Tricki i żarty
„W trójkącie”, reż. Ruben Östlund

18 minut czytania

/ Film

Tricki i żarty

Mateusz Górniak

Kolejne filmy reżysera wchodzącego właśnie na ekrany „W trójkącie” składają się na zbiór wywołujących niepokój albo zażenowanie tricków

Jeszcze 5 minut czytania

Kariera Rubena Östlunda to opowieść o autorze, który zaczynał od bycia tricksterem, zdobył uznanie jako siewca społecznego dyskomfortu, a potem został pieprznym żartownisiem i z uśmiechem na ustach odbierał kolejne Złote Palmy. Droga od terrorysty szwedzkiego kina do europejskiego lwa salonowego jest długa i kręta, czasem niepokojąco zabawna i zwykle wytrącająca z wszelkich stref komfortu. Kolejne filmy reżysera wchodzącego właśnie na ekrany „W trójkącie” składają się na zbiór wywołujących niepokój albo zażenowanie tricków. Przemierzamy różne klasy i bańki, zaglądamy do naładowanych lękiem domowych wnętrz, słuchamy gitary na zakurzonych ulicach Göteborga, jesteśmy w kurorcie narciarskim, w galerii sztuki albo supermarkecie. Östlund kocha podglądać, podstawiać nogi, testować granice i rozsadzać konwencje, a jego projekt autorski to przy tym wszystkim szereg pytań o wytrzymałość potencjału wywrotowego kina, które tak chętnie jest nagradzane i tak zgodnie wszystkich bawi.

Niszczyciele rowerów

Pierwszy trick Östlunda to pierwsza scena jego pełnometrażowego debiutu z 2004 roku – „Gitarrmongot”. Na otwarcie filmu składa się kilka ujęć z transmisji telewizyjnej patriotycznego koncertu opiewającego ciepłe, drewniane chaty i królewski zamek u stóp miasta. Powiewają flagi, publika się kołysze, a na zbliżeniach widzimy ludzi, którzy mają zdrowy uśmiech i serdecznie machają do kamery. Wchodzimy w rytm pląsań szwedzkiej sielanki. Potem na ekranie pojawiają się zakłócenia, aż wreszcie – obrazy dobrobytu znikają. Okazuje się, że to dwunastolatek na dachu jednej z kamienic Göteborga przestawia anteny satelitarne. Co ważne, ma ze sobą gitarę i zaraz wyjdzie na ulicę, żeby na niej zagrać. Prawdziwy z niego piewca apokalipsy, a ma jeszcze partnera, na oko trzydzieści lat starszego mężczyznę, który też kocha gitarę i też ma całe to tak zwane zdrowe społeczeństwo w dupie.

Östlund instaluje swoich świętych głupków wewnątrz powszedniej skandynawskiej szarówki. Jest też dla nich wyjątkowo jak na siebie czuły, szczególnie w powracających refrenem scenach w tramwaju, gdzie porozumiewają się ze sobą sprośnymi gestami i grają w papier-kamień-nożyce przez szyby dwóch różnych wagonów. Daje im czas na zabawę i dziecięcą radochę.

Najważniejsza jednak jest gitara. Gitara to w debiucie Östlunda nie tylko motyw przewodni, ale przede wszystkim – artefakt wywrotowy. Aż przypomina mi się wiersz Piotra Janickiego „Gdyby nam przyszło”, gdzie obok trzech rysunków gitar stoją wersy: „Ja mam gitarku / ty masz gitarku / on ma gitarku / wszyscy mamy gitarku / ostrożnie z tym”. U poety z Supraśla „gitarku” to potencjalność detonacji, która zmieni dotychczasowe reguły gry. Sytuacja liryczna tkwi w zawieszeniu: wszyscy posiadają to wybuchowe coś, więc trzeba być wyjątkowo uważnym. W „Gittarmongot” także czuć ten wybuchowy potencjał instrumentu, z tym że Östlundowi nawet w żartach nie przyszłoby do głowy apelować o ostrożność. Gra toczy się raczej o detonację każdego możliwego ładunku i eskalację każdego możliwego konfliktu, ponieważ to konflikt, zdaniem szwedzkiego reżysera, może uwidocznić społeczne pęknięcia.

Obok skrawków z życia brzdękających na „gitarku” odszczepieńców dostajemy w „Gittarmongot” konflikt tragiczny pełną gębą. I tutaj Östlund sięga po inny zestaw tricków, odchodzi od wybuchowych artefaktów i opiewania apokalipsy na rzecz kreowania społecznych patów, kolizji i innych sytuacji wyrzucających widzów i bohaterów z ich stref komfortu. Otóż, po mieście grasują niszczyciele rowerów, bezmyślni chuligani i troglodyci. Ofiarą ich występków pada pojazd ubogiej kobiety z zaburzeniami rozwoju. Co więcej, kobieta potrzebuje swojego roweru, żeby zarobić na chleb i nie umrzeć z głodu. To sytuacja rodem z włoskiego neorealizmu, ale Östlund nie przewiduje oczyszczającej puenty, bo woli dolewać oliwy do ognia. Rower zostaje znaleziony, ale jest przypięty do ulicznej lampy tak, że biedna kobieta nie jest w stanie go odzyskać. Nie potrafią pomóc jej także kolejni przechodnie. Kręcą głowami i mówią, że sprawa wydaje się nie do rozwiązania. Czy kobieta umrze z głodu? Czy ten szkodliwy psikus to ostateczny koniec szwedzkiej sielanki? Nie wiadomo – Östlund bawi się bowiem w dyskomfortowe przeciąganie sytuacji i zostawia nas z obrazem bezradności zaistniałej wskutek głupiej, niczym nieuzasadnionej przemocy.

Pocztówka pełna napięcia

Grupa mniej lub bardziej losowych osób. Sytuacja społeczna typu wakacje, powrót do domu, spotkanie w tramwaju. Wynalezienie konfliktu i eskalowanie go do poziomu maksymalnej wytrzymałości sceny/całego filmu. Tak właśnie spróbowałbym opisać jedną z ulubionych strategii Östlunda i dokładnie na tej mechanice opiera się jego krótki metraż z 2005 roku – „Autobiographical Scene Number 6882”.

Najpierw, zza planszy napisów, dociera do nas bełkotliwa rozmowa o różnych rodzajach trunków. Chodzi o cydr i wódkę, ale przede wszystkim o to, że wszyscy są na wakacjach i świetnie się bawią. Przechodzą akurat przez most. I tutaj kończą się napisy, a zaczyna bezosobowa obserwacja bohaterów. Statyczny kadr, nuda wakacji i nagle jeden koleś wpada na pomysł, żeby z tego mostu skoczyć, i przekonuje wszystkich, że to świetny pomysł, bo wiele innych osób już tak zrobiło i żadna z nich nie zginęła. Kiedy już ma skakać, przez most przejeżdża starszy mężczyzna i go powstrzymuje. Mówi, że to skrajnie głupi pomysł i kilka osób już tak zginęło, a potem odjeżdża. Między grupką pijanych znajomych wywiązuje się rozmowa, konflikt. Stawka to życie i śmierć, padają kolejne argumenty, statyczny kadr staje się nie do wytrzymania, a potem, wiadomo, Östlund nas z tym zostawia.

Podglądactwo

W 2008 roku premierę ma „Mimowolnie”, które przeplata ze sobą epizody z życia ludzkiego stada i przygląda im się z perspektywy podglądackiej. Kolejne sceny, na podobieństwo „Autobiographical Scene Number 6882”, to dyskomfortowo przeciągające się pocztówki ze strzępów zbiorowego życia. Najpierw kamera zza drzwi podsłuchuje rozmowę o śniegu pomiędzy żoną solenizanta a imigrantką i niby jest to rozmowa niewinna, ale im dłużej stoimy z kamerą na progu, jako podglądacze, tym więcej wątków zdaje się potencjalną przestrzenią konfliktu. W końcu solenizant zostaje ranny wskutek wybuchu petardy. Zdarzenie jest rozpatrywane na wszystkie możliwe sposoby, apeluje się do zdrowego rozsądku, a z gości zgromadzonych na przyjęciu wychodzą coraz to bardziej niepokojące rzeczy.

O ile w „Gitarrmongot” Östlund daje publiczności radochę, a bohaterów obdarza czułością, to tutaj widzimy go jako bezwzględnego demaskatora. Na przykład w kolejny z epizodów zostajemy wprowadzeni przez kamerkę w komputerze i obserwujemy dwie niepełnoletnie dziewczyny, które robią sobie seksowne zdjęcia i snują pijane fantazje o życiu. W innej scenie podglądamy akty przemocy pedagoga wobec ucznia, a następnie zostajemy wrzuceni do autokaru, który dla Östlunda staje się wyjątkowo sprawną metaforą społeczeństwa.

Humor

„Incydent w banku” (2009) to narodziny humoru Rubena Östlunda. Tak jak „Autobiographical Scene Number 6882”, jest to krótki metraż oparty na jednym pomyśle i opowiedziany przez jedną długą scenę.

Pomysłem jest urządzenie rekonstrukcji nieudanego napadu na bank. Przemysłowa kamera podgląda grupę śmiałków, którzy chcą dokonać czegoś wielkiego, a potykają się o własne nogi. Östlund śmieje z ludzkiej głupoty. Nakłada maskę błazna i odkrywa na oczach publiczności swój osobliwy autorski komizm – rzecz tak kluczową dla jego najnowszych, nagradzanych Złotymi Palmami produkcji. Można odnieść wrażenie, że bawi się lepiej niż publiczność, która swoją drogą musi docenić kunsztowność tego krótkiego filmu.

Dzieci

W „Grze” (2011) też odbywa się rekonstrukcja zdarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości i poruszyły szwedzką opinię publiczną.

Film zaczyna się, kiedy kamera jest w centrum handlowym. Perspektywa znów jest podglądająca, ale tym razem patrzymy jako ktoś, kto w galerii handlowej podgląda cudze dzieci. U Östlunda w dzieciach zapisane jest sporo politycznych kodów. Fabuła opowiada narastający między dwiema grupkami dzieci konflikt. Młodsi to trójka ślamazarnych chłopców wyprawionych na wycieczkę przez pracującą w korporacji mamę. Starsi to piątka imigranckich chłopaków, którym się nudzi i którzy są sfrustrowani. Starsi podchodzą do młodszych i oskarżają o kradzież iPhone’a. Zaczyna się gra napędzająca cały film. Nie wiadomo, kto jest niewinny, ale wiadomo, kto jest bogaty i kogo stać na iPhone’a. Östlund każe nam patrzeć na strach i determinację, dziecięce przetwarzanie społecznych kodów, słowo przeciwko słowu.

Zdjęcie rodzinne

Wyczekiwany urlop, stok narciarski, świetnie dobrany sprzęt i zdrowe uśmiechy czteroosobowej szwedzkiej rodziny. „Turysta” (2014) to film zamknięty w kurorcie narciarskim i psychologicznym piekle pewnej familii.

Wszystko burzy tutaj trick, czyli lawina. Kiedy Tomas traci swoje poczucie stabilności jako głowa rodziny, zaczyna się drobiazgowa inscenizacja upadku rodzinnej harmonii. Bezosobowe podglądanie społecznych zwierząt zostaje zastąpione wnikliwą opowieścią o ludzkiej naturze, a montaż nie działa już jak kolaż, a podąża za psychologią postaci. Bohaterowie nie są już tutaj tylko użytecznymi narzędziami do referowania autorskich ideologii, ale najzwyczajniej w świecie złożonymi ludźmi, których Östlund w swoim najbardziej psychologicznym projekcie rozkłada na kawałeczki, by uzyskać wrażenie demontażu tej słynnej „podstawowej komórki społecznej”.

Kwadrat

„The Square”, za który Östlund odebrał w 2017 roku Złotą Palmę, to nie tylko moment konsekracji reżysera na mistrza współczesnego kina, ale też punkt zwrotny w jego autorskim projekcie. To film, w którym reżyser na dobre porzuca skórę intruza i kino dyskomfortu na rzecz satyry, która bardziej poprawia humor, niż wytrąca z równowagi.

Tytułowy kwadrat odnosi się do projektu artystycznego polegającego na utworzeniu przestrzeni, w której każdy będzie mógł czuć się komfortowo, i właśnie ta metafora prowadzi opowieść Östlunda. I choć autor jest wierny swoim tematycznym obsesjom, to tym razem opowiada historię z wnętrza opisywanego zjawiska. Zajmują go niuanse i paradoksy, a nie katastrofa.

„Turysta”, „Mimowolnie”, „Gra”, „The Squere”, reż. Ruben Östlund

Rzecz skupia się na określonej grupie społecznej (środowisko sztuki galeryjnej) i wewnątrz niej podgrzewa atmosferę tak, żeby zdemaskować bohaterów. Farsowość zasadza się tutaj na osobistych i zawodowych perypetiach dyrektora muzeum, a szereg sprawnie zainstalowanych w fabule historii pobocznych tylko podbija śmiesznostki ludzi sztuki. „The Square” to też pokaz reżyserskiej siły – Östlund z rozmachem realizuje swoją obnażających snobów z artworldu satyrę. Przykładem niech będzie porywający performans Terry’ego Notary’ego – artysty, który zagrał King Konga w „Wyspie czaszki”, a u Östlunda za pomocą narastającej brutalności performuje wstęp do dżungli. Przechadza się z gołym torsem wśród stolików ludzi ze środowiska i zakłóca ich strefę komfortu – zrzuca talerze, straszy nieludzkim głosem, staje coraz bardziej agresywny. W pewnym momencie granica między występem a poczuciem zagrożenia zostaje zatarta i portretowana przez Östlunda publika brutalnie pozbywa się zakłócającego przyjęty porządek człowieka-goryla. Ostatecznie spektakularnie wykonany i nakręcony performans działa tylko jako terapia szokowa dla głupawych bohaterów oraz sposób na zaimplikowanie kilku spostrzeżeń dotyczących psychologii tłumu i wyrażenie obawy, że na nasz stary kontynent nadciągną zaraz hordy barbarzyńców.

Żartowniś

Wchodzące właśnie na ekrany „W trójkącie”, podobnie jak „The Square”, pracuje na obrotach humoru wycelowanego w konkretną grupę społeczną. To najzabawniejszy film katastroficzny w historii kina i epicko poprowadzona satyra na próżnych bogaczy. Östlund chłosta swoich bohaterów grubo ciosanym żartem i daje publiczności inscenizacyjny popis.

„W trójkącie” to też kolejny dowód na utratę wywrotowości kina Östlunda na rzecz intelektualnie błahej i ani trochę niewytrącającej ze stref komfortu komedii. Szerokie wody wysokobudżetowego kina sprawiają, że wytraca się jego charakterystyczny autorski rys, a humor nie ma już mocy rozsadzania zainscenizowanych struktur społecznych – staje się przewidywalny i łatwy do okiełznania.

Z okazji drugiej Złotej Palmy przyznanej szwedzkiemu reżyserowi można mówić o zatwierdzeniu przemiany, która dokonała się w nim jako autorze. Pierwsze jej zapowiedzi są już w „Turyście”, może nawet w „Incydencie w banku”, ale dotyczy ona przede wszystkim dwóch ostatnich projektów i chodzi w niej o porzucenie dyskomfortowych tricków na rzecz sprawnie poprowadzonych żartów z naprawdę łatwego obiektu, jakim są multimilionerzy na luksusowym statku. Nagle reżyser doceniony jako terrorysta kina odstawia swoją osobliwą estetykę i z pozycji salonowego pieszczocha urządza śmiszne, trochę niegrzeczne zabawy.

W historię nowego projektu Östlunda wprowadza nas świetnie nakręcona rozmowa pary ze środowiska influencersko-modelingowego. Konflikt w tej scenie zasadza się na pytaniu, która z bogatych osób będzie płaciła za obiad i dlaczego zawsze musi to robić mężczyzna. Doskonale obsadzeni Harris Dickinson i zmarła w sierpniu ubiegłego roku Charlbi Dean przerzucają się argumentami i ujawniają swoje toksyczne mechanizmy, a Östlund prowadzi dialog tak, że z jednej strony ogląda się to jak „Szklaną pułapkę”, a z drugiej jak „Monty Pythona”. Sprawnie poprowadzona satyra odkrywa przed nami kolejne śmiesznostki bohaterów, a Östlundowi zabawa kosztem bogoli nie znudzi się przez grubo ponad dwie godziny, bo zaraz ruszymy z bohaterami w ekskluzywny rejs. Postaci na statku będą przekrojem obrzydliwie bogatych, złych i pustych typów na czele z rosyjskim handlowcem. Poznamy też załogę, która inscenizuje przed nami bycie służbą w XXI wieku, oraz pijanego kapitana, który czyta klasyków komunizmu i nienawidzi prawie wszystkich.

Östlund patrzy na ten świat już nie jako podglądacz, lecz ktoś uwiązany, przebywający nie poza tytułowym trójkątem, a w samym jego środku. Jest jak jeden ze swoich bohaterów, zamykający się w kajucie przed nielubianymi braćmi z bańki kapitan marksista Woody Harrelson. Charyzma aktora pozwala szarżować Östlundowi. Harrelson kapitan zbiera i akceleruje wszystkie napięcia i konflikty, a Östlund używa go jako poręcznej figury komicznej, rozbrajającej kolejne sytuacje, prowadzącej bieg wydarzeń do spektakularnej puenty.

„W trójkącie” jest filmem, w którym katastrofa się ziszcza na naszych oczach. Niestety, reżyser nie jest w stanie nas nią zaskoczyć, nie wpędza w niepokój przeciągającymi się scenami i nie wytrąca z myślowego lenistwa montażowymi zbitkami. To katastrofa śmiesząca ze zdrowego dystansu, z pozycji komfortu. „Gitarku” zostało roztrzaskane – są tylko żarty, trochę inscenizacyjnych fajerwerków i tęsknota za Östlundem wywrotowcem.

Tricki idą w świat

Postscriptum do historii autorskich zmagań Rubena Östlunda znajduje się na platformie HBO Max. Chodzi oczywiście o nowy sezon hitu, jakim jest „Biały Lotos”. Mike White drugą odsłoną swojego projektu pokazał, że udało mu się stworzyć sprawną maszynkę do mielenia bogatych dupków.

Trudno tutaj nie wyliczać kolejnych porównań między ubiegłoroczną Złotą Palmą a przebojem popularnej platformy streamingowej. W obu przypadkach okoliczność luksusowych wakacji staje się punktem wyjścia do satyry na współczesność i jej największych beneficjentów. Można też powiedzieć, że w doborze środków estetycznych White pełnymi garściami czerpie z dorobku autora „Turysty” – projekty bazują na scenach zawierających narastający niepokój albo nadciągającą katastrofę, a humor z założenia ma demaskować bohaterów składających się na przekrój najbardziej uprzywilejowanej grupy.

„W trójkącie”, reż. Ruben Östlund„W trójkącie”, reż. Ruben Östlund. Szwecja, Wielka Brytania, Niemcy 2022, w kinach od 6 stycznia 2023Otwarcie serialu przypomina scenę inicjalną „Kultu” z 1974 roku. W horrorze Robina Hardy’ego obserwujemy policjanta jako strażnika zdrowego rozsądku, który zbliża się na łódce do wyspy, której mieszkańcy zaraz wezmą go w rytualne obroty oraz zanegują jego dotychczasowy system wartości. Kiedy w pierwszych scenach widzimy ceremonialne powitania uczestników turnusu sieci hoteli Biały Lotos, też wiemy, że zaraz coś się stanie. U White’a turnus działa jak rytuał – przynosi bohaterom radykalną przemianę albo śmierć. Na obrzędy składają się nieoczekiwane utrudnienia wakacji oraz niepohamowany, nieżyczliwy multimilionerom humor twórców. W przypadku obu sezonów między przyjazdem a wyjazdem rozgrywa się równolegle kilka konfliktów albo życiowych dramatów ludzi, którzy zdecydowali się na ekskluzywną ofertę Białego Lotosu. Zbuntowana nastolatka mierzy się ze swoją przynależnością klasową, a zmanierowana miliarderka pragnie rozsypać prochy swojej matki nad oceanem. Liberalny facio dowiaduje się, że jego ojciec umarł na AIDS, i nie może sobie poradzić z tym, że ta sytuacja go przerasta, a dwie pary świeżo dorobionych trzydziestolatków wchodzą ze sobą w niezdrową rywalizację i próbują zredefiniować swoje związki. Ktoś kłóci się o przydział pokoju albo ginie pośród fal, mamy do czynienia z postkolonialnymi dramatami albo błyskotliwym dialogiem jak w „Rodzinie Soprano”.

I choć „Biały Lotos” nie przywraca Östlunda wywrotowca z „Gry” czy „Gitarrmongot”, to warto odnotować, że autor „Mimowolnie” stał się ważnym punktem odniesienia, a dla niektórych – punktem wyjścia. Jego dorobek stanowi rezerwuar poręcznych tricków, można z nich czerpać i testować je w kolejnych kontekstach. White przeprowadził taką operację naprawdę wdzięcznie, ale pracował wewnątrz estetyki psychologicznego „Turysty” i satyrycznych „The Square”. Łatwo sobie jednak wyobrazić grupę intruzów z przyszłości, dla której wczesne, dyskomfortowe kino Rubena Östlunda będzie punktem wyjścia do aktualizowania realizmu czy rozpędzania filmowych terroryzmów – i właśnie to jest szczęśliwe zakończenie zarysowywanej tutaj historii dotychczasowej drogi twórcy „W trójkącie”.