AGNIESZKA SOWIŃSKA: Eliza, znamy się od lat, ale dopiero po lekturze „Wczoraj byłaś zła na zielono” miałam wrażenie, że pozwoliłaś mi siebie naprawdę zobaczyć.
ELIZA KĄCKA: Ja siebie też trochę bardziej zobaczyłam. Paradoks polega na tym, że niby dużo gadam, jestem teoretycznie gotowa do rozmowy na każdy trudny temat, a jednocześnie jestem skryta i powściągliwa w mówieniu o swoim świecie wewnętrznym. Ale dla tej książki musiałam to – częściowo – zmienić. Musiałam wyciągnąć z siebie rzeczy, o których nie rozmawiam – nie tylko z innymi, ale również ze sobą. I zrobić to nie w trybie: „Ej, słuchajcie, będzie ekshibicja”, ale przetworzyć to w obraz, prozodramę, metaforę. Parafrazując Boya: człowiek sam nie wie, jakie licho w nim siedzi, dopóki nie spróbuje go wydobyć. Ta książka jest wydobywaniem licha. I tak, masz rację, mnie od strony „lichowatej” prawie nikt nie zna. Dopiero na scenie tej prozy wystawiam bez asekuracji niektóre wrażliwości, obawy – i daję swój świat, niedokumentarny, a i nieźle pojechany – co uświadomiłam sobie po jej napisaniu i przyjrzeniu się z dystansu. Bogiem a prawdą, nie spodziewałam się, że aż tak. I to była moja pierwsza myśl, gdy wysłałam tę książkę wydawcy. Nie że oskórowałam swoje dziecko, choć wiedziałam, że i takie głosy zapewne się pojawią, rzecz jasna, bez lektury.
Ale to siebie w niej oskórowałaś, nie Rudą.
I dla mnie na poziomie etycznym jest to właściwa perspektywa. Ponieważ to ja tu swoją dziwność wystawiam. Znacznie mniej wystawiam Rudą, choć zarazem ta książka trzyma ją w centrum. A mnie utrzymuje w pozycji świadka. I osłaniaczki tego centrum. Wszystko to pochodna naszej wspólnej ścieżki. Natomiast w stosunku do siebie jestem znacznie radykalniejsza – i o Elizie bohaterce musiałam mówić mocniej.
A czy to nie jest dokładnie to, co robisz każdego dnia? Gdy wystawiasz siebie na potencjalne ciosy świata, by uprzedzić te wymierzone w Rudą?
Absolutnie tak. Czysta dynamika tego układu. We fragmencie, gdzie opisuję nasze włóczenia się po Lidzbarku i wszystkie moje obroty wokół Rudej, używam formuły „agencja ochroniarska Matka”. Ta, która osłania spotkania dziecka ze światem. Parasol otwarty permanentnie – a to niesiesz w nim dziecko, to trzymasz nad nim, to asekurujesz z boku. Myślisz za nie, upracowujesz się wokół niego. Wiele ruchów naraz, normalnie róża wiatrów (śmiech). I może faktycznie udaje się uprzedzić cios wymierzony w dziecko, w jego odmienność, ale mało kto umie odtworzyć sobie naszą macierzyńską dynamikę. Wiesz, skojarzyło mi się to z tradycyjną animacją: na filmie krok bohatera trwa szalenie krótko – a ile trzeba było naprodukować sekwencji tego ruchu, by złożyły się na tę chwilę. Tak widzę swoje orbitowanie wokół Rudej. Wystawiam się, ale to nieuchronnie komponent macierzyństwa trudnego: społeczeństwo daje ci nieustannie w mordę. A w rozmowach z tymi, którzy nie mają o tym praktycznego pojęcia, dyskutuje się dość abstrakcyjny „wymiar egzystencjalny” tego trudu. Owszem, jest i taki, ale nie jest niewinny. A jeśli jest cenny, to ma swoją cenę.
Eliza Kącka, „Wczoraj byłaś zła na zielono”. Karakter, 228 stron, w księgarniach od maja 2024I zawsze znajdzie się ktoś, kto przywoła nas do porządku. Te wszędobylskie głosy, które zawsze wiedzą lepiej, nachalnie wtłaczające w rolę, kilkukrotnie przywołujesz w książce w rozdziałach „Rzeczy, które usłyszałam jako matka”.
Świadomie zrobiłam z tych opinii centon i nie opatrzyłam ich jakimikolwiek komentarzami. Uznałam, że to jedyna słuszna strategia, by przyjrzeć się całemu okrucieństwu nagich głosów, które apelują, interpelują, w istocie uderzając w ciebie. Jest w nich cała furia formatowania, myślenia za ciebie, wmawiania, jak coś powinno wyglądać, agresji w stosunku do twojej inności, agresji, bo nie jesteś do końca taka, jak sobie projektują. Role potrafią być podnoszące, mogą też być upupiające. Niestety, w tym przypadku mamy do czynienia głównie z tą drugą możliwością. Społeczeństwo, widząc kogoś, kto niestandardowo gospodaruje rolą, próbuje pouczyć, dowieść, że jej nie odgrywa. A zarazem nie ma nic więcej do zaoferowania. Może poza stwierdzeniem, że jako matka wypadasz z parametrów pisarskich, ludzkich, kobiecych. Jesteś tylko matką.
Ale ty uparcie kontestujesz rolę, wbrew temu, że świat chciałby widzieć w tobie wyłącznie matkę, walczysz o Elizę. To dla mnie najbardziej poruszający motyw twojej książki.
Nie kontestuję samego bycia matką, do niego się przyznaję – i praktykuję życiowo, jak potrafię. Ale inność mojego dziecka sprowokowała mnie do postawienia jeszcze mocniej kwestii niepacyfikowalnej, niezaczesywalnej inności. A tu nie jest mi potrzebne oprzyrządowanie macierzyńskie, a najzwyczajniej ludzkie. Bo ta książka jest również manifestem innej wrażliwości. Świadectwem dla wszystkich znękanych czy zmęczonych oporem świata, niezamierzających jednak porzucić swoich strategii trwania – ani też wyrzec się wyobraźni. Trochę dzikiej, a trochę dziecięcej.
Obie jednak dobrze wiemy, że nie jest łatwo wyjść poza rolę.
Oczywiście. Piszę i o tym, że gdy już mi się wydaje, iż z niej trochę wyszłam, rzeczywistość społeczna mówi mi: „A figa!”. Nawet małe dziewczynki w piaskownicy, które już w wieku kilku lat wskakują w foremkę społeczną „na przyszłą matkę” – one naprawdę gadały do mnie gotowymi skryptami. Zachowywałam się inaczej niż ich matki, poczuwały się więc do formatowania mnie. Nie pasowałam do ich obrazu świata i za to dostawałam w nos.
Przeważnie zresztą nie pasuję do obrazu i ta książka jest również manifestem wypadania ze skali. Także po to ją napisałam. Moje prozy poetyckie, również niewolne od moich buntów i niedopasowań, czynią bohaterką elizę, nie Elizę. A elizie wszyscy mówią: „Nie tak, nie tędy”. Gdy spisywałam literackie portrety pisarzy, najbliższy okazywał mi się zawsze ten aspekt manifestowania własnej odrębności. I na tej zasadzie wybierałam sobie postacie do myślenia. Tyle że wcześniej były to autodeklaracje na poziomie wyobraźni, a teraz okazało się to moją autodeklaracją na poziomie biograficznym. To inny poziom pisania.
Eliza Kącka
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka książek prozatorskich: „Elizje” (2017), „po drugiej stronie siebie” (2019), „Strefa zgniotu” (2022), „Wczoraj byłaś zła na zielono” (2024), książki eseistycznej „Idiomy. Eseje” (2023) oraz książek akademickich: „Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” (2012), „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda” (2017). Sporządziła kilka wyborów poezji (nie tylko najnowszej). Felietonistka i współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”.
Na potrzeby tej książki przekroczyłaś siebie, stworzyłaś nowy język wyrazu. To jest inna Eliza Kącka niż ta, którą znaliśmy na przykład z „Idiomów”. Zawsze podziwiałam twój szalenie błyskotliwy sposób pisania, jednak szybko robiło mi się w tym gęstym tekście za duszno. Nie mam pojęcia, w jaki sposób przekroczyłaś własny język, którym dotąd operowałaś.
No, to było rzeczywiście zadanie – musiałam w pewnym sensie nauczyć się pisać od początku. Zaczęłam używać w tej książce języka na innej zasadzie – przede wszystkim zależało mi, by poznawczo podążył on za innością mojego dziecka i stał się językiem opisu, który nazwałabym fenomenologicznym. O wypracowywaniu stylu nie da się zapomnieć, zwłaszcza że musiałam opowiedzieć coś, co bardzo trudno wyjęzyczyć. Zaczęłam pracować nad językiem wbrew swoim przyzwyczajeniom. Mnóstwo fragmentów tej książki usunęłam, bo wydawałam się w nich sobie Elizą sprzed tego procesu. Gdy szło na zbyt dużych zgęszczeniach – wywalałam; jak przylegało za bardzo do poprzednich duktów – wywalałam. Nie tyle wyrzucałam rzeczy zbyt intymne i bolesne, bo te poziomy zdawały mi się mniej więcej ustalone, ile pilnowałam się, by nie pójść za swoim dawniejszym instynktem literackim. Nie zanegowałam siebie pisarsko, ale chciałam przemiany.
Co było najtrudniejsze?
Bardzo trudno sięgać w pamięć i ją opracowywać, bo człowiek dowiaduje się stopniowo, jak wiele połknął. I cholernie trudno jest stworzyć plastyczny wizerunek kogoś, kto ci się wymyka; gdy dostaje się zaledwie mikroślady, mikrowychylenia, mikrosygnały – a większość pozostaje tajemnicą. Owszem, każdy człowiek jest tajemnicą, ale jednak przeciętnie dostarczamy sobie więcej danych nawigacyjnych, bogatszej legendy naszych wzajemnych map. Ja dostaję od Rudej radykalnie mało takich wsporników. Tym bardziej muszę pilną uwagą otoczyć wszystkie mikroślady w życiu. A w pisaniu muszę wokół nich tak się upracować, by człowiek, który ze światem styka się małą powierzchnią siebie, ożył w wyobraźni innych, nie tylko w mojej.
W całej książce nigdzie nie pada diagnoza, nigdzie nie pada też prawdziwe imię Rudej.
Tę książkę napisałam w hołdzie dla odmienności mojego dziecka. Gdybyśmy dostali same tropy dokumentarne, czytalibyśmy tę książkę jako przewodnik po spektrum i stracilibyśmy szansę na więź z Rudą. Rudą w swojej osobności. Nie interesowała mnie diagnoza, tylko wszystkie te rzeczy, które są indywidualnym skryptem tej konkretnej osobowości. Celowo przestawiłam wajchę, by ludzie nie bawili się w rekonstrukcje biograficzne, tylko zobaczyli tego konkretnego człowieka z całym potencjałem jego wrażliwości.
Wciąż zadaję sobie to pytanie: jak dalece mamy uspołeczniać dzieci w spektrum w stronę świata neurotypowych?
Ach, to są nieustanne dylematy: na ile holowanie dziecka w stronę normy – czymkolwiek jest norma – to zdrada tego dziecka w jego niepowtarzalności. Jako najbardziej okrutna jawi mi się cena, jaką dzieci nieneurotypowe płacą za to, by być bliżej naszego świata. A my nie odwzajemniamy się im porównywalnym wysiłkiem. Innymi słowy: muszą się strasznie gimnastykować, a czeka je blady bonus. Przyzwolenie na wejście do naszego świata, lecz zawsze w gorszej roli, na prawach łaski. Może ze dwie, trzy osoby na świecie – nazwijmy je medialnymi – przekuły te wszystkie zmagania w gorzką nagrodę obecności. Zasadniczo jednak nie da się tego zrekompensować, wyrównać. Nawet jeśli w wymianie ze światem nie trafi nam się – jako waluta zwrotna – pogarda, załapiemy się co najwyżej na pobłażliwą zgodę: możecie zostać.
Również jako matki podejmujemy się pracy totalnej, ale ta jest niewidzialna, bo nie dość, że tych wysiłków niemal się nie dostrzega, to jeszcze w życiu własnym ciągle oblewamy. Dostajemy w swoim wewnętrznym kajecie najwyżej dwóję i do kolejnej klasy przechodzimy ledwie warunkowo – naprawdę trudno o macierzyńską piątkę, gdy widzi się lęk i cierpienie dziecka. A to wszystko po to, by społeczeństwo pokazało nam – matkom, dzieciom – środkowy palec.
I wtedy człowiek zadaje sobie pytanie, czy nie lepiej temu dziecku byłoby w lesie, z którym – o czym też piszesz w książce – łączy je nieprawdopodobna, niepojęta dla większości ludzi nić pozajęzykowego porozumienia. Przejmująca jest scena, gdy Ruda przytula się na spacerze do drzewa, a potem śpi przez dobę.
Tak, to była faktyczna terapia. Czułam, widziałam, jak odprowadza ładunki elektryczne w korę. Dało się to wyczytać z pozycji ciała, wyrazu twarzy. W jej przypadku to nie metafora. To realna ulga, którą daje las.
I to właśnie z lasu przyszedł też do Rudej lis – Is w języku Rudej – by odegrać w jej życiu bardzo ważną rolę.
Zwróć uwagę, że lis wyszedł właśnie z lasu, nie z książeczki. To nie żaden wdruk mitologiczno-literacki; on się wtórnie zmitologizował w jej głowie. Realnie wyszedł z lasu i dosłownie było to magiczne. Poświęciłam mu w książce rozdzialik, w którym – co nie jest tu normą – serwuję różne tropy literackie. Ale o jednej rzeczy nie piszę. Uświadomiłam sobie, że ten lis, który pojawia się w życiu Rudej, stał się istnym totemem siły psychicznej. Pojawiał się w chwilach, w których potrzebowała dodatkowego wsparcia. Egzorcyzmował, co złe w rzeczywistości. A przy tym w lisa wpisane jest coś, o czym Ruda nigdy mi nie opowie. Może i sama nie wie. W ogóle sobie nie uzmysławiałam, jaki potencjał w naszym życiu może mieć lis. Zaczęłam o nim czytać, obszukiwać – a gdy tak się szwendałam lekturowo, uświadomiłam sobie, że w lisa, w jego mitologiczny skrypt, wpisane są nieuchwytność i tricksterstwo. Wcale nie jest dominantem drapieżnikiem, przemyka gdzieś, niemal niewidoczny. Duch lasu. A jednocześnie jest tym, który – gdy zaatakuje zgraja, wataha – przeprowadzi cię bocznymi ścieżkami przez las i wystrychnie prześladowców na dudka. Uświadomiłam sobie wówczas, że Ruda nadaje się na podopieczną i wspólniczkę Lisa. Też ma w sobie ten tricksterski pierwiastek. Może i to ją ratuje.
Gdybyś pisała baśń o Rudej, to masz już właściwie gotowy skrypt: byłyby w niej Ruda, Lis, las, przedmioty magiczne jak lustro. Świat tworzył wokół was opowieść, a ty stworzyłaś własną na poziomie mitologicznym czy baśniowym.
Zgadza się, opisałam w tej książce jedną z naszych rozmów – jedną z tych rzadkich, prawie że ezoterycznych, podczas których Ruda zaskakuje mnie gnomami nie z tego świata. I dzieje się wówczas coś nieprawdopodobnie interesującego, co też jest elementem przemiany mojej osoby i tej narracji, którą sobie prowadzę w głowie na nasz temat. No, trochę w głowie, a później, następczo, w książce. Ja, która jako dziecko nigdy nie gustowałam w baśniach, odkryłam na nowo żywioł baśniowy, gdy w moim życiu pojawiła się Ruda. I nie dlatego, że zaczytywałam się z nią baśniami. Odskakiwała uwagą, zamykała książkę. Nie było to łatwe. Ale za to jej sposób myślenia udostępnił mi jakieś elementy innego świata – i dzięki niej zaczęłam wtórnie odkrywać baśnie. A one objawiły mi cały swój potencjał nieoczywistości i paradoksalności. Gdy ona zabrała mi możliwość wejścia w rolę modelowego czytającego rodzica – wiesz, z gatunku „Poczytaj mi, mamo”, „Czytaj dziecku 20 minut dziennie, codziennie” – odkryłam inną szansę. Mówi się o innej mapie mózgu, rozmontowywaniu ciągów przyczynowo-skutkowych, rozumowaniu tyłem do przodu, innym gospodarowaniu konkretem i abstrakcją. A ja sobie pomyślałam: jejku, ona przybywa wprost z żywiołu baśni, których w ogóle nie próbowałam oswoić. I raptem jako dorosły człowiek zaczęłam się wczytywać w te teksty – dla siebie. Baśniowy świat uaktywnił się dzięki Rudej nie jako późno odrobiona lekcja z lektur, tylko coś, co naprawdę stało się częścią mojej metafizycznej biografii.
Dla Rudej zmieniłaś swoje wydeptane ścieżki – także te dosłowne. Wywędrowałaś z nią na opłotki rzeczywistości: do grubego Stasia na działki, do pani Janiny, by poustawiać butelki w odpowiedniej kolejności, do Wojtka, który gadał z lasem.
Na boczne odnogi czasu, mówiąc z Schulzowska. I w tym sensie jest to Schulzowska książka. Bez Rudej bym się kompletnie z tymi bocznymi odnogami rozminęła, nie zawędrowałabym tam. Dzięki niej rzeczywiście zaczęłam biegać nowymi drogami, jak węszący po opłotkach lidzbarski kundel. A skundlenie przesuwa człowieka ku innym kundlom – w kompletnie inne rejony. I celowo używam tu formuły „boczne odnogi czasu”, bo zarazem uświadomiłam sobie, że wchodzenie tam jest transgresją. I że nie jest to wyłącznie pochodna sytuacji, gdy to życie człowieka zmarginalizowało i przestawiło na boczne tory, kazało zmienić ścieżki eksploracji. Zrozumiałam, że to w bocznych odnogach skrywa się Niesamowite. Bo najpierw jest tak, że niesamowitość twojego dziecka zmienia ci mapę dróg – i dzięki temu zaczynasz spotykać ludzi innych niż dotąd. A potem i samo miasto się zmienia, zmienia się jego mapa i rytm. To też jest przecież fenomen z żywiołu baśni. Mogłaś wcześniej iść sto razy przez las i nie było krasnoludków, a tu idziesz z Rudą i raptem – są. I abstrahując od wszystkich trudów współchodzenia z taką osobą, nie odkryłabym takiej baśniowości, gdyby nie jej towarzystwo. A ściślej: jako dziecko miałam w sobie wielki ciąg ku Niesamowitemu, ale nie było w nim, o ile sobie dobrze przypominam, pierwiastka paradoksalności, mowy na opak, świata szywrot na wywrot. Taki zmysł uruchomił mi się przy córce. Reasumując: wszystko staje się bohaterem opowieści. Krążąc po lesie z wózkiem, drepcąc po wiadukcie za dzieckiem, zaczynasz produkować małe mitologie. Zresztą idę o zakład, że mitologizacja rzeczywistości pomagała żyć również Brunonowi Schulzowi, nie tylko nam.
Myślę, że w ogóle wielu osobom pomaga żyć.
Kiedyś, gdy byłam przekonana, że nie wrócę na żadne studia, że nasza sytuacja może być jeszcze trudniejsza, uświadomiłam sobie, że istnieje inny wymiar twórczości, który może okazać się buforem. Nie chodzi o samą czynność pisania, tylko o odkrycie, iż rzeczywistość jest podatna na mityzującą opowieść. Niekoniecznie musisz dawać temu wyraz na piśmie, ale możesz żyć z tą alternatywnością, która nie jest żadnym schizofrenicznym rozszczepieniem, a właśnie drugim poziomem rzeczywistości – nadpisywanym, „nadpowiadanym”.
I gdy Ruda zasypiała, ty zaczynałaś odgrywać spektakle z cieniem.
Tak, zaczęłam mieć swoją drugą rzeczywistość. I jak się okazało, że będę pisać tę książkę, postanowiłam napisać ją właśnie o tej drugiej rzeczywistości, by ludziom udostępnić ów poziom magiczny – wcale nieskłócony z innymi poziomami. Nie chciałam, by to było zadanie domowe matki odrabiającej pracę o spektrum jej dziecka. Uświadomiłam sobie, że jeśli ludzie naprawdę mają dostać coś z mojego świata wewnętrznego, muszę spróbować podzielić się z nimi nie tylko tym, jak ja ją widzę – centralną bohaterkę mojego życia – ale muszę się z nimi podzielić również moim prywatnym mitem. Nie mitem miejsca – Lidzbarka Warmińskiego odkrywanego na nowo z Rudą czy Warszawy – tylko tą drugą rzeczywistością, która się ciągle snuje w mojej głowie i którą miałam w sobie od dziecka, tylko nigdy nie wpadłam na to, że mogę ją jakoś wyrażać. Czasami mniej negliżujące są różne skandale i grandy niż uchylenie ludziom furtki do świata swoich wrażliwości wewnętrznych, że tak je nazwę, bo idzie o skryte rejony uczuć, lęków i przeświadczeń – tych wszystkich zdarzeń wewnętrznych – nie o dokument zmagań, najeżony „faktami”. Tu znikam.
Jesteś osobą, dla której język jest narzędziem, materią. A to właśnie on zawiódł ciebie i Rudą chyba najbardziej. W liście do niej zawarłaś wyznanie, które łamie serce: „Głupio mówić, odzywać się przy Tobie, wstyd mi. Chciałabym wynaleźć nowy język, żebyś nie musiała się męczyć. Nie zasługuję na przewagę nad Tobą. Choćby w słowach. Już pokazałaś, że jesteś mądrzejsza i lepsza ode mnie. Nie zgadzam się na świat, który daje mi fory”.
Zawsze byłam miłośniczką języka, co tu dużo mówić. Był moją kotwicą i gwarancją, że w razie czego potrafię snuć. A przy niej doświadczyłam jego ograniczeń. I zaczęłam mieć bardzo duże pretensje do języka, nienawidzić tego, że mam łatwość. A nienawidziłam go zwłaszcza w tych chwilach, gdy Ruda mi mówiła, że „nie ma mowy”, doświadcza oporu.
Kiedy operuje się wśród ludzi, którzy niestandardowo używają języka, mają problem z ekspresją słowną, zaczyna się dostrzegać problematyczność mowy, problematyczność języka. Mało tego – zaczyna cię wkurzać hierarchia społeczna ustawiona pod język. Temple Grandin w jednej ze swoich książek stwierdza, że może autyści byliby w lepszej sytuacji, gdyby świat nie był tak bardzo logocentryczny. Bo niby wszyscy są zainteresowani tym, jak „odmieńcy” widzą świat – a furda. Tak naprawdę sprawdzają, czy – mimo odmienności – potrafią się sensownie (czyli po naszemu) wyjęzyczyć. Inne sposoby komunikacji istnieją tylko deklaratywnie – hierarchie są czysto językowe.
Choć tam, gdzie zawiódł was język, zadziałał kontakt skóra do skóry, masaż, uścisk.
I człowiek tak niedotykalski jak ja zaczął się przestawiać, stał się znacznie bardziej zmysłowy. Gdy przez twoje dziecko przetacza się fala rozpaczy, nie masz do niego dostępu za pomocą słów. Ale jak je złapiesz w uścisk, to czujesz, jak fizycznie schodzi z niego napięcie. I to jest zupełnie inna praca – człowiek się uczy wtórnie kontaktu z własnym ciałem, uruchamia się. Wiesz, nie miałam do tego predyspozycji sensorycznych, musiałam się tego nauczyć, i to ona de facto mnie tego uczyła – nie dlatego, że mnie instruowała (choć czasem i to), tylko dlatego, że musiałam się uruchomić.
Jakich jeszcze języków nauczyła cię Ruda?
To bardzo ciekawe zagadnienie. Ponieważ język polski był dla niej zawsze po trosze językiem obcym, musiałam uczyć się komunikować inaczej, wymyślać sposoby alternatywne. Niektóre są językowe, ale nawet wtedy muszę się „włamywać” w jej składnię mentalną, co przyszło z czasem. I nagle okazało się, że język wcale nie jest intuicyjny. Nauczyła mnie rozpoznawania min i gestów, których bym nie potrafiła rozszyfrować od ręki. Gdybym nie miała z nią do czynienia, byłabym pewna, że wielu rzeczy w mieście, na placu zabaw nie dostrzega – bo nie odwróciła się ani razu w moim kierunku, nie spojrzała na mnie. A umie chyba patrzeć i tyłem głowy. Po dłuższej praktyce człowiek jest w stanie wypracować w sobie dużo: nowe zmysły, nowe języki. Bo skoro dostajesz dzięki takiemu dziecku nowy świat, to i zmysły muszą być nowe. Ja też umiem, nie patrząc na nią, wyczuć komunikacyjne napięcie, apelujące o wzmożoną uwagę. Mnie także zaczęło się, jednym słowem, wyrzynać jakieś dodatkowe oko na skroni (śmiech).
Nie masz czasem ochoty odpuścić, odwrócić się od świata, zamknąć gdzieś i nie musieć już konfrontować się z ciągłymi telefonami ze szkoły, tłumaczyć nieustannego zawalania wszystkiego, bo twoja rzeczywistość ciągle się rozpada, a ty próbujesz połatać ją taśmą klejącą, co działa tylko na tyle, by uśpić twoją czujność, a potem znowu łuuup – grunt znów osuwa ci się spod stóp? Słowem: nie korci cię czasem, by wrócić do lasu?
Korci, korci, ostatnimi czasy coraz częściej, zwłaszcza gdy społeczeństwo jest niemiłe. Wieloletni przebieg powoduje zmęczenie, i to takie zmęczenie, że świat matowieje albo i ciemnieje zupełnie. I trzeba wyciągać się z ciemności.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.