„Ludzie oglądają, wzruszają się i co dalej?”, pyta zniechęcony Adra, mieszkaniec palestyńskiej wioski Masafer Yatta. Obok niego na murku siedzi Yuval Adra, izraelski dziennikarz, który przyjechał do sąsiadów, żeby opowiedzieć o systemowej przemocy swoich rodaków. Armia izraelska wjeżdża buldożerami w domy rolników i pasterzy, prośby, płacz, błagania nic nie dają. Palestyńczycy nagle lądują na gruzowisku, całe rodziny – rodzice, dzieci, dziadkowie – muszą przenieść się do pobliskich jaskiń. Jest XXI wiek. Ci z nich, którzy się buntują, trafiają do izraelskiego więzienia albo dostają kulkę w brzuch. Ofiary agresji raz na jakiś czas oglądają kamerzyści, ci izraelscy i ci palestyńscy, dziennikarze z całego świata. Adra i Yuval też nie rozstają się z kamerami, tyle że oni nie są gośćmi w tej tragedii, nie ruszą za chwilę dalej w poszukiwaniu innych tragedii w innych zakątkach świata.
W filmie „Nie chcemy innej ziemi” Basela Adry, Hamdana Ballala, Yuvala Abrahama i Rachel Szor, który otrzymał główną nagrodę podczas tegorocznej odsłony Millennium Docs Against Gravity Film Festival, co chwilę obraz się chwieje, ekran wypełniają nieostre kadry – autorzy rejestrowali je w biegu, uciekając przed kulami i łokciami izraelskich żołnierzy, spiesząc się, by udokumentować kolejne burzenie, kolejną brutalną eksmisję. To bieg po okręgu, z zaciskającą się pętlą. Adra i Yuval ponoszą porażkę za porażką, ich interwencje nie przynoszą rezultatu – żołnierze są w maskach, też mają swoje kamery, jeden z nich filmuje Yuvala i mówi: „Jesteś na FB, ludzie cię rozpoznają, pożałujesz”. Młodzi dziennikarze aktywiści bez przerwy zastanawiają się, jak zwiększyć swoje zasięgi, bo czują, że ich materiały są niewidoczne, lądują w ramówce albo na wallu tylko na chwilę, gdzieś między kolejną cudowną dietą a pytaniem, czy odwłok kleszcza odrasta tak jak ogon jaszczurki. W końcu przebijają się, ale na chwilę. I nadal nic to nie zmienia.
Ta walka ciągnie się od lat. Ojciec Basela też był aktywistą, aktywistką była jego matka, to oni między innymi doprowadzili do wybudowania szkoły dla dzieci w swoim regionie. Szkołę kiedyś odwiedził Tony Blair, jego kilkuminutowa wizyta sprawiła, że Izraelczycy przez wiele lat godzili się na jej istnienie. To wydarzenie traktowane jest dziś niemalże jak mit, przykład, że gdy tylko uda się skierować oczy Zachodu na problemy, zostaną one rozwiązane. Dziś buldożery burzą szkołę pod okiem kamer. Twórcy nie próbują jednak licytować się, kto i kiedy miał najgorzej. Pokazują desperację i zmęczenie, wysiłek, by trwać na swojej ziemi, choć silniejszy umyślił sobie, że zbuduje tam poligon, co jest przecież tylko pretekstem do tego, by przekazać ziemie izraelskim osadnikom.
W tle jest historia dwóch chłopaków, pochwyconych przez ten konflikt z zupełnie innych powodów, obecnych w nim na zupełnie innych prawach – Yuval może zawsze wsiąść do swojego samochodu, przejechać granicę i pojechać do domu, z którego nikt nie będzie chciał go wysiedlić. I znowu, w bardziej tendencyjnym filmie ktoś pewnie próbowałby lepić tu wątek możliwej przyjaźni palestyńsko-izraelskiej, budować wątpliwy fundament pod pokój, udawać, że ci dwaj niczym się od siebie nie różnią. W „Nie chcemy innej ziemi” chłopaki siedzą nad sziszą, rozmawiają o żonach, których nie mają, starają się siebie nawzajem nie oceniać. Chciałoby się powiedzieć, że projekt, któremu się poświęcają, trzyma Basela przy życiu, ale wolałby inne życie. Jest zmęczony. Czasami chciałby odpuścić. Czasami odpuszcza. „Nie chcemy innej ziemi” pokazuje heroizm bez fanfar, kronikę gestów, które wykonuje się z potrzeby, ale też dlatego, że jest się po prostu wewnątrz pewnej sytuacji, której trudno życzyć nawet największym wrogom.
Z Palestyny przenosimy się do Afganistanu, a konkretnie do opuszczonej przez Amerykanów bazy wojskowej w Kabulu. Po ośrodku oprowadzają nas talibowie – filmuje ich pochodzący z Egiptu reżyser Ibrahim Nash’at. Islamscy fundamentaliści dopuścili go do siebie, ale warunkowo – mikrofon wychwytuje, jak przywódca talibów mówi, że jeśli Nash’at będzie się źle zachowywał, to go zwyczajnie zabiją. „Hollywoodgate” to dokument obserwacyjny, który przypomina filmy o Boracie, tylko tu nie ma żadnego Borata. Są mężczyźni, którzy paradują co rusz w innych ubraniach, robią narady nad tym, ile to jest 67 razy 100, i dochodzą szybko do tego, że jakieś 21 tysięcy. Patrzy się na nich i myśli, że może Amerykanie specjalnie zostawili w swojej bazie tyle rzeczy: alkohol, tabletki, sprzęt do fitnessu, zdekomponowane samoloty i śmigłowce – może to pułapka, która sprawi, że ci faceci zwyczajnie zawieszą się na kontakcie z amerykańską technologią, że jankeska materia zamknie ich w niewidzialnej klatce, w której będą próbowali młotkiem ożywić procesor komputerowy. Gdy wydaje się to coraz bardziej realne, Nash’at robi radykalne cięcie – talibowie przyjmują paradę wojskową, a po niebie suną amerykańskie samoloty, sterowane przez arabskich pilotów. Kto tu w takim razie jest Boratem? Może właśnie Amerykanie.
„Hollywoodgate”, reż. Ibrahim Nash’at
W „Spójrz mi w oczy” Lana Wilson zrobiła bohaterów z grupki nowojorskich jasnowidzów. Reżyserka wyprowadza na początku dwa mocne strzały, żebyśmy za łatwo nie przełączyli się na tryb „zwała z ludzi, którzy uprawiają rozmowy z duchami”. Kamera rejestruje sytuacje niecodzienne, przepełnione realnym bólem i umiejętnościami czytania w ludziach jak w otwartej książce. Dopiero potem zaczyna się cyrk: wchodzi na scenę kobieta, która prosi jedną z jasnowidzek, żeby porozmawiała z jej psem i przekonała go, żeby nie szarpał w trakcie spacerów na smyczy. Problemy pierwszego świata, powiedzcie o nim mieszkańcom wioski Basela, a srogo się zdziwią, jeśli w ogóle będą mieli do tego głowę i siłę. Wilson, choć ma oko do komicznych sytuacji i z radością je filmuje, stara się podejść do swoich bohaterów z otwartą głową, raczej do nich samych niż do ich profesji. Szybko okazuje się, że oni też noszą w sobie ranę, dokładnie tak samo jak ci, którzy do nich przychodzą. Spektakle, które inscenizują jasnowidze, są tak samo potrzebne im samym, jak i tym, którzy przychodzą po pomoc (zresztą duża część jasnowidzów w filmie to niespełnieni aktorzy). Podczas tegorocznej edycji festiwalu spektakli było zresztą więcej.
Chociażby w filmie „Matka wszystkich kłamstw” Asmae El Moudir, młodej egipskiej reżyserki. Dochodzi tu do sytuacji niemalże jak z „Synekdochy, Nowy Jork” Kaufmana, gdzie reżyser teatralny budował replikę świata i powoli się w niej zatracał. Tu El Moudir wraz z ojcem budują replikę ich domu i ulicy po to, by wrócić do przeszłości, otworzyć dawne rany, oczyścić je – wyzdrowieć. Projekt zapewne niemożliwy do zrealizowania, tych ran jest za dużo, historia ulicy splata się z tragiczną historią kraju, który zawsze brutalnie karał tych, którzy występują przeciw władzy. Babcia terrorystka w ostrej fazie wyparcia, na wiecznej wojnie z przeszłością, zakazująca trzymania w domu jakichkolwiek fotografii, odmawia uczestniczenia w jakichkolwiek inscenizacjach tego, co było. Protesty, wokół których oscyluje historia rodziny reżyserki i przyjaciół jej rodziców, babcia oglądała zza okna, zabroniła swoim wychodzić na ulice. Charakterystyczne, że w replikę świata najodważniej wchodzą ci, którzy w tym świecie byli najmocniej zanurzeni i których ten świat najmocniej skrzywdził. Cichy i skromny przyjaciel ojca pęka, zaczyna dzielić się swoją historią, pokazywać na plecach ślady po torturach, karze za uczestnictwo w antyrządowych protestach, za bycie w opozycji.
W zupełnie inną stronę, jeśli chodzi o powoływanie do życia sztucznych światów, poszli producenci japońskiej telewizji, ukazani w dokumencie „Uczestnik” Clair Titley – wymyślili program, w którym zaprowadzili naiwnego chłopaka do kawalerki, rozebrali go do rosołu i pozostawili ze stertą czasopism z kuponami. Postawili przed nim zadanie – ma siedzieć w tym pomieszczeniu, dopóki nie zgromadzi dzięki kuponom miliona jenów, dziś to ok. 7 tysięcy dolarów. Wiem, trudno to wszystko zrozumieć. Faktem jest, że chłopak spędził tak 15 miesięcy, goniąc za postawionym przed nim celem, podkarmiany przez producentów, żeby nie umarł z głodu. Na końcu wyprowadzili go z kawalerki, zasłonili mu oczy i umieścili go na scenie studia telewizyjnego. Tu rozegrał się finał: przed publicznością w studio i milionami przed telewizorami. Tomoaki Hamatsu, występujący także pod pseudonimem Nasubi, chwilę później dowiedział się, że przez te wszystkie miesiące odosobnienia był bohaterem reality show; działo się to pod sam koniec XX wieku. Clair Titley próbuje w „Uczestniku” wpisać ten epizod w dalsze losy Nasubiego, ale jakoś nic, czego doświadczył – ani katastrofa reaktora w Fukushimie, ani trzęsienie ziemi w Nepalu – nie wywołuje takiego efektu jak ten program – niezbity dowód na ludzką głupotę i okrucieństwo, którym radośnie przyklaskuje tłum widzów.
A potem trafiamy znowu do Nowego Jorku i wiara w ludzkość od razu rośnie. W filmie „James Hamilton. Fotograf Nowego Jorku” D.W. Younga Hamilton tak mniej więcej opowiada swoją historię: „50 lat temu znalazłem się w Nowym Jorku, gdzie wynająłem mieszkanie z dwoma kumplami. Koledzy szybko się wynieśli, a ja w nim zostałem. Od tamtego czasu robię zdjęcia, i robię je do dziś. I takie mam życie”. Trudno się dziwić, że Hamilton przyjaźni się z Wesem Andersonem, on przecież wygląda, jakby się urwał z jednego z jego filmów. Ktoś opowiada w dokumencie Younga, że Hamilton potrafił nawet Lou Reeda sprowokować do uśmiechu, oczywiście uchwycił to na jednej z fotografii.
Ten obraz uśmiechniętego ponuraka z czasem, wraz z kolejnymi dniami festiwalu i kolejnymi filmami nakładał mi się na inne obrazy. Na przykład na uśmiechniętego Louis Armstronga, który pielgrzymuje w „Ścieżce muzycznej zamachu stanu” po Afryce wraz ze swoją muzyką, w momencie gdy jego kraj i kraje zachodniej Europy próbują storpedować walkę afrykańskich państw o niepodległość. Armstrong z kolei nakłada się na pioniera polskiego rave’u, który próbuje pokazać Łukaszowi Rondudzie i Dawidowi Nicklowi podziemia, gdzie pod koniec XX wieku na ziemiach polskich odbywały się najlepsze imprezy. Polscy rave’owcy na deskorolkach zlewali się z imprezowiczami, nocnymi ptakami z Changchun sportretowanymi w „Ostatnim roku ciemności” Benjamina Mullinkossona. Po dziesięciu dniach festiwalu mieszają się w głowie intensywne obrazy z różnych części świata.
Na koniec muszę wspomnieć o jeszcze jednym filmie – „20 lat później. C.K.O.D. 3” Piotra Szczepańskiego, który opowiada o niedawnej reaktywacji zespołu. Na pytanie, po co to wszystko, wokalista Krzysztof Ostrowski odpowiada w pewnym momencie, że dobrze jest czasem pojechać w trasę, zagrać kilka koncertów, a później wrócić do domu. Zajrzałem w trakcie pisania tego tekstu do jednej z moich poprzednich relacji z festiwalu Docs Against Gravity dla „Dwutygodnika” i zdziwiłem się lekko, że pisałem w niej o drugiej części sagi dokumentalnej Piotra Szczepańskiego poświęconej łódzkiej kapeli C.K.O.D. Zaraz się okaże, że będę znał więcej filmów o zespole niż ich piosenek. Ale to nieważne – ważne, że raz na jakiś czas można ich spotkać na Docsach, które, zdaje się, są dla mnie tym, czym dla Ostrowskiego trasa koncertowa.