Jeszcze 1 minuta czytania

Beata Stasińska

NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
Brzydka bibliotekarka

Beata Stasińska

Beata Stasińska

Pewien warszawski intelektualista, przysłuchujący się rozmowie o stanie polskich książnic, oświadczył, że on bibliotek nie lubi. Na pytanie dlaczego, rzekł: „Bo pracują tam same kobiety”. Nie lubi i zapewne od lat do bibliotek nie chodzi. Z jakichś powodów woli hołubić w pamięci mizoginiczny wizerunek nieurodziwej bibliotekarki o przyszarzałej od kurzu twarzy, ukrywającej się wśród książek przed światem, bo ten nie miał jej nic lepszego do zaproponowania. Wnuczki Justysi, ubogiej krewnej z „Nad Niemnem”. Żałosnej siłaczki.

Zapewne ów pan nie ma nic przeciwko kobietom w roli przedszkolanek, pielęgniarek, zwłaszcza młodych i zgrabnych, które umilałyby mu czas w szpitalu, witały go uśmiechem anioła, gdy zdaje im latorośl. Czemu więc wadzą mu bibliotekarki? Zarabiają równie nędznie jak przedszkolanki, nauczycielki i pielęgniarki. Podobnie jak one, wydają się usłużne, ciche i niegroźne. Zajmują się tym, do czego nie garną się mężczyźni. Może pana drażni fakt, że te samozwańcze depozytariuszki słowa drukowanego są wykształcone, obcują na co dzień z kulturą, a czytanie propagują z samej definicji miejsca i zawodu? Niepasująca zdaniem naszego arbitra do płci rola od biedy uchodzi więc tylko brzydulom. Urodziwe kobiety należy ostrzec, że od kurzu bibliotecznego psuje się cera.

Ta pozornie dziwna i spontanicznie wyrażona opinia nie jest odosobniona. Od dwudziestu lat bowiem istnieje w Polsce problem z bibliotekami i pracującymi w nich bibliotekarkami. Jedne i drugie wadzą. Nie mieszczą się na liście lokalnych i centralnych priorytetów, nie przystają do wizji mniej lub bardziej prymitywnego neoliberalizmu. Biblioteki są kłopotem dla samorządów i władz centralnych, bo trzeba je utrzymywać. Taniej byłoby je zamknąć, a lokale wynająć bankom lub telefonii komórkowej. Biblioteki wadzą wysokim urzędnikom od kultury: nijak nie pasują do jakże owocnych strategii jej rozwoju. Z drugiej strony łatwo na nich oszczędzać, bo żadne media nie usłyszą dobywającego się zza bibliotecznych regałów protestu. Nie ma pieniędzy na zakupy biblioteczne, modernizację bibliotek (20% nie ma toalet!) i budowę nowych obiektów.
Biblioteka nie pomoże polskiemu politykowi poprawić wizerunku ani nie przysporzy popularności, tak jak sprawi to festiwal czy choćby parada gwiazd w Międzyzdrojach. Nikt polskiemu politykowi nie zrobi zdjęcia z bibliotekarką na pierwszą stronę, chyba że na tle woluminów stanie w tej roli Doda, Mucha lub Cichopek. Biblioteki w końcu są cichym wyrzutem sumienia zanikającej klasy – inteligencji, która nie brała ich w obronę, przystając na polityczny dyktat tego, co w demokratycznej Polsce ważne i nieważne. Nikt nie krzyknął i póki co nie krzyczy: Biblioteki, głupcze! Nie doszła bowiem jeszcze do Polski wiedza o renesansie bibliotek w Europie i za oceanem, o wzroście wypożyczeń i bibliotekach jako lokalnych ośrodkach społeczno-kulturalnych.

Z bibliotekarkami jest jeszcze gorzej: Powinny zniknąć jak kurz w odkurzaczu, a nie znikają. Tkwią uparcie wśród książek i proszą o pieniądze na zakup kolejnych. Grzecznie i do znudzenia regularnie (kolejna petycja leży w sejmie). Wstydzą się za państwowych urzędników, gdy zapytać je, ile książek były w stanie zamówić w ostatnim roku. Jedna z nich w audycji radiowej podała liczbę siedem. Wiedzą, w przeciwieństwie do wielu polityków i dziennikarzy, że żyją w kraju o jednym z najniższych wskaźników zakupów bibliotecznych w Europie. Oprotestowują zamachy ustawodawców. Pikietują lokalny urząd, gdy wójt chce zlikwidować bibliotekę, albo wcisnąć ją do domu kultury. Od niedawna za pieniądze Billa Gatesa kształcą się na animatorki kultury. W badaniach osiągają wysoki stopień zaufania społecznego. Inicjują kluby książki, w których raz w miesiącu spotykają się ludzie różnych poglądów, zawodów i zainteresowań, by dla bezinteresownej przyjemności dyskutować o wybranej książce. Stworzyły ich w ostatnich latach blisko pięciuset w całej Polsce. Zapraszają pisarzy tam, gdzie nie ma teatru, sali koncertowej ani galerii, i zdarza się, że ściągają tłumy większe niż w stolicy. Gdzieniegdzie zaczęły, jak w Niemczech czy Skandynawii, sprzedawać bilety na wieczory autorskie. Podczas gdy na polskich uczelniach z trudem można znaleźć zajęcia na temat zarządzania kulturą, one już stają się jej menedżerami, na wiejską, powiatową czy miejską skalę.

Władze często chciałyby w nich widzieć nieobjęty ochroną endemiczny gatunek, jednak jest ich w Polsce – razem z panami bibliotekarzami – blisko 45 tysięcy, z czego 17 tysięcy pracuje w bibliotekach publicznych, a 15 tysięcy w szkolnych. Kolejne 13 tysięcy to bibliotekarze akademiccy i pracownicy informacji bibliotecznej. Jeśli jest gdzieś ukryta energia, która za jakiś czas pozwoli marzyć o rewolucji kulturalnej, to raczej w tej pozornie rozproszonej i cichej armii. Od lat w stanie swego rodzaju wojny, wyjątkowo urodziwej, bo szlachetnej.

Na urodę warszawskiego intelektualisty, być może doradzającemu polskiemu politykowi, spuśćmy zasłonę miłosierdzia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.