Połtawa. Na dworcu morze ludzi. W spanikowanym tłumie Lena usiłuje nie zgubić dzieci, siostry z bratankiem oraz mamy. Kiedy ludzka fala dopchnęła wreszcie rodzinę do wagonu, mąż naprędce pocałował żonę: „Wybacz, nie mogę inaczej”. Pociąg ruszył, mężczyzna został na peronie. Jeszcze tego samego dnia zaciągnął się do wojska i poszedł na wojnę. Za oknem zostało ukochane miasto Leny, praca na uniwersytecie, przytulny dom. Pociąg jechał przez całkowitą ciemność bez świateł, z zasłoniętymi oknami. W panującym wewnątrz mroku wybrzmiało czyjeś pytanie: „W Polsce i tak nas nie lubią, co z nami będzie?”. Do znanych już dobrze lęków dołączył nowy – Lena Mykhailova nie znała w Polsce nikogo, miała tylko jedną znajomą w Łodzi, może więc pojechać właśnie tam? Po zimnej nocy spędzonej na podłodze trudno było podjąć decyzję.
W tym samym czasie po drugiej stronie granicy w drogę wyruszał Michał, mieszkaniec Krakowa. Rodzina Leny była pierwszą, jaką spotkał w Przemyślu. Potem było ich znacznie więcej. Przekonywał, żeby jechać z nim do Krakowa, ale kobieta się wahała – dlaczego Kraków? Co miałaby tam robić? Jak utrzymać rodzinę? Kiedy jednak Michał po raz piąty zapewnił ją, że będą bezpieczni i że z pewnością dostaną dach nad głową na pierwsze dni, Lena zaryzykowała. Tak zaczęło się jej życie od zera.
Mrowisko
W grupie zrzeszającej mieszkańców Dębnik pojawiły się już dziesiątki ogłoszeń o transporcie dla uchodźców. Jeden zainicjował zbiórkę produktów spożywczych, drugi – środków higieny, jeszcze ktoś inny – pokarmu dla niemowląt. Wśród aktywistek była Olga Piasecka-Nieć, żona Michała i mama trójki małych dzieci. Jednocześnie w tym samym rejonie Łucja Malec-Kornajew, mama dwóch dziewczynek, organizowała pomoc, zbierając darowizny i tworząc bazę 260 gospodarzy gotowych przyjąć do siebie gości z Ukrainy. Kobiety nigdy wcześniej się nie spotkały, chociaż mieszkały na jednej ulicy. Poznały się w wirze działań wolontariackich, żadna z nich nie pamięta jak – wydarzenia tamtego miesiąca wyparły wszystkie pomniejsze wspomnienia.
Kultura dostępna
Kultura współczesna próbuje być coraz bardziej dostępna. Już dawno nie oznacza to tylko podjazdów dla wózków i napisów w alfabecie Braille’a. Artystki tworzą z myślą o odbiorcach niewidzących czy g/Głuchych, a instytucje kultury dbają o programy dla osób z niepełnosprawnościami, które zresztą same tworzą sztukę, spektakle, muzykę. Coraz lepiej zdajemy sobie też z sprawę z innych rodzajów wykluczeń, tych związanych z ekonomią, wiekiem czy możliwościami dojazdu do większych ośrodków.
Wszystkimi tymi zjawiskami zajmujemy się w „Dwutygodniku” od dawna, ale w nowym numerze tematycznym próbujemy także się zastanowić, jak rosnąca dostępność kultury zmienia ją samą, jej podstawowe założenia i sposoby działania, sprawdzamy też, jakie obszary wykluczeń wymagają interwencji. Obok nowych materiałów przypominamy także opublikowane wcześniej teksty dotyczące kultury dostępnej.
Dziękujemy za konsultacje Miłoszowi Markiewiczowi (Teatr Śląski), Klaudii Mucy (Uniwersytet Jagielloński), Lidii Krawczyk (Dom Kultury „Świt”) oraz Annie Prokopczuk-Kwapniewskiej (Dom Kultury „Świt”).
Obie zrezygnowały z dotychczasowej pracy zawodowej. Do lutego 2022 roku Olga prowadziła praktykę psychoterapeutyczną, Łucja była historyczką sztuki, pisarką i animatorką kultury. Obie w pełni poświęciły się pomaganiu ukraińskim rodzinom i uczyniły z niego swoje główne zajęcie. Kiedy zebrane od darczyńców środki zdecydowanie przekroczyły sumę planowanych wydatków, znajoma prawniczka doradziła Oldze założenie fundacji. Było oczywiste, że w ciągu najbliższych tygodni ten wolontariat się nie skończy.
Pojawił się pomysł zorganizowania pierwszego spotkania na żywo dla wszystkich sąsiadów i nowo przybyłych, aby poznać się nawzajem i przy filiżance kawy omówić potrzeby. Lokalny klub piłkarski zgodził się udostępnić w tym celu swoją siedzibę. W ciągu doby zgłosili się tłumacze, psychologowie i wolontariusze, którzy przygotowali kącik wymiany niezbędnych rzeczy i miejsce do parzenia herbaty. Organizatorzy spodziewali się kilkudziesięciu osób. Tymczasem przyszło ich 350 ‒ Polaków i Ukraińców. Stało się jasne, że taka fizyczna przestrzeń spotkań jest bardzo potrzebna i powinna działać na stałe.
od lewej: Olga Piasecka-Nieć i Łucja Malec-Kornajew, fot. materiały fundacji Kocham Dębniki
Mniej więcej w tym samym czasie do Krakowa wyruszyła grupa Amerykanów – przedsiębiorców, emerytowanych nauczycieli, byłych dyrektorów firm. Śledzili docierające z Ukrainy wiadomości i szybko uświadomili sobie, że muszą dołączyć do grona wolontariuszy. Przylecieli do Krakowa, odwiedzili różne punkty pomocowe, przekazali dary z USA i po kilku rozmowach z lokalnymi aktywistami doszli do wniosku, że właśnie w oparciu o wspólnotę, która spontanicznie i efektywnie zaczęła działać w Dębnikach, można zbudować centrum społeczne. W gronie przyjezdnych ze Stanów znalazła się Amy Pollack-Kemp, która wcześniej zajmowała się logistyką międzynarodowych imprez sportowych w Europie Wschodniej i miała wśród Polaków i Ukraińców liczne kontakty jeszcze z czasów Euro 2012. To właśnie ona zjednoczyła grupę amerykańskich wolontariuszy wokół idei wsparcia fundacji. Od tamtego momentu każdy z nich odwiedził Kraków dziesiątki razy.
Drzwi pełne możliwości
Pod adresem Konfederacka 4/5 w Krakowie mieści się kameralne, porośnięte bluszczem podwórko, na którym gdziekolwiek się obrócić, można dostrzec drzwi z kolorowymi plakatami, instalacje, różne dziwaczne obiekty i sezonowy ogródek warzywny. Właśnie dlatego takie miejsca nazywa się „domkami kultury” – bo w każdym pomieszczeniu toczy się życie. Pierwsze drzwi wiodą do biura fundacji Kocham Dębniki, a także do kuchni tutejszej restauracji, dlatego na schodach przesiadują kucharze, a podwórze wypełnia zapach burgerów. Z okien dobiegają dziecięce głosy – trwa akurat spotkanie pisarza Michała Rusinka z małymi czytelnikami. Kolejne drzwi prowadzą do sali, w której odbywają się zajęcia z jogi i pilatesu dla Polek i Ukrainek.
Kilka przystanków tramwajowych od Konfederackiej znajduje się budynek z nieczynnymi biurami Tesco. Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji miasto ulokowało w nich kilkadziesiąt ukraińskich rodzin. W tamtym czasie często można było tu zobaczyć gromadki dzieci, których rodzice nie zdążyli jeszcze zapisać do miejscowych szkół albo wcale nie planowali tego robić – wierzyli, że są tu tylko na chwilę. Dzieci wskakiwały w krzaki z okrzykami: „Alarm! Alarm! Wszyscy do schronów!” – bawiły się w wojnę. Obok na schodach siedzieli dorośli, niektórzy z zabandażowanymi kończynami. Siedzieli w domowych szlafrokach i dresach, palili przywiezione jeszcze z Ukrainy papierosy i milcząco wpatrywali się w przestrzeń. Część z nich zaczęła odwiedzać fundację Kocham Dębniki – dało się tam dojść pieszo i można było się poczuć jak normalny człowiek.
Mieszkańcy Tesco stanowili ważną część pierwotnej społeczności centrum. Później przeniesiono ich wszystkich do Nowej Huty, na drugi koniec miasta. Dziś w Krakowie nie ma już żadnego ośrodka tymczasowego zakwaterowania dla Ukraińców. Ale ludzie z różnych zakątków miasta wciąż przyjeżdżają do swojego miejsca mocy w Dębnikach. Nie po to, żeby dostać paczkę kaszy. Na jednej z żółtych karteczek samoprzylepnych, które zapełniają ścianę w biurze Olgi i Łucji, jakaś Ukrainka napisała: „Tutaj wieje człowieczeństwem”.
Za drugimi, otulonymi zielenią drzwiami skrywa się „sklepik dobroci”. Emeryci przychodzą tutaj po produkty spożywcze, które przekazuje im pracowniczka Julia – uchodźczyni, tak jak oni. Julia zna ich wszystkich od dawna, wie, jaki mają rozmiar obuwia, odzieży, na co chorują i jakie przyjmują leki. Im jest najtrudniej, nie myślą o przyszłości, nie mają dokąd wracać. „Potrzeba im czegoś więcej niż woreczek kaszy – potrzebują rozmowy. Dla osób starszych to rodzaj medytacji. Ktoś widzi filiżankę i przypomina sobie, że taką samą miał w Ukrainie, od tego zaczyna się cała historia. To okazja do podyskutowania o najnowszych wiadomościach z Ukrainy, wyżalenia się, udzielenia wzajemnego wsparcia” – mówi Łucja. Z tym właśnie wiąże się jedno z najbardziej gorzkich wspomnień z jej pracy. Kiedy seniorzy dowiedzieli się, że do fundacji przybędzie z wizytą lokalny oficjel, zebrali się, aby wesprzeć centrum, czekali na gościa w deszczu przez kilka godzin. Ale urzędnik po prostu się nie pojawił.
fot. materiały fundacji Kocham Dębniki
„Myślę, że wybory samorządowe niewiele zmieniły w podejściu miasta do organizacji pozarządowych pracujących z uchodźcami. Miasto zamierza od zera budować własne centrum integracyjne na drugim brzegu Wisły, zapewne jak najdalej od nas, w końcu oni lepiej wiedzą, jak być powinno. Mimo że osoby z krakowskich NGO-sów od ponad dwóch lat z powodzeniem działają na obszarze całego miasta” – mówi Łucja. Fundację Kocham Dębniki regularnie odwiedzają za to zagraniczni koledzy i przedstawiciele UNHCR, aby skorzystać z jej doświadczenia w zakresie budowania społeczności: baza danych ośrodka obejmuje aktualnie 1200 ukraińskich rodzin mieszkających w Krakowie, które pozostają z fundacją w bliskim kontakcie. W jej programach systematycznie uczestniczy ponad 800 osób z Ukrainy. „Spotkaliśmy się tutaj w strasznych okolicznościach, mamy za sobą trudne doświadczenia, ale tworzymy coś bardzo cennego” – mówi Olga, dyrektorka fundacji.
Tutaj mówią: „ludzie”
Pewnego dnia do fundacji przyszła pani Hałyna, która wychowuje dziecko z niepełnosprawnością, i zaproponowała przeprowadzenie serii rozmów z matkami będącymi w podobnej sytuacji, aby podzielić się doświadczeniami i wiedzą – jak działa system ochrony zdrowia w Polsce, jakie są możliwości edukacyjne i kulturalne dla dzieci z problemami zdrowotnymi. Potem zgłosił się chętny do prowadzenia zajęć z malarstwa, ktoś inny prowadzi warsztaty tworzenia zinów. Działa tutaj teatr Playback, odbywają się spotkania literackie i dni kultury japońskiej organizowane wspólnie z muzeum Manggha. „Dębniki” nie mają ustalonego programu mającego na celu „integrację Ukraińców”. W codziennej fundacyjnej pracy pojęcia „integracja”, „uchodźcy”, „beneficjenci” w ogóle nie występują – te słowa istnieją wyłącznie na papierze, we wnioskach grantowych. Tutaj mówią: „ludzie”, „członkowie wspólnoty”, „przyjaciele”, „goście”, „nasi nowi sąsiedzi”.
Fundacja nie wyróżnia też osobnego obszaru pod hasłem „praca z osobami niepełnosprawnymi”. Matki po prostu przyprowadzają swoje dzieci, a te dołączają do zajęć. Wiktoria Mostowenko jest mamą niemal siedmioletniej Sofiji, dziewczynki ze znacznym stopniem niepełnosprawności spowodowanej urazem porodowym, który doprowadził do z uszkodzenia mózgu. Sofija potrzebuje całodobowej opieki i leczenia paliatywnego, jest wrażliwa na zmiany pogody – wahania ciśnienia powodują u niej częstsze napady padaczkowe. Niekiedy musi korzystać z aparatu tlenowego. Na zajęciach plastycznych w fundacji, wśród innych dzieci, po raz pierwszy dała radę kilka minut siedzieć bez wsparcia i utrzymać w palcach ołówek. Dla Wiktorii to wielkie osiągnięcie i nagroda za jej matczyne wysiłki. „Szczególnie wzruszyło mnie to, że w trakcie zabawy żaden rodzic nie odciągał swoich dzieci od Sofiji, jak zdarzało się w Ukrainie” – wyznaje.
Nawet na poziomie wizualnym centrum nie sprawia wrażenia sztucznie stworzonego „miejsca dla Ukraińców” – tak jak w początkach swojego istnienia, fundacja opiera się raczej na koncepcji sąsiedztwa. Obowiązuje tu założenie, że każdy człowiek może dać coś od siebie. Nawet ci, którzy sami są w ogromnej potrzebie, mogą podzielić się doświadczeniem, wiedzą, nauczyć czegoś innych – i to będzie ich wkład w społeczność. Według opracowanych przez organizację statystyk połowę uczestników wydarzeń skierowanych do rodzin stanowią mieszkający po sąsiedzku Polacy i Polki z dziećmi. „Jeśli się z kimś zaprzyjaźnisz, jeśli komuś pomożesz, to nigdy już nie powiesz: «ci Ukraińcy»” – stanowczo stwierdza Olga.
Podkreśla, że decyzja o udzieleniu pomocy to przede wszystkim wielka odpowiedzialność. „Podczas wolontariatu nauczyłam się mówić: «nie mogę, ale zaraz coś wymyślimy…», i od razu szukałam rozwiązania problemu. Ale pewnego razu, rozmawiając z kimś przez telefon, po raz pierwszy odmówiłam – do dziś pamiętam, jakie to było trudne”.
„Ktoś siedzi naprzeciwko ciebie i opowiada, jak rozstrzelano jego sąsiadów, a ty już niemal nie płaczesz, nauczyłaś się powstrzymywać. Po dwóch latach całodobowej pracy stajesz się trochę taką panią z MOPS-u. Najtrudniejsze jest podjęcie decyzji, komu musisz pomóc – właśnie ty i właśnie teraz – a komu odmówić” – dodaje Łucja.
Zwłaszcza że potrzeby ludzi nie są już tak proste jak na początku rosyjskiej inwazji. Wtedy niezbędne było jedzenie, ubranie, nocleg i transport. Teraz uchodźcy potrzebują rzeczy znacznie bardziej złożonych. „Większość kobiet, które do nas przychodzą, marzy o powrocie do domu. Niektóre jednak mówią, że się tego boją, bo nie wiedzą, jakiego męża tam zastaną. Czują strach przed tym spotkaniem, bo wojna wszystko zmieniła. Poza tym narasta konflikt między Ukrainkami, które znalazły się w różnych sytuacjach życiowych – tymi, których mężowie poszli walczyć, i tymi, których mężowie również wyjechali do Polski. Poza prawdziwą toczącą się w Ukrainie wojną trwać będzie także ten niewidzialny konflikt społeczny. Nawet w naszym kobiecym zespole w fundacji zaczynamy to odczuwać” – przyznaje Olga.
fot. materiały fundacji Kocham Dębniki
Osoby, które zwracają się do fundacji z prośbą o pomoc, można podzielić na kilka grup. Pierwsza ‒ kobiety, które zdołały mniej więcej zadomowić się w Krakowie, ale czują, że ich życie jest pozorne, tymczasowe, bo żyją w chronicznym stresie i nie są w stanie podejmować długofalowych decyzji. Grupa druga to starsi, schorowani ludzie, przede wszystkim pochodzący ze wschodniej Ukrainy, którzy nie mają przed sobą żadnych perspektyw, a ich głównym celem jest jakoś się obudzić i przeżyć kolejny dzień.
Trzecią grupę – jedną z najważniejszych z perspektywy pracy fundacji – stanowią kobiety, którym doświadczenie wojny paradoksalnie przyniosło coś dobrego. Po raz pierwszy stały się samodzielne, uwolniły się od agresywnego męża, uciekły przed przemocą. Tutaj nie boją się działać, bo przeżyły niemożliwe i po prostu muszą iść dalej. Z myślą o nich centrum organizuje grupy wsparcia psychologicznego dla kobiet. Teraz wiele z nich jest zdeterminowanych, aby doświadczenie wspólnoty i siostrzeństwa, jakie otrzymały w Krakowie, zabrać do Ukrainy, do swoich rodzinnych miast – kiedyś, w pokojowych warunkach. Dziś zakładają własne biznesy i pracują nad ich rozwojem. „Swoją drogą, zdecydowanie zbyt mało mówimy o tym, jak pozytywnie na polską gospodarkę wpływa przedsiębiorcza działalność Ukraińców i Ukrainek” – mówi Olga i wskazuje na żółtą książkę, stojącą na półce w gabinecie. „To «Chłopki», o historii naszych babek. Marzę, by odmienić los naszych kobiet, zmienić zasady, odwrócić chłopki”.
Dusza świetlicy
Przechadzając się dalej podwórzem przy Konfederackiej, trafimy na trzecie drzwi, a za nimi znajdziemy świetlicę, którą opiekuje się Lena Mykhailova ‒ ta sama, którą przywiózł do Krakowa mąż Olgi, dyrektorki fundacji. Lena już w pierwszych dniach zaangażowała się w wolontariat w centrum, uczyła języka angielskiego, aż w końcu została koordynatorką społeczności ukraińskiej i przejęła nadzór nad całym programem kulturalnym świetlicy. Jej mąż walczy na froncie trzeci rok. Każdy telefon od niego jest dla Leny bezcenny.
Przebywanie wśród innych kobiet takich jak ona działa uzdrawiająco, daje poczucie bezpieczeństwa i pozwala umocnić tożsamość. Pomaganie innym Ukrainkom, samotnym matkom i osobom starszym stało się dla Leny motorem do działania. Jej największe zachwyty i rozczarowania wiążą się z ludźmi, najtrudniejsze są historie kobiet, które straciły mężów, będąc w obcym kraju z trójką dzieci. Podziwia przyjaciółkę, która dwa lata konsekwentnie czekała na uwolnienie męża z rosyjskiej niewoli, choć nie miała żadnej obiektywnej podstawy, by na to liczyć – i doczekała się. Inspiruje ją przykład pani Łarysy, która w wieku 65 lat zaczęła uczyć się nowego języka. Rozczula ją sąsiad, 80-letni Polak, którego żona jest przykuta do łóżka i który co miesiąc przynosi do fundacji paczki pieluch i środków higieny dla kobiet zakupione z pieniędzy odłożonych z emerytury.
Niedawno do ośrodka przyszły czteroletnie dziewczynki z rodzicami i przyniosły torby pełne prezentów. Poprosiły rodziców, żeby z okazji ich urodzin kupili coś dla dzieci z „Dębnik”. Duże wrażenie zrobiła na niej Polka Kasia, która na co dzień mieszka w Irlandii, ale przyjechała zrobić remont w swoim mieszkaniu – zobaczyła kilka wydarzeń na facebookowej stronie „Dębników” i zaproponowała zorganizowanie imprezy ‒ wspólnego gotowania dla seniorów, Polaków i Ukraińców. Amerykańscy przyjaciele, którzy pomagali w tworzeniu centrum, przygotowują wypoczynkowy wyjazd do Rabki dla zmęczonych mam. Głos Leny wyraźnie drży, kiedy o nich wszystkich mówi: „Rano wychodzę z jednego domu i przychodzę do drugiego. Dzięki tym dwóm latom spędzonym tutaj z ludźmi mam z kim pójść na kawę w niemal każdym ukraińskim mieście”.
30 czerwca 2024 roku kończy się program rekompensat dla Polaków za zapewnienie zakwaterowania i wyżywienia uchodźcom z Ukrainy. Sami Ukraińcy oprócz jednorazowej pomocy 300 zł żadnych innych specjalnych uchodźczych świadczeń nie otrzymują – albo masz pracę i płacisz podatki, albo jedziesz gdzie indziej. Aktualnie w Krakowie zarejestrowanych jest około 44 tysięcy osób w kryzysie uchodźczym z Ukrainy, wśród nich 4 tysiące to osoby w szczególnie trudnym położeniu, pozbawione zabezpieczenia społecznego. Co będzie z nimi dalej – nie wiadomo. Jednocześnie ze względu na intensyfikację działań wojennych w rejonach Charkowa i Sum do miasta przybywają nowi ludzie. Według obserwacji Leny jest ich w społeczności coraz więcej.
fot. materiały fundacji Kocham Dębniki
Olga też zauważa, że pracy wcale nie ubywa. Ale dla niej i dla Łucji to historia bardzo osobista, powiązana z wojennym doświadczeniem starszych pokoleń ich rodzin. Olga uważa zresztą, że wojna zaczyna się od zgody na przemoc, od obojętności i bezczynności. Nie można normalizować faktu, że wojny były zawsze: „Trauma międzypokoleniowa istnieje w Polsce do dziś. To, że my – Polki i Polacy – mieliśmy okazję pomóc Ukraińcom, wydaje mi się przede wszystkim doświadczeniem leczącym dla nas samych. Być może po raz pierwszy od dziesięcioleci poczuliśmy, że naprawdę możemy coś zrobić, w odróżnieniu od naszych dziadków i babć, którzy zrobić nie mogli nic. Zamyka się historia naszej bezradności. To ważne przede wszystkim dla nas i nie ma co nawet wspominać o wdzięczności ze strony Ukraińców. Trzeba pamiętać, że pomoc zawsze trudniej przyjąć, niż jej udzielić”.
Przełożyła Katarzyna Fiszer
Numer o kulturze dostępnej powstał we współpracy z Teatrem Śląskim, organizatorem 7. Międzynarodowego Festiwalu OPEN THE DOOR (1-9 czerwca w Katowicach).
Numer o kulturze dostępnej przygotowany został w partnerstwie z Narodowym Centrum Kultury, organizatorem projektu Projektowanie Uniwersalne Kultury – Dostępność w Instytucjach Kultury, cyklu Kultura Dostępna w Kinach, instytucji zarządzającej programem dotacyjnym MKiDN Kultura Dostępna oraz wydawcą publikacji poświęconych dostępności kultury: Rocznik Kultury nt. dostępności oraz Rocznik Kultury Polskiej nt. dostępności terytorialnej.