Za daleko 

6 minut czytania

/ Film

Za daleko 

Michał Walkiewicz

Granica pomiędzy naiwnym dzieckiem a małym mędrcem (lub, jak kto woli, pomiędzy prostotą a banałem) jest w kinie ledwie zauważalna. Dhont balansuje na niej przez cały film

Jeszcze 2 minuty czytania

Młodszy chłopak tańczy w grupie baletowej. Wpatruje się w sufit, siedzi skupiony na skraju łóżka, odtwarza w pamięci ostatni występ, zbiera energię na kolejny. Starszy nosi skórzaną kurtkę, gada o „obciąganiu”, przeklina jak zły. Przypomina rozjuszone zwierzę – jeśli nie atakuje, to tylko dlatego, że akurat ucieka. Spotykają się przypadkiem, jeden chowa się w hotelu, by zmylić policyjny pościg, i wpada jak huragan do pokoju drugiego. W ramach prezentu pożegnalnego zostawia mu swoją kurtkę – w ostatniej scenie świetnej dyplomowej krótkometrażówki „Corps Perdu” Lukasa Dhonta młody tancerz będzie prężył się w niej przed lustrem. Zanim jednak jego fascynacja „szorstką męskością” dopełni się w tym symbolicznym geście, pobiegną razem ulicą. Przez noc, bez celu i jak w tytule – na złamanie karku. 

„Blisko”, najnowszy film Dhonta, również zaczyna się od biegu, tyle że ku słońcu. Przez ukwieconą łąkę pędzą chłopcy, których więcej łączy, niż dzieli. Obaj są piękni jak wiosenny poranek, artystycznie utalentowani, ewidentnie świadomi języka i natury dzieciństwa – w innym przypadku nie pocieszaliby się zwierzęcymi bajkami z morałem. A skoro biegną, to po wolność i w imię beztroski; to ten rodzaj biegu, który zdarza się przede wszystkim w kinie i w którym ma być zaklęta jakaś prawda o ulotnej magii dzieciństwa. Problem w tym, że granica pomiędzy naiwnym dzieckiem a małym mędrcem (lub, jak kto woli, pomiędzy prostotą a banałem) jest w kinie ledwie zauważalna. Dhont balansuje na niej przez cały film, przechyla się raz w jedną, raz w drugą stronę, niczym brzdąc spacerujący po krawężniku.

Łąka nie ma końca, wózek z operatorem jedzie i jedzie. Chłopcy rozumieją się w lot, bezbłędnie diagnozują własne potrzeby, ich życie składa się niemal wyłącznie z ulotnych gestów, znaczących spojrzeń i pozornie nieistotnych słów, które urastają do rangi zaklęć. Dhont buduje z tych drobinek całe dziecięce rytuały, a potem wysyła bohaterów do liceum, gdzie sielanka się kończy. Przyjacielsko-miłosna relacja zostaje wystawiona na próbę, to w końcu moment największego przebodźcowania, ale też pierwszych społecznych kompromisów, zmieniania się na potrzeby innych, maskowania kompleksów potrzebą przynależności. Jeden z chłopców jest na to gotowy, być może trochę ze wstydu przed ostracyzmem, a może jest przekonany, że tak powinno wyglądać dojrzewanie. Drugi czuje się skrzywdzony, liczy się dla niego tylko przyjaciel, reszta jest nieistotnym, choć sprawiającym ból, szumem. To, co dzieje się później, muszę utrzymać w tajemnicy. Mogę natomiast zdradzić, że przy takim fabularnym rozdaniu dalszy ciąg jest oczywisty. Zupełnie inaczej niż w „Corps Perdu” – filmie krótszym, ale pokazującym znacznie lepiej, w jaki sposób „odkładają się” w nas cudze lęki, marzenia, obsesje i językowe ornamenty. 

Z perspektywy Polski, gdzie homofobii nie da się zwalczyć pojedynczą umoralniającą rozmową, a w publicznych gabinetach lekarskich wciąż używa się form bezosobowych, ogląda się to jak bajkę o żelaznym wilku. Raz, że dzieciaki dojrzewają w cieplarnianych warunkach; dwa, że rodzice są bez wyjątku troskliwi, obecni i skłonni do introspekcji na akord; a trzy, że terapia grupowa dla uczniów nie tylko istnieje, ale i wygląda jak z filmu instruktażowego. To uwaga na marginesie i nie chcę czynić z niej zarzutu – nie chodzi przecież o krytykowanie świata, do którego z racji polityczno-społecznego rozdania nie mamy dostępu. Przeszkadza mi natomiast uporczywe idealizowanie doświadczenia bohaterów, ustawianie ich – głównie za pomocą formy – w pozycji emocjonalnych rebeliantów. Pachnie to wszystko „przedwcześnie ściętą różą” i tym podobnymi banałami. 

Napisałem o „wstydzie” czy „poczuciu krzywdy”, choć są to uproszczenia. Siłą filmu Dhonta jest to, że patrząc na bohaterów, trudno być czegoś pewnym – oddzielić wstyd od frustracji, odtrącenie od próby zaczerpnięcia haustu powietrza, a miłość od przyjaźni. „Blisko” najlepsze jest wtedy, gdy reżyser podpatruje dzieciaki jako odklejony od ich świata dorosły; kiedy zakłada, że są emocjonalne przestrzenie i szufladki w głowie, do których po prostu nie ma dostępu „Blisko”, reż. Lucas Dhont„Blisko”, reż. Lucas Dhont. Francja, Belgia, Holandia 2022, w kinach od lutego 2023(czyli, głównie, w fantastycznym wątku matki jednego z chłopców). Zaś najsłabszy – gdy próbuje sprzedać nam jakąś uniwersalną prawdę i sięga po nieco zbyt łatwe metafory. Jedną z nich jest hokejowe lodowisko, na którym przywdziewa się zbroję, chwyta za kij i łokciami walczy o pozycję w stadzie. Inną – przeciwstawiona hokejowi gra na oboju; czynność wymagająca subtelności, skupienia i wrażliwości. 

Dzieciaki wyreżyserowane są wspaniale, zaś inscenizacja to precyzyjna robota – zwłaszcza w scenach wymagających czegoś więcej niż powłóczystych spojrzeń. Tytuł jest tu oczywiście estetycznym drogowskazem dla operatora. Kamera zagląda w pory na skórze i czeka cierpliwie na każde drgnienie powiek. Jedyny statyczny plan daleki w filmie pojawia się zaś w momencie, gdy pierwszego dnia szkoły bohaterowie stoją w tłumie kolegów i koleżanek na dziedzińcu. To akurat ciekawa metafora, żałuję, że nie ma ich w filmie więcej. Ustawia nas w niewygodnej pozycji, pokazuje realną skalę wyzwań wieku dojrzewania i każe przypomnieć sobie moment, w którym przestaliśmy żyć dla siebie, a zaczęliśmy dla innych. 

Ja, w przeciwieństwie do bohaterów Dhonta, nie biegałem w dzieciństwie po łąkach, nie wpatrywałem się w czyjeś plecy godzinami, nie grałem ani w hokeja, ani na oboju. Moje aforyzmy nie miały puenty, zamiast wiatru we włosach czułem raczej błoto, a z podróbki beemiksa łańcuch spadał częściej niż z dizajnerskiego bicykla. I właśnie tej przeciętności, tego nieatrakcyjnego „dziania się”, tej niedoskonałości języka, chropowatości faktury świata, tożsamych jednak z jakąś prawdą, trochę mi u Dhonta brakuje. Zakładając, że pewnie przemawia przeze mnie zazdrość, muszę przyznać, że na „Blisko” nie płakałem. Widząc na ekranie nieskazitelną buzię dziecka i nabiegłe łzami wielkie oczy, mam jednak wrażenie, że ktoś już to zrobił za mnie.