„Oskarżam cię o to cierpienie, / Wojen płomienie, przelaną krew / Oskarżam cię o łez strumienie, / Osamotnienie, zdradę i gniew / Oskarżam cię o to cierpienie, / Wojen płomienie, przelaną krew / Testosteron” – śpiewała w swoim hicie Kayah. Nie znam innego hormonu, który doczekałby się o sobie muzycznego przeboju. I nawet jeśli tekst piosenki jest oskarżeniem upersonifikowanego i jednoznacznie skojarzonego dziś z tzw. toksyczną męskością hormonu, to odbywa się to zgodnie ze starą zasadą – nieważnie, jak o tobie mówią, byle na pierwszej stronie.
Zachodnie społeczeństwa mają bzika na punkcie serotoniny (pamiętacie przedostatnią powieść Houellebecqa?), której inhibitory wychwytu łykamy dość powszechnie, czując jej dotkliwy niedosyt. Tyle samo uwagi poświęca się testosteronowi, którego, podpowiada kulturowy mainstream, jeśli mamy za dużo (co to znaczy?), oskarżamy o agresję, przemoc, incelowską wściekłość i uogólnioną „toksyczność” męskości, a gdy „za mało” – o utratę wigoru i woli życia, więdnięcie jako jednostki i jako społeczeństwa.
Nie może więc dziwić, że po wpisaniu nazwy hormonu w okno wyszukiwarki odsyłani jesteśmy do specjalnej kategorii „boostery testosteronu”, gdzie oferowanych jest na dziś (23 kwietnia) 4151 produktów gwarantujących skokowy wzrost poziomu „hormonu męskości” w naszych ciałach. Warto zerknąć na imaginarium marketingowe stworzone wokół „pana T”. Podejrzane suplementy w różnych zresztą podkategoriach reklamują najczęściej opalone mięśniaki w okolicy trzydziestki. Estetyka opakowań ze stylizowanymi wyładowaniami atmosferycznymi, metalicznymi napisami lub ich krwistą czerwienią na tle bezdennej czerni nie pozostawia wątpliwości co do tego, że rolą takich suplementów jak TestoXXX, Black Devil, Iron Horse, Testo Extreme czy T-100 Hardcore jest uczynienie z ciebie twardziela nad twardziele. Smarkacze na siłowniach kupują to – i różne gorsze rzeczy – żeby zmężnieć, „nabrać masy”; równolatkowie pakerów z reklam zażywają dla podtrzymania libido i masy; a starszaki takie jak ja po to, żeby opóźnić spadek jednego i drugiego. „Teściu” jest naprawdę dla każdego faceta!
***
Czy testosteron to hormon męskości? Magiczna chemiczna substancja, której wydzielanie w okresie prenatalnym definiuje płeć dziecka, a jego aktywacja w nastoletniości zamienia chłopca w młodego mężczyznę, skłania go często do zachowań ryzykownych, rywalizacji, ale też do trudnego do opanowania seksualnego apetytu?
Carole Hooven, „T jak testosteron. Hormon, który rządzi i dzieli”. Przeł. Maria Smulewska, Rebis, 416 stron, w księgarniach od lutego 2024Carol Hooven w niedawno opublikowanej książce przekonuje, że tak. „T jak testosteron. Hormon, który rządzi i dzieli” ukazał się w USA w 2021 roku i od razu zwrócił na siebie i na autorkę sporo uwagi. Hooven jest naukowczynią, biolożką ewolucyjną na Uniwersytecie Harvarda. Jej „T jak testosteron” spełnia wszystkie kryteria dobrze napisanej rozprawy popularyzującej wiedzę i wysoce złożone, niezrozumiałe dla szerszej publiczności badania: odwołuje się do przykładów z życia swojego i swojej rodziny, do typowych sytuacji, w których wszyscy się rozpoznajemy, a następnie oferuje ich naukową eksplikację, solidnie dokumentując wywód obszerną bibliografią. Oto więc westchnienie „ach, ci mężczyźni!”, które niemal każdej kobiecie nieraz się przytrafiło, stanowi punkt wyjścia rozprawy na temat tego, jak różnica endokrynologiczna, a więc wielokrotnie wyższy poziom stężenia testosteronu w przeciętnym męskim organizmie reguluje jego zachowania z wyższym popędem seksualnym, poziomem agresji, pragnieniem rywalizacji i obfitszą muskulaturą na czele.
Autorka cytuje setki badań nad zwierzętami, naczelnymi i ludźmi, które mają za zadanie uwiarygodnić zasadniczą tezę, że testosteron „odgrywa u ludzi główną rolę w różnicach między płciami i nie mówię tu tylko o cechach fizycznych” (s. 29). Innymi słowy, Hooven stoi na stanowisku bliskim biologicznego esencjalizmu, w którym podstawą różnicy płciowej rozumianej binarnie jest poziom testosteronu, wysoki u mężczyzn i niski u kobiet. W kolejnych rozdziałach tłumaczy, jak testosteron „wpływa na nasze ciało, mózg i zachowanie, by służyły one reprodukcji”.
Tu dodać muszę, że Hooven nie jest kulturową negacjonistą uznającą absolutny prymat i związany z nim fatalizm biologicznego uwarunkowania ludzkości. Przeciwnie, próbuje ona swój determinizm sytuować jako społecznie i poznawczo dynamiczny, stąd nazwałbym go soft determinizmem, bo stanowić on może nawet impuls do daleko idących reform społecznych i obyczajowych. Jak pisze sama Hooven: „Zrozumienie sił, które napędzają nasze priorytety i zachowania, a także zależności między genami, hormonami a środowiskiem, pomaga nam lepiej się przygotować na walkę z przejawami mroczniejszych stron naszej natury. Nie musimy wcale bagatelizować roli testosteronu w naszym życiu” (s. 39).
Książka Hooven zatrzymuje się mniej więcej w tym punkcie, powstrzymując się od budowania teorii społecznych czy politycznych na bazie swojego soft determinizmu. Tam, gdzie ona kończy, tam zaczyna Richard V. Reeves w książce „Chłopcy i mężczyźni. Dlaczego współcześni mężczyźni przeżywają trudności, dlaczego to ważne i co z tym zrobić”. To książka polityczny manifest, a jej autor jest równocześnie prezydentem i założycielem American Institute for Boys and Men, organizacji upominającej się o równouprawnienie chłopców i mężczyzn w edukacji, na rynku pracy i w rodzinie. Reeves, doradca szefa brytyjskich liberalnych demokratów, Nicka Clegga i jeden z autorów strategii partii sytuujących ją jako „radykalnie centrystowskie”, z wykształcenia jest antropologiem, ale spełnia się przede wszystkim jako komentator polityczny w takich tytułach jak „New York Times”, „The Atlantic” „ The Guardian” i „The Observer”.
Jego książka napisana jest porywająco i czuć w niej wolnomyślnego ducha filozofii liberalnej (Reeves debiutował książkowo jako autor biografii Johna Stuarta Milla), choć polskiego czytelnika męczyć mogą odwołania i odniesienia do sytuacji, postaci, stanu prawnego właściwego USA (gdzie obecnie Reeves mieszka), a które nie zawsze mają przełożenie na nadwiślański pejzaż społeczny.
Richard V. Reeves, „Chłopcy i mężczyźni. Dlaczego współcześni mężczyźni przeżywają trudności, dlaczego to ważne i co z tym zrobić”. Przeł. Rafał Śmietana, Towarzystwo Naukowe im. S. Andreskiego, 364 strony, w księgarniach od kwietnia 2024Dwie pierwsze części książki stawiają diagnozę: zapóźnienie edukacyjne chłopców, utrata „męskich” miejsc pracy, przemiany rodziny i związana z nimi utrata tradycyjnej roli ojcowskiej skutkują „apatią mężczyzn”, szczególnie silną wśród Czarnych i pochodzących z ubogich regionów, którym dotychczasowa polityka społeczna nie przynosi żadnych korzyści ani wzmocnień. Dlaczego tak jest? Kluczowa jest część trzecia, zatytułowana „Jak powstają mężczyźni?”. Tu Reeves spotyka się z Hooven przywoływaną zresztą bezpośrednio (s. 189). Stojąc na gruncie hormonalnego predefiniowania płci, oboje uderzają w wydane w 2018 roku rekomendacje Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego (APA) dotyczące pracy z chłopcami i mężczyznami, które kwestionują ideały tradycyjnej męskości, która „charakteryzując się stoicyzmem, konkurencyjnością, skłonnością do dominacji i agresji, jest szkodliwa” (gwoli ścisłości należy dodać, że APA kilkanaście lat wcześniej podobnie zakwestionowała tradycyjne role kobiece).
Wytyczne APA, które „nie zawierają ani jednego odniesienia do pozytywnych aspektów męskości” (s. 209), wpisują się, jak twierdzi Reeves, w negacjonizm szeroko pojętej lewicy, któremu poświęcony jest rozdział „Ślepota postępowców”. Krytykując konstruktywizm kulturowy stanowiący fundament ideologiczny myślenia „progresywistów” o różnicy płciowej, Reeves w duchu swojego „radykalnego centryzmu” kolejny rozdział poświęca rozprawieniu się z „polityczną prawicą, która chce cofnąć czas”, przywracając wyobrażone normy płci sprzed rewolucji seksualnej, z ojcem zapracowanym breadwinnerem i kobietą w roli matki i gospodyni domowej. Dla Reevesa symetrycznie Judith Butler, patronująca myśleniu lewicowemu, i Jordan Peterson, guru konserwatyzmu, popełniają uproszczenia poznawcze, skutkujące błędnymi strategiami politycznymi i społecznymi w odniesieniu do różnicy płciowej i jej konsekwencji. Jedno zasadza się na unieważnieniu biologicznej różnicy w imię postępu i równości, drugie absolutyzuje ją w taki sposób, że odmawia równości względem praw, przywilejów i obowiązków – kobiety wracają do garów i dzieci, ujmując rzecz najbrutalniej.
W ostatniej części książki Reeves w duchu swojego niezrównanego liberalnego radykalizmu proponuje rozwiązania problemów sygnalizowanych na początku (luka edukacyjna, utrata miejsc pracy, zmiana ról rodzinnych), których żadna z dotychczasowych polityk, ani ta motywowana „lewicowymi utopiami”, ani ta napędzana przez „konserwatywne retrotopie”, nie potrafiła skutecznie rozwiązać. Podpowiedzi Reevesa są tak zdroworozsądkowe i oczywiste, że aż podejrzane. Oto w sferze edukacji chłopcy ze względu na różne niż u dziewcząt tempo rozwojowe powinni zaczynać szkołę nieco później, a w samym szkolnictwie na poziomie podstawowym powinno pracować więcej mężczyzn, z którymi chłopcy mieliby okazję się utożsamić. W obszarze pracy powinno promować się kształcenie i zatrudnianie mężczyzn w zawodach HEAL (Humanities, Education, Administration, Literacy), tak jak kilkanaście lat temu promowano obecność kobiet na ścieżce zawodowej STEM (Science, Technology, Economy, Mathematics).
Stworzenie odpowiedniej ścieżki edukacyjnej i zachęt finansowych sprzyjałoby zmniejszeniu wyrazistej luki edukacyjnej w młodym pokoleniu i zahamowało reprodukcję nierówności. Ostatnia ze sfer – rodzinna – powinna uwzględniać przemianę kulturową i większe uczestnictwo ojców w rodzicielstwie (aby ten potencjał był należycie wykorzystany, konieczne są zmiany prawne, takie jak płatne urlopy ojcowskie do wykorzystania nie tylko w okresie niemowlęcym, ale też później – badania wskazują, że ojciec najbardziej potrzebny jest dziecku wchodzącemu w nastoletniość).
Wszystkie te postulaty pozwalają nazwać stanowisko Reevesa liberalnym maskulinizmem – ich oryginalność i śmiałość blakną, gdy się nad nimi ciut głębiej zastanowić. To wszak powtórka z historii, a my znamy tę melodię rozpisaną na tym razem męskie głosy. Pomysły Reevesa nie są niczym innym jak hasłami przejętymi z agendy liberalnego feminizmu, który przecież upominał się o zmiany edukacyjne uwzględniające inne właściwości rozwojowe dziewcząt, o dostęp do zawodów STEM zdominowanych przez mężczyzn, a także o różnego rodzaju rozwiązania prawne na rynku pracy uwzględniające macierzyństwo jako rodzaj pracy.
***
Autorem wstępu do polskiego wydania książki Reevesa jest Michał Gulczyński, autor słynnego raportu „Przemilczane nierówności”, prezes Stowarzyszenia na rzecz Chłopców i Mężczyzn i jeden z pomysłodawców pierwszego Kongresu Mężczyzn, który odbył się niedawno w Krakowie. Gulczyński pisze między innymi: „Muszą [mężczyźni] odważnie wejść w dyskusję na temat płci, dzisiaj zdominowaną przez kobiety. Muszą sami zająć się swoim genderem – inaczej pozostaje im czytać, co na temat męskości sądzą kobiety. Ich teksty są często słuszne i potrzebne”, lecz „feminizm i głos kobiet nie wystarczą do osiągnięcia równości płci – potrzebny jest autonomiczny głos mężczyzn. Wciąż aktualne pozostaje pytanie: «Kogo obchodzą mężczyźni?»” (s. 24–25).
Pierwszy Kongres Kobiet odbył się w 2009 roku w Warszawie i gdyby tylko w powyższym cytacie zamienić „mężczyzn” na „kobiety”, moglibyśmy uwierzyć, że padły z ust Magdaleny Środy czy Henryki Bochniarz z tamtego czasu. Dziś Kongres mocno ewoluował i dzięki takim osobom jak Małgorzata Tkacz-Janik czy Agata Araszkiewicz odbywają się na nim panele poświęcone mężczyznom. Te piętnaście lat, jakie upłynęły między pierwszym Kongresem Kobiet a pierwszym Kongresem Mężczyzn, wskazuje, jak bardzo mężczyźni zapóźnieni są w mówieniu i myśleniu o sobie, swoich potrzebach i prawach, toteż należy chyba zrozumieć to, że na tym etapie rozwoju ruchu jego męskocentryzm jest być może nieunikniony.
Kongres Mężczyzn ma w Polsce podwójnie imitatywny charakter: stanowi licencję kupioną z USA, gdzie z kolei wyraźnie czerpie z dość dawnych modeli samoorganizacji środowisk feministycznych, nie mam jednak wątpliwości, że ruch na rzecz praw mężczyzn będzie przybierał na politycznej sile i znaczeniu. Warto, jak sądzę, obserwować jego ewolucję. Na tym wczesnym etapie wydaje się, że może on ewoluować w dość konserwatywną stronę (nazwę ją „afirmatywnym chłopczyzmem”), gdzie opowiada się mężczyznom o ich upośledzeniu i niesprawiedliwości świata, przy czym sami „opowiadacze” są raczej wyposażeni w szereg przywilejów i godny pozazdroszczenia kapitał kulturowy. Może też stać się siłą progresywną wskazującą na istotne problemy chłopców i wielu mężczyzn (różnica wieku emerytalnego czy niższe kompetencje czytelnicze chłopców na wczesnym etapie edukacji skutkujące niższymi wynikami szkolnymi, a w efekcie niższą liczbą studiujących mężczyzn mogą być tu przykładem).
By ten drugi kierunek rozwoju był możliwy, Kongres nie powinien chyba zafiksowywać się na owym „autonomicznym głosie mężczyzn” i uznać, że postulaty równościowe są w gruncie rzeczy w interesie obu płci. Wypadałoby również uznać, że dorobek takich badaczek feministek jak Iwona Chmura-Rutkowska, Joanna Ostrouch, Urszula Kluczyńska, Katarzyna Wojnicka bardzo wiele mówi o sytuacji współczesnych mężczyzn i wcale nie trzeba być biologicznym mężczyzną, żeby zajmować się problemami mężczyzn i mówić o nich.
Powiedzmy też, puentując ten wątek, że powagi ruchowi mężczyzn nie dodaje jakieś zupełnie infantylne uwieszenie się i powracanie (na profilu FB) do wypowiedzi Agnieszki Holland z wywiadu w „Gazecie Wyborczej”, w którym reżyserka ośmieliła się – w trybie półżartobliwej hipotezy – zaproponować pozbawienie mężczyzn praw wyborczych. Nikt o zdrowych zmysłach nie potraktuje wypowiedzi Holland inaczej niż prowokacji intelektualnej wymierzonej nie w jakąś zagrożoną mniejszość, lecz proponującej karnawałowe odwrócenie dziejów, w których przez stulecia prawa kobiet były ograniczane.
Bardzo chciałbym i życzyłbym pomysłodawcom Kongresu, by wzbudzony przez nich ferment szedł w progresywną i równościową stronę i nie ośmieszał się interwencjami, które mają chyba na celu tylko zdobycie upragnionej klikalności.
Na uznanie zasługuje z pewnością to, że pomysłodawcom Kongresu udało się zaprosić na organizowane przez nich wydarzenie szerokie grono prelegentów reprezentujących bardzo różne środowiska męskie, od katolickich po queerowe. Obawiam się jednak, że ruchy męskie i, by tak rzec, androcentryczne przez sam sposób definiowania różnicy płciowej jako wyznaczanej przez testosteron wyposażone są w „konserwatywną kotwicę”, która wymusza antagonistyczny względem środowisk kobiecych i LGBTQI z właściwą im agendą polityczną sposób myślenia i działania.
Słabością ruchów męskich jest to, co doskwiera mi w książce Reevesa, ów „radykalny centryzm”. Tak bardzo Reevesowi zależy na tym, byśmy uznali go jako demistyfikatora skrajności, że umykać nam może fakt, że ów „zdroworozsądkowy” centryzm nie jest niczym więcej niż celowo konstruowanym przez autora efektem retorycznym. Opiera się on na presuponowanym założeniu, że współczesna rzeczywistość kulturowa, społeczna, ekonomiczna i prawna na różne sposoby opresjonuje chłopców i mężczyzn, że ich sytuacja jest dziś analogiczna do sytuacji kobiet w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Nie wydaje się ono prawdziwe, choć nie da się nie zauważyć, że istnieją strukturalne problemy związane z byciem mężczyzną w trzeciej dekadzie XXI wieku w krajach Zachodu.
Ujmując to jeszcze prościej i najzwięźlej – mężczyźni nie są systemowo opresjonowani jako płeć, choć nie da się ukryć, że muszą funkcjonować w świecie rosnących i nieraz sprzecznych względem siebie wymogów. Może to powodować i istotnie powoduje frustrację dużej części z nich. Inny, niezwykle zasłużony badacz zajmujący się męskościami, Michael Kimmel, nazywa ten stan „zawiedzionym poczuciem uprzywilejowania” (aggrieved entitlement) – wynika ono z poczucia, że współczesne społeczeństwo i rynek przestają premiować za samo bycie mężczyzną, choć jeszcze jedno pokolenie temu taka dywidenda płciowa nam, mężczyznom, się należała, była oczywistością.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Carol Hooven, która już nie wykłada na Harvardzie (swoje stanowisko wyjaśnia na blogu), twierdzi, że stała się obiektem nagonki i duszenia akademickiej wolności słowa w imię promowanych i pompowanych idei „różnorodności, równości i inkluzywności”. Zamiast na kampusie Hooven pojawia się za to coraz częściej w Fox News, telewizji znanej z szerzenia różnych altprawd i wspierania Donalda Trumpa, a zatrudnia ją obecnie American Enterprise Institute, konserwatywny think tank, który jeszcze niedawno finansował badania klimatycznych denialistów. W swoich wystąpieniach staje się coraz bardziej wyrazista politycznie i deklaruje, że choć „od zawsze” głosowała na demokratów, to ostatnio jej drogi z demokratami się rozeszły i bliżej jej do republikanów. Jej książka, oferując zniuansowane, lecz wyraźne stanowisko polityczne, powstała zresztą, o czym warto pamiętać, jako kontra dla innego bestsellera z testosteronem w tytule. Praca psycholożki społecznej i filozofki nauki Cordelii Fine z 2017 roku ukazała się w Polsce dwa lata później pod tytułem „Testosteron Rex. Mity płci, nauki i społeczeństwa”.
Australijska badaczka w tej nagradzanej m.in. przez Royal Society pracy, sięgając często do tych samych badań i eksperymentów co Hooven, wyciąga zupełnie inne wnioski. Problematyzuje pozorną oczywistość różnicy płci wyznaczanej przez testosteron. Różnica ta nie jest już prostym binaryzmem, nie jest też jednopłaszczyznowo hormonalna – „Testosteron Rex jest martwy, pora więc przestać go obwiniać” (s. 286), pisze w konkluzji swojego eseju. Jest to zapewne retoryczna przesada, niemniej rozumowanie Fine, które sugeruje, że jesteśmy – mężczyźni, kobiety i osoby trans – bardziej do siebie podobni, niż sugeruje to nam kultura oparta na obsesyjnym wytwarzaniu różnicy i jej afirmowaniu (słynne różowe i niebieskie ubranka dla niemowląt), wydaje mi się fortunniejsze jako epistemologiczna podstawa politycznego ruchu zakładającego dążenie do równościowego społeczeństwa.
Takiego społeczeństwa nie da się budować w oparciu o binarne podziały i wpisaną w nie implicite asymetrię płci, w której osią różnicy jest poziom testosteronu stającego się dla niektórych mężczyzn rodzajem magicznej nalewki Schwärmerei pitej przez bohaterów „Empuzjonu” Olgi Tokarczuk – ów pity bez umiaru likier pozwalał snuć gruźlikom z sanatorium w Sokołowsku groteskowe mizoginiczne monologi o wyjątkowych przymiotach ducha i intelektu mężczyzny.
Nie będę oszukiwał, jak zdecydowana większość facetów mojego pokolenia łyknąłem trochę Schwärmerei, toteż kiedy jakieś dwa, trzy lata temu poczułem te wszystkie objawy swojego wieku, a więc zwalniający metabolizm (i dodatkowe kilogramy), szybsze męczenie się i wolniejszą regenerację, permanentnie obniżony nastrój, psiejące libido, rozdrażnienie i jeszcze parę pomniejszych przykrości, pierwsze, co zrobiłem, to skontrolowałem poziom testosteronu. Zakładałem, że muszę, po prostu muszę o niego „zawalczyć”, podnieść jego poziom, żeby zawsze móc „stanąć na wysokości zadania”.
Okazało się – uwaga, uwaga – że poziom „teścia” mam w normie dla mojego wieku. Mógłbym jak wielu mężczyzn szukać różnego rodzaju wspomagaczy (w końcu „teściu” to taki botoks dla facetów!), ale odpuściłem, trochę zmieniłem dietę i tryb życia, a przede wszystkim postarałem się pogodzić z tym, że z roku na rok hormonu będzie w moim organizmie ubywało. Nie myślę o tym w kategoriach straty – mam wrażenie, że dzięki temu, że „opadł”, wiele też zyskałem. Zwolniłem, nie spalam się już tak bardzo jak kiedyś, odpuszczam sobie więcej, stałem się bardziej uważny na innych, na emocje, na niuanse i drobiny radości istnienia, które nie polega już na rywalizacji i wyczynach.