Światełka, świnie i śmieci

10 minut czytania

/ Film

Światełka, świnie i śmieci

Klara Cykorz

W „Kowbojce z Kopenhagi” wszystkie postaci wydają się zimne jak skręcony kaloryfer. Mogłoby być to ciekawe – świat przestępców lunatyków, przeciąganych pauz w akcji i dialogach – gdyby nie układało się w klisze

Jeszcze 3 minuty czytania

Nicolas Winding Refn zaczynał w latach 90. od kamery z ręki, ruchu, ciasnoty i syfu na ulicach Kopenhagi. Ale kiedy dwie dekady później, po drugiej stronie globu i z rozpoznawalną marką (hashtag #NWR), kminił, co tu się da artystycznie zrobić w warunkach Streamingowej Rewolucji Serialu, pociągały go raczej bardzo statyczne, wypieszczone kadry i oświetlanie ich mocnymi, dominującymi kolorami (trochę jak z kina niemego, kiedy malowało się klatki, albo ze starych książek dla dzieci). „Too Old To Die Young” zostało wyprodukowane przez Amazona, miało dziesięć odcinków różnej długości i nie podobało mi się; uznałam go za manierycznego snuja i nieudany eksperyment. Ale jak się już przetrwało te dziesięć odcinków, to przynajmniej zostawało w człowieku widzce wspomnienie konkretnego Miejsca, dystopijnej, pustynnej planety Kalifornia w układzie Ameryka, dusznych przestrzeni pokrytych kolorową pleśnią. Nie wiem, czy po kolejnym eksperymencie Refna zostanie aż tyle.

„Kowbojka z Kopenhagi” nie jest tak radykalna jak „Too Old To Die Young”. Zrobiona dla Netflixa, ma grzeczne sześć odcinków o mniej więcej podobnej długości (45–55 minut, dobra wieść dla recenzentów, oczywiście tylko na tle poprzednika). Refn wciąż posługuje się inicjałami, ale już bez #, może nowa platforma kazała mu spuścić powietrze z ego. Rzecz dzieje się w świecie trochę baśniowym, trochę onirycznym, z nieco uboższą paletą światełek (czerwień, niebieski, fiolet), w kilku izolowanych od siebie przestrzeniach: chlewni, jednym dworku, drugim dworku, chińskiej knajpce w środku lasu i biurowcu z widokiem na miasto. (Jeden dworek spłonie). Są tu piwnice i korytarze na zapleczu, jest ogród, w ogrodzie róże.

Typowo Refnowska intryga osadzona w gangsterskim półświatku podszyta jest pełzającą metafizyką: to świat przepowiedni i wróżb. Główna bohaterka, Miu (Angela Bundalovic), czyni cuda, które z początku mogą się wydawać przypadkiem, ale nawet gdyby, nie ma to znaczenia, bo wszyscy wierzą tu w jakiś rodzaj magii – albo chcą mocy Miu dla siebie, albo się jej boją, jak dziad gangster pod krawatem, który będzie się wił po podłodze, zawodząc: „Nie rzucaj na mnie klątwy!”. Jedno jest pewne, dziewczyna cudownie się bije. Drobna, same kości, wielkie oczy i fryzura na doniczkę, w kolorowym dresiku (rzeczowniki odruchowo się spieszczają), pięścią zatrzymuje pędzącego na nią mięśniaka, mięśniak robi fikołek. W wyjątkowo osadzonej w przestrzeni miejskiej sekwencji strzelaniny na osiedlu Miu samodzielnie zatrzymuje cały oddział napakowanych i uzbrojonych w broń palną gości. Bożonarodzeniowe światełka migają na drzewkach. Pisanie o tym jest przyjemniejsze od oglądania.

Po tym baśniowym świecie snują się – bo przecież nie grasują, grasowanie wymaga energii, a tu głównie odbywa się zaleganie na środku kadru – mafiosi, chyba albańscy, chyba chińscy, i blondyni Aryjczycy, może duńscy. Nie tyle postaci, ile klisze – w przypadku blondasów to jeszcze tak bardzo nie przeszkadza, w przypadku całej reszty już męczy. (Przez sześć odcinków nie rozgryzłam językowej polityki napisów polskich i angielskich – które języki są tłumaczone, a które nie i czemu). To już nie te czasy, żeby diler Serb był człowiekiem. Kiedyś Refnowi testowanie różnych estetyk nieśli aktorzy – energia, dajmy na to, Madsa Mikkelsena czy miśkowatego Kima Bodni. Nie upominam się więc tyle o realizm psychologiczny, co brak energii właśnie: w „Kowbojce” wszystkie postaci wydają się zimne jak skręcony kaloryfer. Mogłoby być to ciekawe – świat przestępców lunatyków, przeciąganych pauz w akcji i dialogach – gdyby nie układało się w klisze. Kolejne cudzysłowy tworzą bowiem tak oryginalne układy jak: „zła baba chce dziecko”, „handel ludźmi”, „laski z Bałkanów stłoczone w piwnicy”, „podejrzane interesiki w chińskiej knajpie”. Wydaje się to jednocześnie wykoncypowane i bez wyobraźni, jak płachta tabloidu powieszona w galerii sztuki.

„Kowbojka z Kopenhagi”

Chciałam zresztą napisać, że mniej w „Kowbojce” obleśnego seksizmu, niż się spodziewałam, ale to chyba moja stępiona wrażliwość. „Too Old To Die Young”, którego zdjęcia Refn rozpoczął jesienią 2017 roku – tuż po wyciągnięciu Weinsteinowego paskudztwa na światło dzienne, kiedy kolejne callouty nie schodziły z pierwszych stron gazet i portali – był forpocztą nurtu, który na swój własny użytek nazywam Dziełami Wielkich Zdziwionych. To opowieści o przemocy seksualnej i przemocy wobec kobiet, które ogląda się jak rant tego gościa, który w dniu #MeToo spędził godzinę na czytaniu postów koleżanek i najpierw zakrztusił się ze zdziwienia, a potem Postanowił Się Wypowiedzieć (Wspierająco). Narcystyczna mizandria pierwszego serialu Refna, jego napawanie się męską przemocą, wyprzedziły o kilka lat takie filmy jak „Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta czy „Men” Alexa Garlanda, nabuzowane obrazy o tym, „jakie wasze życie jest straszne, dziewczyny, jestem w szoku!”. W „Kowbojce z Kopenhagi” nie ma już takiej energii – albo po prostu konwencja zaczyna się zużywać.

Jeśli chodzi o estetyzację przemocy, dużo bardziej ukłuł mnie w tym serialu wątek zwierzęcy. Wspomniałam już, że jedną z ważniejszych przestrzeni w fabule jest chlewnia; trafiają tam „do utylizacji” trupy (zero zdziwień). Dopiero po obejrzeniu całości doczytałam, że w czasie zdjęć zabito świnię, PETA złożyła skargę, duńska policja rozpoczęła śledztwo. Takie rzeczy. I bez tej wiedzy zastanawiałam się, gdzie leży serce Refna w sprawie hodowli zwierząt i jej warunków – to jasne, że chlewnia jest w serialu „strasznym miejscem” naznaczonym przemocą, ale miałam wrażenie, że na ten okrutny (w zamierzeniu chyba szokujący?) obraz składa się nie tylko okrucieństwo ludzkie, ale też obrzydzenie samymi zwierzętami.

„Kowbojka z Kopenhagi”

A skoro już jesteśmy w temacie: utylizacja trupów w chlewni to dziś klisza na granicy gagu. Ciekawe, czy Refn oglądał telewizyjną wersję „Hannibala”, z którym łączy go przecież jeden z wieloletnich współpracowników, Mads Mikkelsen. Trzecia, najbardziej baśniowa i eksperymentalna seria tego kultowego już dziś serialu miała i pana na włościach ze zjedzoną twarzą, tortury w chlewie, dwór pełen tajemnic i zniewolone kobiety. Miała też co pięć minut nowy pomysł inscenizacyjno-operatorski i poziom perwersji, przy którym Refn wydaje się gimbusem – chciałby być edgelordem, a rumieni się na widok babskiej bielizny z głupimi koronkami, wywołuje jakiegoś ducha, po czym stara się o nim czym prędzej zapomnieć. Przy okazji zapomina też o zwykłej frajdzie polemiki z ukochanymi gatunkami.

By pozostać w kręgu kolesi, którzy kochają brutalne kino klasy B, kolorowe neony i migoczące światełka, przywołałabym jako kontrprzykłady „Dzikich chłopców” (2017) francuskiego reżysera Bertranda Mandico, który w rolach kolonialnych paniczów i zwyrodnialców obsadził młode dziewczyny, i jego kumpla Yanna Gonzaleza, który w „Sercem + nożem” (2018) odmalował najciekawszy slasher ostatnich lat, z (niełatwą) miłością portretując środowisko przemysłu gejowskiego porno na kilka lat przed epidemią AIDS.

Istnieje jednak ryzyko, że – po raz kolejny – narzekam po prostu na samo medium, na jedną z najbardziej irytujących filozofii streamingu: po co robić filmy, skoro można seriale? Senny półświatek „Kowbojki” skorzystałby na imersji właściwej kinowej sali, fabuła na dziewięćdziesiąt minut uniosłaby jej najlepsze momenty, niekoniecznie wymazując wszystkie pauzy, momenty odrealnienia na granicy snu. Refn należy oczywiście do twórców otwartych na różne sposoby odbioru kina, co samo w sobie jest pozytywne; deklarował też oglądanie filmów na smartfonie, co już w wykonaniu filmowca zakrawa na bluźnierstwo. W świecie kruszących się okien dystrybucyjnych z jednej strony i narzekania na zalew internetowych treści z drugiej Refn wciąż wyraża ekscytację wobec możliwości streamingu, możliwości nieograniczonej czasowo ramówki i dostępności archiwów.

„Kowbojka z Kopenhagi”„Kowbojka z Kopenhagi”, reż. Nicolas Winding Refn. Dania 2023, na Netfliksie od stycznia 2023Od lat zajmuje się zresztą restauracją zapomnianych, często długo zaginionych skarbów, kuriozów i śmieci z amerykańskiego kina klasy B i nie tylko, współpracując m.in. z Harvard Film Archive. (W Polsce można je oglądać na arthouse’owej platformie Mubi – aktualnie dostępnych jest tam ponad dwadzieścia filmów pełnometrażowych i zbiór shortów). Rozpiętość czasowa kolekcji wynosi cztery dekady, od lat pięćdziesiątych do osiemdziesiątych, i podobnie jest z gatunkiem: można tu znaleźć pomysłowo montowane sexploitation („The Maidens of Fetish Street” Saula Resnicka, 1966), ambitną grozę („Night Tide” Curtisa Harringtona, 1961, z młodziutkim Dennisem Hopperem w roli chłopaka, który zakochuje się w dziewczynie, która może jest syreną, a może wcale nie), dużo południa („Murder in Mississippi” Josepha P. Mawre’a) i prowincji spod znaku szemranych moteli i bagien na Florydzie („The Nest of the Cuckoo Birds” Berta Williamsa, 1965). W ogóle dużo wsi, nieoczywistych krajobrazów, które rzadko mieściły się w hollywoodzkich budżetach. A także oryginalne (lub agresywne) chrześcijańskie połączenie exploitation i filmu dydaktycznego – jak inscenizacje Piekła z kaznodziejskim komentarzem w „The Burning Hell” (1974) pana Rona Ormonda, nawróconego filmowca klasy B. W „Kowbojce z Kopenhagi” brakowało mi właśnie tego rodzaju szaleństwa. Jakby Refn kurator miał w sobie większy głód dziwności niż Refn reżyser. Czasami przeszłość jest po prostu ciekawsza.