zmiany tempa. Proponuje więc urozmaicone tematy, od skomplikowanych rytmicznie i harmonicznie po te jasne jak słońce. Jego utwory są też bardzo różnej długości: możemy mieć do czynienia z niekończącym się, żywiołowo pulsującym groove’em, by za chwilę usłyszeć lapidarną formę o bardzo ściśle określonej intencji.
Kompozycje Akinmusirego wyróżniają się także tym, że bywają dźwiękowymi wersjami pisanych przez niego opowiadań albo wierszy, których jednak nie zamierza wydawać. Taka praktyka może bardziej kojarzyć się z muzyką ilustracyjną niż autonomicznym jazzem, ale w tym przypadku sprawdza się doskonale. Trębacz tłumaczył to następująco: „Robię tak, bo myślę, że to służy formie utworu, pomaga mu wystartować. Nie jest mi dzięki temu łatwiej komponować, ale zdecydowanie mam więcej narzędzi”. Innym razem wyznawał, że czasem myśli o konkretnych dźwiękach jak o bohaterach opowieści, których stosunki mogą być bardzo różne: zgodność, napięcie, wpływ jednego na drugi. Akinmusiremu zdarza się w wywiadach odsłonić to i owo na temat konkretnej inspiracji. Rysuje wtedy literacką myśl, która stała za daną muzyczną dramaturgią.
Gdy przychodzi do jej realizacji, bywa tak, że trębacz znika całkiem z pola słyszenia. Wtedy jego przyjaciele z zespołu swobodnie robią swoje z jego muzyką. Prymat kolektywu, wyraziste kompozycje o nietypowej, osobnej, nieraz trudnej architekturze, współpraca w ramach ufającej sobie grupy – tak można by w skrócie podsumować muzyczny wymiar działań kwartetu, który stał się w ostatnich latach jednym z najważniejszych składów współczesnego jazzu.
Co prawda na koncertach w Jassmine wystąpił inny kontrabasista – ekstrawertycznego Raghavana zastąpił nieśmiały Joe Sanders – ale jakość kwartetu po raz kolejny dała o sobie znać. Akinmusire pozostał wierny swojemu wyobrażeniu zespołu, który wprawdzie wykonuje jego kompozycje, ale czyni to z pełnym prawem do swobodnej interpretacji. W takich warunkach można poczuć osobowość muzyków. Na perkusji radosny, prący do przodu, zachwycający sprawnością Brown, który nieraz z entuzjazmem wykrzykuje coś do partnerów. Z kontrabasem w dłoniach Sanders, grający jakby trochę za mało, chwilami wydaje się myślami gdzie indziej. Na fortepianie Harris – skupiony, analityczny, esencjonalny. To muzyk, którego niepozorna fizyczność nie okazuje emocji, ale spod jego palców wybrzmiewa ich całe mnóstwo. I wreszcie Akinmusire – przewodnik z autorytetem, który wie, co i jak chce powiedzieć, ale słucha rad towarzyszy, czasem z radością się z nimi przekomarzając.
Spośród elementów, które stanowią o sile tej muzyki, szczególne wrażenie robi na mnie to, jak bardzo ewidentny pozostaje jej oryginalny i autorski wymiar. Przejawia się on w ogólnej, raczej matowej niż jaskrawej, palecie emocjonalnych barw. Odrębny charakter tej muzyki odzywa się także w środkach, po jakie Akinmusire sięga, by dokonać zwrotu akcji utworu, przyspieszyć ją bądź spowolnić, jakąś myśl wygasić, sprawnie zastępując ją inną, często trudną do przewidzenia. Jednocześnie jest w kompozycjach trębacza pewien zasadniczy brak efektowności, co idzie w parze z jego deklaracjami dotyczącymi choćby roli instrumentu solowego. Mimo to, na jakimś głębszym poziomie, bardzo efektowny jest sposób, w jaki balansuje między odmiennymi pomysłami, jak płynnie udaje mu się różne intencje pogodzić, umożliwiając przy tym autoekspresję wszystkim członkom zespołu. Intelektualizm form nie wyklucza wiarygodnych emocji. Charyzma lidera nie przysłania osobowości partnerów.
W przeciwieństwie choćby do innej urodzonej w latach 80. gwiazdy amerykańskiego jazzu – trębacza Chiefa Xiana aTunde Adjuah (dawniej znanego jako Christian Scott) – Akinmusire niewiele mówi na estradzie. Podczas pierwszego występu w Jassmine zabrał głos na chwilę, niezręcznie się tłumacząc, że w ciągu koncertu jego głowę wypełnia „muzyczny mózg” i z tego powodu ograniczył się do przedstawienia zespołu. Następnego wieczoru był tylko odrobinę bardziej rozmowny. Nie traktuje więc koncertów jako pretekstu do opowiadania o utworach czy sypania anegdotami z życia w trasie. Milcząc, wydaje się mówić: „Koncert to czas na muzykę, tylko ona jest ważna, jeśli was interesuje, na niej się koncentrujcie i przeżywajcie ją po swojemu”.
W takim duchu za każdym razem odpowiada, gdy dziennikarze pytają go o znaczenie tajemniczych i poetyckich tytułów jego albumów bądź kompozycji. W wywiadzie udzielonym niedługo po premierze płyty „The Imagined Savior Is Far Easier To Paint” z 2014 roku mówił: „Wszyscy pytają mnie w kółko: «Co [ten tytuł] znaczy?». W tym właśnie szkopuł: zamiast coś przeżyć, chcemy wiedzieć, w jaki sposób mamy to przeżywać. Dlaczego? Nie wszystko na świecie musi coś znaczyć czy być w pełni zrozumiałe. Ten tytuł ma oczywiście dla mnie bardzo konkretne i bardzo ważne znaczenie, ale zachowam je dla siebie. Chcę, by słuchacze sami je dla siebie odkryli. Nie chcę narzucać im jednej drogi. Chcę, by każdy mógł wejść w świat mojej muzyki po swojemu – drzwiami czy oknem. Chcę też, by sam znalazł wyjście – takie, przez które przechodząc, poczuje się zmieniony”.
Nie wszystko jednak u Akinmusirego pozostaje w sferze niedopowiedzeń i prywatnych odczuć. Jego muzyka nieraz w bardzo konkretny sposób dotyka spraw politycznych i społecznych – na przykład na płycie „When The Heart Emerges Glistening” (2011), gdzie trębacz umieścił utwór „My Name Is Oscar”. Słuchamy tam porywającego, wręcz rwącego się do życia perkusyjnego solo. Równolegle wybrzmiewa beznamiętny głos Akinmusirego, który czyta wiersz upamiętniający Afroamerykanina Oscara Granta III – jedną z ofiar śmiertelnych działań policji w Stanach Zjednoczonych. Trębacz zwrócił wtedy uwagę właśnie na Granta, ponieważ do tragedii doszło w mieście Oakland, gdzie Akinmusire się urodził i wychował. Artysta był później wielokrotnie pytany o to, kim jest Grant. W wywiadzie w 2014 roku przyznawał: „[Ten utwór] miał niesamowity efekt. Dzięki niemu uświadomiłem sobie, co mam robić. Tak długo, jak będę miał taką możliwość, zamierzam mówić o rzeczach odnoszących się do moich lęków”.
Na następnej płycie znalazła się kompozycja „Roll For Those Absent”, w której kilkuletnia dziewczynka, Muna Blake, czyta nazwiska ofiar policji i wymiaru sprawiedliwości. Trębaczowi chodziło o wywołanie szoku: młoda osoba, której życie dopiero się zaczyna, przypomina nazwiska tych, których życia pozbawiono. Dramat czarnej społeczności w Ameryce znalazł również odbicie w rapowanych przez Koola A.D. zwrotkach na albumie Akinmusirego „Origami Harvest” z 2018 roku. To płyta pełna kontrastów i konfliktów, także na gruncie estetycznym: dochodzi do tarć między zespołem jazzowym, raperem a kwartetem smyczkowym. Znalazła się tam między innymi piętnastominutowa niepokojąca suita „Miracle and Streetfight”. Tytuł ten, jak każdy u Akinmusirego, jest nieprzypadkowy.
Cud i walka uliczna – to zestawienie można potraktować jak monetę, którą trębacz nam przekazuje. Awers to sztuka, kreatywność i współpraca. Rewers stanowią konflikty, nierówności oraz bezprawie. O tym także Akinmusire nie powiedział na koncertach w eleganckim klubie w centrum Warszawy, ale jego chęć opowiadania muzyką o jednym i drugim jest ewidentna.