„Czar prysł pośród maszyn; jedyne zadanie wasze to rozróżniać fakty” – to pierwsze wersy padające na „Wojne”, debiutanckim albumie warszawskiego duetu mosa.tech. I choć magia rzeczywiście została w dużej mierze wyparta przez skrajną technicyzację życia, to na rzeczonym longplayu jest jej bardzo wiele. Które słowa i dźwięki są tu zaklęciami? To weryfikuje… lo-tekowość słuchacza.
Lo-Tekowie to kontrkulturowe, antyestablishmentowe plemię zamieszkujące cyberpunkowe uniwersum Williama Gibsona. Najdokładniej opisani w „Johnnym Mnemonicu”, skryci dywersanci zasiedlają ostatni bastion wolności w dystopijnym megamieście znanym jako BAMA (The Boston-Atlanta Metropolitan Axis). Przetwarzają odpady, hakują technologię i wielbią faunę; stoją, tańczą, walczą. Gdy to robią, podłoga drży, a jej pogłosy są amplifikowane przez stosy połączonych ze sobą wzmacniaczy i głośników. Każdy z tych dźwięków pełni dla Lo-Teków funkcję echolokacyjną. Dla obcych jest on tymczasem dezorientujący, bolesny i śmiertelnie niebezpieczny. Dla jednych jest muzyką, dla innych jest hałasem.
„Anti-style rap mam, jak fakir posłanie” – nawija uncaame w utworze „Pałace”, a rozpoczynający ten wers termin jest jednym z najważniejszych kluczy (wytrychów?) do twórczości mosa.tech. Wywodzącą się ze środowiska grafficiarskiego dystynkcję estetyczną najłatwiej zdefiniować prostym zdaniem: „Brzydkie jest ładne, a ładne – brzydkie”. Nazywany też często ignorantem, ten język ekspresji jest dziś powszechny nie tylko na murach i pociągach, ale również w tatuażu, modzie czy bardzo szeroko pojętym projektowaniu graficznym. Podobnie jak w przypadku prymitywizmu w historii sztuki, owa chuligańska naiwność bywa niekiedy efektem braków warsztatowych, lecz zwykle jest jednak wyborem.
Mój serdeczny kolega, writer, powiedział mi kiedyś, że w graffiti chodzi mu o to, żeby postronny obserwator czuł się nieswojo, a wręcz zagrożony w swoim własnym, czystym i bezpiecznym mieście. Bo kiedy graffiti – a dokładniej: pozbawiony ciężaru wandalizmu, powszechnie akceptowany street art – stało się kolejnym dzieckiem kontrkultury, usynowionym (i reedukowanym) przez wszechmocny kapitalizm, jedynym wyjściem dla Lo-Teków jest ponowna wolta. Gdy ładnymi wrzutami spekuluje się na rynku sztuki, trzeba zacząć robić brzydkie. Zamiast w satynowej pościeli z logo highfashionowego giganta, wypadałoby się ułożyć na gwoździach. Trzeba tylko nauczyć się na nich kłaść.
mosa.tech „Wojne”, mosa.technologia 2024„Ty słuchałeś «8 kobiet» – wtedy umierał rap” – to znów uncaame, tym razem w „Hockeyu”. Wspomniany tu przez niego duet Taconafide można tymczasem uznać za symboliczny początek nowej ery na polskiej scenie rapowej – etapu powtórnej obecności w mediach głównego nurtu; okresu skrajnej profesjonalizacji, wysokiej efektywności i misternej kalkulacji. Wobec tego lo-tekowa mosa.tech stoi w opozycji, czego wykładnią są kolejne wersy cytowanego utworu: „Sram na forsę, jeśli ma być dobre / Ty jaką masz wojnę? Ja zostawiam ślad! / Zmieniam się ciągle lub odkrywam nowe”.
Już na swojej pierwszej epce, wydanym w 2022 roku „Reflektorem”, warszawski duet jawił się jako twór kontrkulturowy, progresywny i nieustannie ewoluujący. Podobnie jak TONFA czy Ziomcy, mosa.tech jest dzieckiem synoskiej szykownej antystylowości, immersyjnej wręcz osobności i przeświadczenia, że z takim podejściem można na dzisiejszym rynku muzycznym zawojować nieporównywalnie więcej niż jeszcze kilka lat temu. W przeciwieństwie do wspomnianych zespołów autorzy „Wojne” są jednak zapatrzeni nie w przeszłość, a w przyszłość; ta natomiast jest dla nich zawsze tylko mrocznym zwierciadłem przyłożonym do teraźniejszości.
uncaame i Hemolgoblin patrzą w nie ze strachem i pewnością, wrażliwością i niepokojem, sporą dawką autorefleksji i paranoi; przeczą sami sobie, osuwają się w abstrakcję i z trudem rozróżniają świat wewnętrzny od zewnętrznego. Pierwszy z nich jest bliższy krajowej rapowej tradycji gadania do bitu i emocjonalnej apatii, drugi jest nieporównywalnie bardziej ekspresyjny, donośny i jurodiwy; przywodzą niekiedy na myśl takich (mega)miejskich pasterzy jak Blackhaine czy Gaika. uncaame gra w intelektualnego hokeja, odbijając co rusz podobne zbitki słowne, metafory i zaklęcia – częściej odpływa, dając się porwać podświadomości. To właśnie on odpowiada też za produkcję całości, która sprawia, że doświadczenie słuchania ich pierwszego longplaya jest bez reszty wciągające. Szczególnie jak leci głośno.
„Wojne” brzmi jak wspomniane już tu pogłosy podłogi, na której ktoś stoi, tańczy, walczy. Jak przepuszczone przez stos naprędce połączonych wzmacniaczy oddźwięki miejskiej rzeczywistości trzeciej dekady XXI wieku. Stopy kroczą w głośnikach niczym przemarsz jakiejś osiedlowej guerilli, bas trzęsie membranami jak wichura kablami wysokiego napięcia, a syntezatory warczą jak psy – nomen omen – wojny. Zgrzyty i sprzęgi są rytmizowane, melodie – szatkowane i spychane na drugi plan, a efekty wokalowe grają tu często pierwsze skrzypce. Mógłbym tu oczywiście sięgnąć po słownik współczesnych subgatunków, wykładając litanię takich nurtów jak: trap, deconstructed club czy – najstarszy w tym zestawieniu – industrial, ale po co? Jak wiele innych pogłosów naszej cyberpunkowej codzienności, mosa.tech najlepiej mieści się w szufladce: „wszystko wszędzie naraz”. Dla jednych będzie to muzyka, a dla innych hałas. Dla tych pierwszych najlepszym budzikiem – jak dla samego zespołu – będą „syreny nad ranem”; ci drudzy poczują się przy tym nieswojo, a być może i zagrożeni.
„Całe życie podłączone, całe życie wenflon / Całe życie podłączone, podtrzymane chęcią” – swoim głębokim zaśpiewem skanduje Hemol w „Pałacach”, a ten dwuwers jest jednym z najlepszych przykładów tego, jak głęboko ludzki jest ten pozornie posthumanistyczny przekaz. Podobnie jak właściwie cała (warta czytania czy oglądania) popkulturowa futurologia stosowana, mosa mówi bowiem o jednostce starającej się odnaleźć w ciągle zmieniających się warunkach. Ze światłowodem głęboko wbitym w żyłę i dyskiem twardym służącym za poduszkę. mosa.tech rapują: „Dziś więcej o sobie i mniej o kabelkach”, bo więcej w tym zaklęć niż programowania.
Rozumienie słów jako uroków rzucanych na rzeczywistość jest bardzo bliskie uncaame i Hemolowi. Wyniesione z tarota „9Buław” jest wręcz w całości czarem rzucanym na współczesny, zdigitalizowany świat. O ile większość XX-wiecznej kontrkultury – na przekór pokutującej w głównym nurcie poetyckiej niedosłowności – mówiła wprost, to dzisiejsi lo-tekowi dywersanci muszą się uciekać do szyfrów i kodów, pozornie abstrakcyjnych tyrad słownych, w których odbija się miękki, acz sprawczy człowiek. Do tego zmusił ich współczesny, postrapowy pop, który prosty i wulgarny język oswoił szybciej, niż rap zdążył zauważyć, że umknęła z niego cała magia.