Motyw powraca

Rozmowa z Michałem Hererem

Faszyzm zawsze świetnie radził sobie z przechwytywaniem cierpienia i frustracji, jakie rodzi panujący porządek ekonomiczny; przekierowywaniem energii słusznego gniewu na rozmaite zastępcze obiekty – Żydów, migrantów czy inne grupy, które można prześladować. Dziś działa to w podobny sposób

Jeszcze 4 minuty czytania

PRZEMYSŁAW WITKOWSKI: Regularnie słyszę wypowiedzi: narodowy socjalizm to ideologia lewicowa...
MICHAŁ HERER: Rzeczywiście, taki motyw powraca. Jednak raczej w sezonie ogórkowym, no i w nie do końca poważnej prasie.

Ogórkowej czy nie ogórkowej, tak twierdził poprzedni Minister Edukacji i Nauki Przemysław Czarnek. Co byśmy nie sądzili, to nie jest sekcja komentarzy na „Gazeta.pl”, tylko opinia profesora KUL i ministra.
Teza, że nazizm był socjalizmem, to oczywiście nie jest argument przywoływany przez sympatyków lewicy czy socjalizmu, ale przez przeciwników, którzy próbują go tak skojarzyć, żeby obrzydzić ludziom lewicowość. Mówią: o, patrzcie, to właśnie Hitler najlepiej realizował wasze pomysły! Samo nazewnictwo trochę prowokuje takie przypisanie – „narodowy socjalizm”, „partia robotników” i tak dalej. Nie idzie jednak tylko o słowa. Zwolennicy tej koncepcji powołują się, na przykład, na aktywną politykę społeczną III Rzeszy. Mówią o rozbudowanych programach socjalnych, o budowanych wówczas niemieckich autostradach i zlecanych przez państwo robotach publicznych, które rzekomo miały redukować bezrobocie.

Rzekomo? Czyli twoim zdaniem się mylą?
Najbardziej oczywisty kontrargument jest taki, że antykomunizm był bardzo ważną częścią ideologii faszystów i nazistów.

To odpowiedzą ci, że przecież bardzo wielu socjalistów nie lubiło komunizmu, bo był dla nich konkurencją.
Tylko że nazistom nie chodziło wyłącznie o walkę z najbardziej skrajnymi ruchami na lewicy, o antybolszewizm. To była wrogość również wobec socjalizmu, o ile przez socjalizm rozumiemy organizacje robotnicze działające w obronie materialnych interesów pracowników. Te organizacje były na celowniku nazistów. Walczyli z nimi, by w pewnym momencie zastąpić je własnymi. Jednak celem takich faszystowskich zrzeszeń było zupełnie coś innego niż tych lewicowych, co próbuję zresztą pokazać w swojej książce. Nie chodziło już o wygrywanie antagonizmu między pracą a kapitałem, tak jak wyjściowo w etosie socjalistycznym. Przeciwnie, celem było to, aby między kapitałem a pracą zapanował pokój. I to nie na warunkach robotników, ale raczej biznesu. I tu dochodzimy do drugiej sprawy. A mianowicie do tego, w jaki sposób naziści zawarli pewnego rodzaju deal z niemieckimi fabrykantami. Umowę, której elementem było rozbicie organizacji robotniczych albo ich spacyfikowanie poprzez podporządkowanie państwu i partii.

Czyli nie można mówić, tak jak chcieliby zwolennicy faszyzmu, że był on antykapitalistyczną ideologią?
To byłoby uproszczenie. Kiedy mówimy „faszyzm” czy „nazizm”, to przysłania to wewnętrzne zróżnicowanie, ewolucję tego ruchu i jego złożoność. Wydaje się, że w ramach nazizmu można mówić o nurtach radykalnie antykapitalistycznych w swojej retoryce. Należą tu np. strasseryści, których zresztą antykapitalizm nie czyni ani trochę bardziej sympatycznymi dla lewicy. Zostały one jednak ostatecznie zmarginalizowane i zwyciężyła inna opcja.

Zwłaszcza po przejęciu władzy naziści nie chcieli słyszeć o żadnym uspołecznianiu środków produkcji, jak chciałby Marks, czy nawet o ich nacjonalizacji. Właściciele przedsiębiorstw pozostali nimi. Dalej ciągnęli z nich zyski. Dodatkowo naziści zapewnili im spokój przez pacyfikację ruchu robotniczego. Koniec strajków, koniec kłopotów z pracownikami. Nie było to bezinteresowne ze strony nowych władców Niemiec. Utrzymaniu prywatnej własności środków produkcji towarzyszyła swego rodzaju utrata kontroli nad przedsiębiorstwami, odcięcie od realnego zarządzania. Nie całkowicie, jednak w dużym stopniu zostało ono przekazane nowej kadrze menadżerskiej, która albo pochodziła z partyjnego nadania, albo była ekonomicznie związana z nowym reżimem politycznym. Im bliżej zaś przejścia gospodarki niemieckiej na tryb wojenny, tym bardziej ta organizacja produkcji – co, jak, na kiedy i gdzie się produkuje – zależała od centralnych władz.

Michał Herer

Filozof i tłumacz związany z Wydziałem Filozofii UW. Publikował teksty poświęcone myśli i kulturze współczesnej, w tym książki: „Gilles Deleuze. Struktury – Maszyny – Kreacje” (2006), „Filozofia aktualności. Za Nietzschem i Marksem” (2012) oraz „Pochwała przyjaźni” (2017). Przekładał m.in. Althussera, Deleuze’a, Foucaulta i Theweleita.

Można powiedzieć, że rozchodzą się tu dwie tradycyjnie połączone ze sobą w kapitalizmie funkcje – własności i zarządzania. O ile tradycyjny przedsiębiorca był jednocześnie właścicielem swojej firmy i tym, kto nią realnie zarządza, to w modelu gospodarczym III Rzeszy już tak nie było. Taki był jednak wówczas kierunek rozwoju społeczeństw kapitalistycznych. Również w innych państwach, gdzie nie było faszyzmu. Zmierzch klasycznego leseferyzmu i dopuszczenie interwencji rządu w gospodarkę wpisywały się dobrze w ducha czasów. 

To czemu, mimo to, faszyzm jest tak usilnie łączony z socjalizmem, przez takich ludzi jak Czarnek?
Nie wiem, co siedzi w głowie Czarnka, i chyba wolałbym nie wiedzieć… Wydaje się, że często chodzi o obronę dogmatu, że faszyzm nie miał nic wspólnego z kapitalizmem. Że to są zawsze przeciwieństwa. Wynika to także z przywiązania do pewnych (już dawno nieaktualnych) wyobrażeń na temat tego, czym są kapitalizm i gospodarka rynkowa, do dziewiętnastowiecznego obrazu społeczeństwa złożonego z przedsiębiorczych jednostek, które konkurują ze sobą na wolnym rynku, podczas gdy państwo ogranicza się do roli nocnego stróża.

Czyli utożsamić faszyzm z socjalizmem może przede wszystkim korwinista?
Często będzie to ktoś, kto sam faszyzuje i kto stwarza pojęciowe zamieszanie, żeby to ukryć. Korwiniści lubią takie manewry. Jeśli powiesz, że w swojej homofobii i mizoginii ocierają się o faszyzm, odpowiedzą, że faszyzm to lewica (socjalizm), a oni przecież bronią wolności… Przez długi czas w Polsce i nie tylko dominowała koncepcja faszyzmu jako jednej z dwóch form totalitaryzmu. Te dwie formy – faszyzm i komunizm – miały posiadać pewne wspólne cechy, związane z totalnym charakterem władzy państwa czy partii. Teraz mają być one wręcz tym samym; więcej: faszyzm ma stanowić jakąś mutację idei komunistycznej. W ten sposób prawica może spokojnie faszyzować, unikając podejrzeń. Może mówić: to wy jesteście faszystami! I dalej, wygrywając to skojarzenie lewicy z faszyzmem, straszyć jakimiś „feminazistkami”. W sumie to materiał raczej dla psychoanalityka niż politologa – wyparcie, projekcja… 

fot. Jakub Szafrańskifot. Jakub Szafrański

Roger Griffin, Gaspar Miklos Tamas czy Enzo Traverso sugerują, że dziś mamy do czynienia raczej z postfaszyzmem, bo nie ma już dla klasy średniej zagrożenia komunistyczną rewolucją. Może więc w świecie bez lewicowej utopii wizja faszystowska jest dozwoloną formą emulowania lewicy? Pseudoantykapitalizmem?
To prawda, że na naszym politycznym horyzoncie nie widać nic, co choć z daleka przypominałoby rewolucję. W tym sensie faszyzujący antykomunizm jest trochę jak antysemityzm bez Żydów. Trzeba jednak pamiętać o tym, że komunizm, rozumiany szeroko, jako radykalna alternatywa wobec kapitalizmu, zastępująca logikę akumulacji kapitału logiką tego, co wspólne (common), nie musi koniecznie materializować się i napierać militarnie – jak miało to miejsce po rewolucji bolszewickiej – żeby prowokować reakcję. Wystarczy, że – jak pisali klasycy – jego widmo krąży nad Europą (i światem).

Obecnie to widmo mocno przyblakło, jednak jego obecność wynika z realności cierpienia, frustracji i gniewu, jakie rodzi panujący porządek ekonomiczny. Faszyzm zawsze świetnie radził sobie z przechwytywaniem tych emocji, przekierowywaniem energii słusznego gniewu na rozmaite zastępcze obiekty – Żydów, migrantów czy inne grupy, które można prześladować. Dziś działa to w podobny sposób. Faszyzm był i jest antykomunizmem (i szerzej: jest Michał Herer, Skąd ten faszyzm?, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 136 stron, w księgarniach od stycznia 2024Michał Herer, „Skąd ten faszyzm?”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 136 stron, w księgarniach od stycznia 2024antylewicowy), gdyż zastępuje i wypiera wszystkie rozwiązania, które mogłyby prowadzić do radykalnej, systemowej zmiany porządku. I nawet jeśli ta zmiana jest dziś mało prawdopodobna, w retoryce samych grup faszyzujących zagrożenie socjalizmem czy komunizmem jest nadal realne. Unia Europejska jest komunistycznym „eurokołchozem”. Podobnie u Trumpa – wszędzie są aktywni „socjaliści”. Można oczywiście zawsze powiedzieć, że są to jakieś rojenia.

Nie jestem zwolennikiem zamykania dyskusji argumentem, że przeciwnik po prostu zwariował...
Jakkolwiek ruchy lewicowe są w odwrocie i nie mają spójnej narracji czy idei, która miałaby siłę porównywalną do dawnej idei komunistycznej, to być może jakoś przebija się do społecznej świadomości, że w obliczu kryzysu ekologicznego i zmian klimatycznych stajemy wobec alternatywy. Albo będzie tak, jak jest, i wtedy doprowadzimy do katastrofy, albo nastąpi radykalna zmiana paradygmatu, przede wszystkim ekonomicznego. Kiedyś we Francji istniało ugrupowanie o nazwie Socjalizm albo Barbarzyństwo (Socialisme ou Barbarie). Dzisiaj można powiedzieć, że znów stajemy wobec takiego wyboru. Albo jakiś rodzaj wyjścia z kapitalizmu, albo katastrofa. W ten sposób można by wytłumaczyć powrót lęku przed „widmem komunizmu”. Nawet jeśli wciąż brak realnej politycznej siły, dzięki której to widmo mogłoby się ucieleśnić.

Kwestia stosunku faszyzmu do ekologii jest skądinąd ciekawa. Tak jak niektórzy twierdzą, że był on w istocie socjalizmem, są i tacy, dla których był to ruch głęboko ekologiczny. Miałoby się to wiązać z bliskim, zwłaszcza niektórym nazistom, romantycznym kultem natury i przekładać np. na tworzenie parków narodowych, ale też na postępowe przepisy dotyczące praw zwierząt. Prawdziwy ekofaszyzm! Czy zresztą sam Hitler nie był wegetarianinem? Jak pokazali Andreas Malm i Zetkin Coillective w bardzo ciekawej książce pt. „White Skin, Black Fuel: On the Danger of Fossil Fascism”, ta domniemana świadomość ekologiczna faszystów była jednak powierzchowna. Gdy przyszło do wojny, kopalnie szybko wygrały z parkami. 

Niezależnie od tego, stanowisko faszyzujących ugrupowań wobec ekologii i – dzisiaj – zmian klimatycznych może ulegać zmianie. Do tej pory na skrajnej prawicy dominował prosty klimatyczny negacjonizm, sponsorowany przez koncerny z branży paliw kopalnych. Jednak w pewnym momencie taki negacjonizm przestanie być możliwy. Wówczas rzeczywiście możemy być świadkami narodzin ekofaszyzmu – na przykład prób opanowania kryzysu ekologicznego, w których „zielona transformacja” dokona się kosztem życia wielkiej części nie-białej populacji planety albo sprzęgnie się z militaryzacją towarzyszącą walce o nowe rodzaje rzadkich zasobów.

Czyli w takim razie tylko wizja apokaliptyczna potrafi wytworzyć kontrnarrację – postępową ideę, która mogłaby przeciwstawić się wizji sojuszu faszyzmu z kapitalizmem?
To jest jeden z tropów. Jedna z możliwych odpowiedzi. Spróbujmy na chwilę wczuć się w sposób myślenia i odczuwania faszysty. Jednym z obszarów, w których będzie dokonywać się i już się dokonuje faszyzacja, są relacje między płciami. Jesteśmy świadkami upłynniania sztywnych tożsamości, redefiniowania ról społecznych przypisanych do płci itp. Nie chodzi tylko o tzw. tożsamość płciową, ale o cały szereg norm regulujących ludzkie zachowanie. Z perspektywy lewicowej zmiany te nadal mogą wydawać się niewystarczające. A jak to wygląda z punktu widzenia człowieka faszyzującego? Ktoś taki ma raczej wrażenie, że jego tradycjonalistyczna narracja staje się mniejszościowa, że obecnie to dyskurs liberalno-emancypacyjny, nowoczesny, upłynniający sferę seksualną, genderową, jest dyskursem dominującym.

Można oczywiście powiedzieć, że takie odwrócenie należy do klasycznego repertuaru prawicowych ideologii – dominujący przedstawiają się jako zdominowani (wystarczy pomyśleć o rzekomym „prześladowaniu chrześcijan” w Polsce). Z drugiej strony, niezależnie od potęgi instytucji wspierających walkę z „ideologią gender” (na czele z Kościołem), można chyba mówić o swego rodzaju symbolicznej hegemonii idei liberalnych, przynajmniej w pewnych obszarach (np. na akademii). To nieco inny kontekst niż ten związany z kryzysem klimatycznym. Nie rządzi tu logika apokalipsy. Z jednej strony zachodzi proces zmian kulturowych, z drugiej – pojawia się reakcja, napędzana, przynajmniej do pewnego stopnia, swoistym romantyzmem, pragnieniem obrony „przegranych spraw”. 

To może zobaczmy, jakiej fantazji chcieliby ci „romantycy” bronić?
Jest ich przynajmniej kilka. Są te, które Klaus Theweleit określił mianem „męskich fantazji” – dotyczące np. tego, czym różni się „dobra” kobieta (pielęgniarka, matka) od „złej” (komunistki, „baby z karabinem”). Są też bardziej polityczne, czyli te, od których zaczęliśmy: o ratowaniu świata przed panowaniem komunistów, eurokołchozem itp.

Niezależnie od tego, jaki jest „pozytywny program” faszyzujących ugrupowań, ważnym składnikiem ich tożsamości jest przekonanie o byciu w mniejszości. Że broni się wartości, które są zagrożone przez dominujące siły, skorumpowane elity. Często kojarzymy faszyzm z zamkniętym totalitarnym porządkiem i myślimy o faszystach jako o ludziach, którzy występują z pozycji władzy, tłamszą wszelki opór i sprzeciw. To jest oczywiście historycznie uzasadnione, zwłaszcza w kontekście III Rzeszy. Jednak trzeba pamiętać, że oprócz tego faszyzmu triumfującego i przejmującego kontrolę nad państwem istniały też rozmaite faszyzujące grupy, które żadnej władzy nigdy nie zdobyły. Czyli zjawisko, nazwijmy to, „faszyzmu pełzającego”, rozproszonego. Także naziści, zanim przejęli rządy w Niemczech, byli takim, chciałoby się powiedzieć, oddolnym, antysystemowym ruchem. Wydaje mi się, że dziś realnym zagrożeniem jest właśnie „pełzająca” i rozproszona wersja faszyzmu, nawet jeśli wchodzi w niepokojące alianse z oficjalną władzą.

O niebezpieczeństwie takich działań przypomina to, co stało się w Zjednoczonym Królestwie, gdzie przejęcie postulatów skrajnej prawicy przez prawicę doprowadziło do brexitu...
Ten pełzający faszyzm wydaje się spontaniczny i oddolny, ale to tylko część prawdy. Jest on zarazem podsycany i instrumentalizowany przez większe i bardziej zorganizowane siły polityczne. Coraz częściej mówi się choćby o wspieraniu europejskiej radykalnej prawicy przez Rosję. Ale można patrzeć na to szerzej: politycy z partii głównego nurtu lubią flirtować z faszyzującymi ugrupowaniami. Przykładem może być polityka Macrona wobec migrantów, w istocie realizująca wiele postulatów Zgromadzenia Narodowego Le Pena i prawdopodobnie oparta na kalkulacji, że jeśli się je przejmie, przechwyci się także prawicowych wyborców. Oczywiście, Rosja gra w inną grę; chodzi mi tylko o to, że różne siły polityczne próbują wykorzystywać energię ruchów faszyzujących do swoich celów.

A swoją drogą, przypadek rosyjski jest bardzo ciekawy. Trudno powiedzieć, na ile jest to wyłącznie cyniczna kalkulacja Putina i jego ludzi – gra na polityczną destabilizację Zachodu – na ile zaś przynajmniej niektórzy ideologowie „ruskiego miru” rzeczywiście wierzą, że na Zachodzie możliwy jest powrót do religijnego fundamentalizmu i odwrócenie zmian kulturowych obejmujących seksualność, płciowość, rodzinę. I że Zachód nawrócony na taką „prawdę” padnie w objęcia Rosji.