​​Na zawsze gdzie indziej
Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Literatura

​​Na zawsze gdzie indziej

Katarzyna Janota

Środki potrzebne do tego, żeby zachować i otoczyć troską głęboką uwagę, już tu są. Podobnie jak wzorce projektowe sprzyjające czytaniu. Musimy tylko wyzbyć się myśli, że nic od nas nie zależy, a technologia dzieje się sama

Jeszcze 5 minut czytania

W pierwszej wersji ten tekst był płaczliwym rantem na nieprzeniknione korporacje, budujące dla nas przerażający panoptykon kognitywnego kapitalizmu. I na okrutny reżim finansowanego przez nie projektowania, będącego fabryką toksycznych interfejsów.

Mrok sączył się powoli – z (papierowej) książki Jonathana Haidta „The Anxious Generation” o tym, jak dorastanie z telefonem skradło dzieciństwo milionom dzieci, i z (wydrukowanej) naukowej meta-analizy porównującej skutki czytania na papierze i cyfrze. Mrok wyciekał też z lat praktyki projektowej, w miarę których moja wiara w moc projektowania przechodziła ciężkie próby. Czasem otulał też kuchenny blat, na którym zwykle leży jakaś książka, gotowa do czytania przy śniadaniu. Książka, której zmęczona głowa coraz częściej mówi „nie”. „Nie dam rady przetworzyć tych bloków liter. Za dużo było monitora i myślenia w robocie”.

Po chwili ta sama głowa zapala się jak szalona na widok karuzeli kilkudziesięciu obrazków, do których ktoś dodał zabawne teksty. Przeskakuję z jednego na drugi. Oglądam te małe prostokąty na ekranie telefonu i z rezygnacją tęsknię za płynącą przez setki stron opowieścią. Za słownym opisem słońca, który mówi więcej niż sam widok słońca. Nie, serial mi tego nie zrobi. Tęsknię za książką, jak za moim beztroskim dzieciństwem w latach 90. Ale jest rok 2024. Kiedyś książki były internetem. Dzisiaj to internet jest książką. Tylko dlaczego coraz trudniej się w nią wczytać?

Żeby coś się wydarzyło

Zajęłam się projektowaniem, bo kocham czytać. Nie przesadzam. Czytanie to przecież wielka przygoda. Cały świat zaklęty w różnych konfiguracjach 32 liter. Lubię teksty trudne, niekomfortowe, drenujące mózg i niedające spokoju. Te piękne zresztą też. Byłam nimi tak przejęta, że poświęciłam pracę magisterską przyszłości prasy, tej galaktyki szat graficznych i punktów widzenia, będącej najlepszym poligonem doświadczalnym dla projektowych rebeliantek i postmodernistycznych łobuzów.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy Nagroda Literacka m.st. Warszawy to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.  Oto tegoroczne nominacje w poszczególnych kategoriach:   Proza ·        Grzegorz Bogdał, „Idzie tu wielki chłopak”, Wydawnictwo Czarne  ·        Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”, Wydawnictwo Czarne  ·        Aleksandra Tarnowska, „Wniebogłos”, Wydawnictwo ArtRage  Poezja ·        Justyna Kulikowska, „Obóz zabaw”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Poznaniu  ·        Marcin Orliński, „Późne słońce”, Wydawnictwo Wolno  ·        Marta Podgórnik, „Erwin i Fatum”, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Poznaniu  Literatura dziecięca ·        Anna   Kaźmierak (tekst i ilustracje), „Gdzie ty jesteś, koguciku?”, Wydawnictwo Wytwórnia  ·        Marta Lipczyńska-Gil (tekst), Marta Ignerska (ilustracje), „Ferment w mieście”, Wydawnictwo Hokus-Pokus  ·        Maria   Strzelecka (tekst i ilustracje), „Hajda. Beskid bez kitu”, Wydawnictwo Libra PL  Książka o tematyce warszawskiej ·        Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, „Świdermajerowie”, Wydawnictwo Dowody  ·        Tymon Grabowski, „Paskudnik Warszawski”, Wydawnictwo Złomnik  ·        Michał Książek, „Atlas dziur i szczelin”, Wydawnictwo Znak  Komiks i powieść graficzna ·        Katarzyna „Falauke” Czarna, „Czy wszystko smakuje?”, Kultura Gniewu  ·        Maciej Sieńczyk, „Spotkanie po latach”, Wydawnictwo Literackie  ·        Jacek Świdziński, „Festiwal”, Kultura Gniewu  Zwycięzcy tegorocznej edycji zostaną ogłoszeni 15 czerwca podczas gali finałowej.Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Oto tegoroczne nominacje w poszczególnych kategoriach:
Proza: Grzegorz Bogdał, „Idzie tu wielki chłopak”; Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”; Aleksandra Tarnowska, „Wniebogłos”
Poezja: Justyna Kulikowska, „Obóz zabaw”; Marcin Orliński, „Późne słońce”; Marta Podgórnik, „Erwin i Fatum”
Literatura dziecięca: Anna Kaźmierak (tekst i ilustracje), „Gdzie ty jesteś, koguciku?”; Marta Lipczyńska-Gil (tekst), Marta Ignerska (ilustracje), „Ferment w mieście”; Maria Strzelecka (tekst i ilustracje), „Hajda. Beskid bez kitu”
Książka o tematyce warszawskiej: Katarzyna Chudyńska-Szuchnik, „Świdermajerowie”; Tymon Grabowski, „Paskudnik Warszawski”;  Michał Książek, „Atlas dziur i szczelin”
Komiks i powieść graficzna: Katarzyna „Falauke” Czarna, „Czy wszystko smakuje?”; Maciej Sieńczyk, „Spotkanie po latach”; Jacek Świdziński, „Festiwal”

Zwycięzcy tegorocznej edycji zostaną ogłoszeni 15 czerwca podczas gali finałowej.

Projektowanie daje pisaniu narzędziownik wizualny i platformę do eksperymentów. Można się bawić konwencjami, pogrywać literami, budować nastrój przy pomocy interlinii albo atakować z zaskoczenia, na przykład składając niebezpieczny tekst tak, żeby wyglądał na pamiętnik pensjonarki.

Tworzyć grafikę edytorską to znaczy wspierać osoby piszące w realizowaniu ich wizji. Podkreślać to, co powinno zostać podkreślone, i prezentować tekst adekwatnie do emocji, które powinien budzić. Jeśli źle poskładasz wiersz, to przecież będzie inny wiersz. Jak mówił poeta i typograf Robert Bringhurst: „Celem typografii jest uhonorowanie treści, a nadrzędnym zadaniem typografa jest interpretacja tekstu i dotarcie z nim do czytelnika. Ton, tempo, struktura logiczna, objętość tekstu – wszystko to ma wpływ na dobór szaty typograficznej”.

Pod wieloma względami książka to interfejs idealny. Pozwala iść gdziekolwiek, zapomnieć o prądzie i świecie, zanurkować w lekturze. Można się w nim schować. Czytanie online ma zwykle nieco inną funkcję. W swoich wczesnych latach projektowanie cyfrowe miało wiele buńczucznych ambicji. Teksty miały być wielowymiarowe, multimedialne i ergodyczne, czyli takie, w których czytelniczka decyduje, który wariant historii wybiera. Okraszano je filmami i ścieżkami dźwiękowymi podkreślającymi emocje bohaterów. Wypełniano ruchomymi ilustracjami i garściami hiperlinków prowadzących we wszystkich kierunkach świata. Dzięki tym zabiegom każda kolejna lektura miała stać się skrajnie indywidualną przygodą. Dzisiaj powiedziałybyśmy – ekskluzywną i spersonalizowaną. Codziennie inna podróż bohaterki. Najlepiej dopasowana do bieżących potrzeb.

Wzbogacone publikacje multimedialne powstają zresztą cały czas, bardzo często próbując przełamać impas na rynku prasy. Świat wydawniczy niestrudzenie szuka ścieżek dotarcia do oddalającej się powoli czytelniczki, próbując ją złapać na kolorowe zdjęcia, ruchome teksty, filmiki czy historie połączone z podcastami. Złapać i zatrzymać chociaż na chwilę.

Trzęsienie ziemi, serca i umysłu

Przecież wiadomo, jak to robić. Edytorstwo jest dojrzałą dziedziną. Tworząc satysfakcjonujące doświadczenia czytelnicze w sieci, projektanci czerpią pełnymi garściami z przeszło 500-letniej historii druku.

Żeby zaprojektować tekst, który sprzyja lekturze, nie potrzeba wiele. Lata pracy nad cyfryzacją procesu wydawniczego zaowocowały standaryzacją i pojawieniem się gotowych schematów. Jeśli kolumna jest odpowiednio wąska, interlinia pozwala wzrokowi swobodnie płynąć po tekście, tło nie rozmywa treści, a krój pisma jest odpowiednio duży i nie odwraca uwagi od czytania – powinno być w porządku. Sporo miejsc w sieci tak wygląda. Są bardzo dobrze, dobrze lub przyzwoicie zaprojektowane. Mają leady, podtytuły, ilustracje i wszystko, co potrzebne, żeby sobie poczytać. Co więcej, wszystko to można przetestować – pokazać przyszłym czytelnikom i sprawdzić, czy są usatysfakcjonowani.

Dzisiaj mało kto eksperymentuje edytorsko w mainstreamie. To by się po prostu nie czytało. Content is the king: znaczy to między innymi, że tekst powinien być zawsze przygotowany na szybkie skanowanie wzrokiem. Dlaczego skanowanie? Bo kiedy już człowiek w kilka sekund podejmie decyzję o tym, czy dana strona lub aplikacja mu się podoba – to statystycznie 97% osób przeczyta tytuł artykułu. 98% spojrzy na podtytuł. Zainteresowani przeczytają może 20% tekstu. Jakieś 60% osób po prostu przejrzy treści, nie zostając przy nich na dłużej. Czas skupienia czytelniczki waha się od 8 do 47 sekund i ciągle spada. Już anegdotyczny jest przykład redukcji czasu wystąpień na konferencjach TEDx – z 18 do aktualnych 8-13 minut. W samym skanowaniu nie ma nic złego. Nikt nie ma czasu przeczytać tego wszystkiego. Jednak często staje się ono docelową praktyką czytelniczą. Dlatego powstają całe portale wypełnione tekstami zaprojektowanymi właśnie po to.

Pewnie, chcielibyśmy czytać dłużej i częściej sięgać po wartościowe teksty, a przynajmniej bogate językowo. Niestety król internetu nie dopuszcza nas do swojego panelu sterowania. Nie można zresetować tej absurdalnej sytuacji i wyczyścić dziwnych ciasteczek w naszej percepcji odpowiedzialnych za małe dopaminowe eksplozje podczas oglądania (nowych!) zdjęć, (nowych!) butów, (nowych!) wiadomości w (nowych!) aplikacjach.

Jak pisze Zach Mandeville w książce „Przyszłość będzie techniczna”: „Optymalny użytkownik (...) to ktoś, kto nie chce przyjąć ciężaru wyboru albo czuje, że nie ma czasu na samodzielne podejmowanie decyzji. Nowoczesna sieć została zaprojektowana właśnie dla tego typu osób i zachęca nas wszystkich do przyjmowania właśnie takiej postawy. Bo też interfejsy przestały być wyłącznie reprezentacjami organizacji, ludzi i firm w świecie cyfrowym. Coraz częściej są kompleksowymi narzędziami biznesowymi i analitycznymi, które realizują określone cele strategiczne”.

Bogactwo informacji, niedostatek uwagi

Projektowanie cyfrowe to chaotyczna dziedzina, która pomaga ładować ten świat wprost do Matrixa. Dostarcza też narzędzi, które przekładają zero-jedynkowe szepty maszyn na ludzki język.

W początkach komputerów osobistych myślenie projektowe pomogło w wypracowaniu skutecznych modeli i metafor wspierających nawigowanie po cyfrowym świecie. Zawdzięczamy mu widok biurka (desktop), który wciąż wita nas na monitorach laptopów, wraz ze wszystkimi folderami, dokumentami i koszem na śmieci.

Jednak te symbole i funkcje zanikają lub ewoluują. Jeśli urodziłaś się już w czasach dominacji wyszukiwarek (a więc jesteś w wieku Google’a) i nie do końca rozumiesz, do czego służyła dyskietka, nie jest wykluczone, że koncept folderu to dla ciebie czarna magia. A twój pulpit przypomina chaotyczny kosz na pranie, z którego przy pomocy komendy „szukaj” wyłuskujesz potrzebne pliki.

Wyznawcy kalifornijskiej ideologii z Doliny Krzemowej lubią przedstawiać technologię jako transparentną masę, którą możemy kształtować według swoich potrzeb i pragnień. Trudno jednak nie zauważyć, że to działanie jest obustronne. Owszem, kształtujemy nasze narzędzia. Ale potem one kształtują nas.

Wspierając integrację świata z Matrixem, projektowanie pomaga w stopniowej dematerializacji: przedmiotów, pracy, usług i innych aktywności życia codziennego. Pieniądze, rozmowy, zakupy, ważne dokumenty, relacje, operacje biznesowe – wszystko to ulega tak zwanej transformacji cyfrowej. Czyli jest zamieniane w aplikacje, tabele, serwisy, intranety i inne prostokąty, dzięki którym nasze portfele i torebki stopniowo tracą rację bytu.

Treści i ludzi w internecie jest coraz więcej, w związku z tym rola doświadczeń rośnie. Narzędzia projektowe stają się ważnym orężem na globalnym froncie walki o uwagę. Im lepsza taktyka zbierania i opracowywania informacji, tym większe szanse na adekwatne dostosowanie produktu cyfrowego do indywidualnych potrzeb.

Znów Mandeville: „We współczesnym internecie optymalizacja następuje wówczas, kiedy już nie musisz czegoś robić, niezależnie od tego, czy miałaś coś przeciwko robieniu tego czy nie. Optymalny proces onboardingowy to taki, w którym użytkownik ma założone konto, zanim jeszcze wszedł na stronę. Optymalna wyszukiwarka wie, czego szukasz, nim zdążysz ją o to zapytać”.

W wielkim skrócie: jeśli nie płacisz za produkt, to zwykle oznacza, że ty jesteś produktem.

17 lat w internecie

Tyle tu statystycznie spędzimy. To sporo czasu. Możliwe, że walka o uwagę będzie się nasilała. I żaden, nawet najlepiej złożony tekst nie zwróci nam umiejętności głębokiej lektury czy czytania dla przyjemności.

To drugie było przedmiotem meta-analizy przeprowadzonej przez zespół badawczy z Uniwersytetu w Walencji. Naukowcy przyjrzeli się różnicom pomiędzy rekreacyjnym czytaniem tekstów cyfrowych i papierowych. Badacze, podsumowując swoje wyniki, wspominają o Efekcie Świętego Mateusza („ubogi ubożeje, bogaty się bogaci”). Jeśli często czytasz i karmisz się jakościowymi treściami, jest szansa, że będziesz w stanie praktykować głęboką lekturę w przyszłości. Jeśli od najmłodszych lat obcujesz z „kontentem” wątpliwej jakości, tworzonym lub generowanym do szybkiego skonsumowania i wyłapywania kluczowych informacji, istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziesz po niego sięgać w dalszym życiu. Wykazano też negatywny związek pomiędzy obcowaniem z ekranami w najmłodszych latach a umiejętnościami czytania ze zrozumieniem w późniejszym wieku.

Być może dlatego ludzie czytają coraz mniej dla przyjemności. W Stanach Zjednoczonych, gdy National Assessment of Educational Progress zaczęło w roku 1984 gromadzić dane, 35% ankietowanych 13-latków twierdziło, że czyta dla przyjemności prawie codziennie. W 2012 roku było to 27%, w 2020 – 17% a w 2023 – 13%.

Nie należy się dziwić tym danym, skoro przeciwko naszej uwadze działa cały arsenał interakcji i doświadczeń. Jak na przykład sprytny mechanizm haczyka opisany w wydanej w 2013 roku książce „Skuszeni. Jak tworzyć produkty budujące nawyki konsumenckie?”. Nir Eyal – inwestor i biznesmen – opisuje w niej, jak łączyć wiedzę z obszaru psychologii behawioralnej, projektowania i neuronauk do tworzenia uzależniających produktów cyfrowych. W skrócie wygląda to tak: najpierw odkrywasz lub kreujesz problem, następnie budujesz produkt, który go rozwiązuje, potem docierasz do potencjalnego użytkownika i zarzucasz haczyk, stopniowo zachęcając go do zaangażowania się w aktywności oferowane przez swoją platformę.

Dla przykładu: Instagram (jego motto: „Daj ludziom moc budowania społeczności i spraw, że świat będzie bliżej”). Użytkownik zakłada konto, bo inni już tam są. Najpierw szuka znajomych. Potem przegląda, co dodali. Czasem lajkuje i komentuje. Stopniowo przechodzi do tworzenia własnych treści. W miarę przeglądania aplikacja pokazuje mu coraz trafniejsze, wciągające materiały. Wraz z dodawaniem kolejnych zdjęć i storiesów zaangażowanie czasowe i emocjonalne rośnie. Po roku, czterech czy dziesięciu trudno będzie opuścić to piękne miejsce pełne przyjaciół i ciekawostek. Nawet jeśli pożera dwie godziny dziennie, dostarcza nieustannego FOMO i powoduje niepokojące obniżenie poczucia własnej wartości.

Mandeville twierdzi: „Poradniki cyfrowego detoksu skupiają się na tym (...) co musisz zrobić, żeby tymczasowo to naprawić. Nigdy nie wspominają o tym, jak kilka korporacji reprezentuje teraz cały internet. Ani nie wyjaśniają, że to właśnie te korporacje zamieniły internet w toksynę. Podstawowym przesłaniem cyfrowego detoksu jest przekonanie, że działalność tych firm jest nieunikniona, podobnie jak cierpienie wynikające z obecności w internecie, i to od ciebie zależy, jak sobie z tym poradzisz”.

Uzależniające interfejsy i towarzyszące im podstępne wzorce (dark patterns) – czyli elementy interfejsu, których celem jest manipulowanie działaniami i emocjami użytkownika – czerpią z wiedzy o mechanizmach ludzkich zachowań i oferują interakcje tak wciągające, że większość ludzi nie jest w stanie zapanować nad swoimi zachowaniami czy kontrolować sytuację wyłącznie siłą woli.

Make darkness visible again

Niezależnie od tego, jak bardzo postarzane będą ubrania sprzedawane w H&M, nie cofniemy czasu. Nie będzie już lat 90. ani 80. Nie będziemy się wymieniali sfatygowanymi egzemplarzami „Gry w klasy” w wyłożonych boazeriami mieszkaniach naszych rodziców. Nie ma też sensu załamywać rąk i jęczeć, że „młodzi nie czytają, tylko ciągle w tym telefonie siedzą”.

Postępująca zombifikacja to fakt. Interfejsy nas zahipnotyzowały. Jak pisze Geert Lovink, holenderski badacz nowych mediów i autor manifestu „Extinction Internet”: „Unosimy się na fali katastrofy”. Możecie powiedzieć, że nie takie świat widział sytuacje, jednak z nich wszystkich właśnie ta jest nasza.

Może przez długi czas unikałyśmy zawierania głębszej znajomości z technologią. Byliśmy za mało zainteresowani tym, jak jest zrobiona. Nie domagałyśmy się wyjaśnień. Wystarczała nam świadomość, że dzieci w szkołach uczą się kodowania, wiedzą, jak subskrybować muzykę na Spotify i gdzie można zainstalować AdBlocka, żeby nie wyskakiwała denerwująca reklama.

Możemy oczywiście się poddać i dalej przyjmować to, co jest nam dostarczane. W zamian za komfort użytkowania coraz lepszych, coraz bardziej skutecznych narzędzi cyfrowych oddawać stopniowo swoją wolność i niknący zakres uwagi. Koniec czytania jest przecież zapowiadany od dziesięcioleci.

Jednak stawka wydaje się o wiele wyższa niż tylko utrata tej umiejętności. Na szali jesteśmy my sami i to, jaki kształt przybierze nasze przyszłe życie. James Bridle w książce „Ways of Being” pisze: „Dewastacja, jakiej dokonujemy na Ziemi, z dużym prawdopodobieństwem zmusi nasz gatunek do powrotu do jaskiń – podobnie jak bezrefleksyjna krytyka postępu technologicznego. Jeśli nie chcemy tam trafić i nie chcemy zostać samotni i poniżeni na powierzchni ziemi, musimy przemyśleć każdy aspekt naszego społeczeństwa technologicznego i idee, na których się opiera, i musimy to zrobić szybko”.

Ogromne społeczności, w których uczestniczymy, nauczyły nas myśleć w globalnych kategoriach. Jednak pierwsze zmiany nie muszą być o takiej skali. Nie musimy się chować w wizjach solarpunkowej utopii. Jednak dobrze by było, gdybyśmy zaczęły krytycznie przyglądać się otaczającemu nas cyfrowemu krajobrazowi i narzędziom, którymi posługujemy się na co dzień. To może być pierwszy, niemały krok w kierunku zmiany.

Internet to nie tylko problem mediów społecznościowych. To również pogłębiająca się uniformizacja. Narzędzia upraszczające czynności takie jak publikowanie tekstów, dzielenie się grafikami czy nawet czytanie (streszczenia książek) wpływają na to, jak tworzymy i czego oczekujemy od osób tworzących.

Proste w obsłudze interfejsy, oferujące gotowe wzorce, przy pomocy których możemy publikować, równocześnie ograniczają nasze pole do zakresu, który mieści się w obowiązującym modelu biznesowym. Zaś właściwości produktów cyfrowych, opisywane przez producentów jako korzystne, zwykle mają swoją mroczną stronę. Na przykład grywalizują czytanie, dostarczają „motywacyjnych” statystyk czy rozwijają poczucie FOMO, gdy postanowimy radzić sobie bez ich wsparcia. Łatwo wtedy zapomnieć, że przyjemność nie musi się kwantyfikować.

Wezwania do przeprojektowania tego otoczenia i dbałości o higienę cyfrową dochodzą z różnych stron. Programistki, projektanci i projektantki krytycznie nastawione do popularnej cyfrowej oferty nie palą platform. Często zakładają własne miejsca, które czasem są nazywane cyfrowymi ogrodami (digital gardens) czy Edenami. Te rozwiązania są niedoskonałe i dosyć opustoszałe w porównaniu z tłumnie odwiedzanymi miejscami głównego nurtu. Charakteryzuje je też nonszalanckie podejście do kwestii interfejsów. Często coś nie działa. Emotki są śmieszne, a interakcje nieoczywiste. Brakuje mechanizmów śledzących. Jednak warto się przyglądać nowym roślinom tego alternatywnego ogrodu.

Uroczym przykładem dzielenia się marzeniami i wdrażaniem ich w życie jest twórczość cytowanego tu już nowozelandzkiego cyfrowego ogrodnika, Zacha Mandeville’a. Jeśli zapomniałaś, jak to jest mieć w internecie naprawdę Swoje Miejsce, powiedzmy bloga – Zach przypomina o tym, że to wciąż jest możliwe. Warto zajrzeć na jego stronę, przeczytać esej „Przyszłość będzie techniczna” czy wyjaśnienie, dlaczego zdecydował się zbudować własną stronę.

Można zajrzeć na portal Are.na. To taka playlista, tylko dla pomysłów. Wygląda jak brutalistyczny Pinterest. Umożliwia (publiczne lub prywatne) tworzenie kolekcji. Na przykład dokumentacji projektu badawczego czy zdjęć ulubionych zwierząt. Można też przeglądać, co zbierają inni. Jestem tam siódmy rok.

Można spróbować gromadzenia myśli w Kinopio, wirtualnej tablicy dla rzemieślniczek i marzycieli. Można porzucić algorytmiczne polecajki, zajrzeć na PI.FYI i przypomnieć sobie, jak to było, gdy fajne rzeczy polecali nam inni ludzie.

Można zobaczyć, jak działają zdecentralizowane strony społecznościowe, które próbują tworzyć alternatywy dla głównego nurtu (Mastodon, Bluesky, Nostr, Manyverse czy już emerytowany Scuttlebutt).

Można by wymieniać jeszcze długo. Nie o to jednak chodzi. Iskierki Nowej Sieci przypominają nam o tym, że kiedy jeszcze nie było uzależniających maszynerii, po prostu nie trzeba było tak często tam zaglądać.

Jedno z pytań, na które miał odpowiedzieć ten tekst, brzmiało: „Jak można tworzyć warunki do uważnego czytania w sieci – czy to w ogóle możliwe?”. Tak, to możliwe. Narzędzia i uspokajanie cyfrowego otoczenia to jedno, ale wciąż sporo zależy od naszych własnych decyzji. Wielu dojrzalszym mózgom być może wystarczy wyłączenie powiadomień. Inni wyłączą też wi-fi i wyniosą telefon do kuchni na czas lektury. A jeszcze inne dezaktywują konta na socialach, usuną uwagożerne aplikacje i zamienią swojego smartfona na telefon z klapką.

Natomiast – jak dowodzi przywoływana przeze mnie meta-analiza – prawdopodobnie czytanie „papierowe” na wczesnych etapach rozwoju może być o wiele bardziej wartościowe i sprzyjać dobrostanowi. Ewolucja przebiega na tyle wolno, że w najbliższym czasie najlepiej zaprojektowana strona czy aplikacja nie osiągną tego samego efektu. Oczywiście, potrzebujemy więcej badań. Jednak stawka jest zbyt wysoka, by to zbagatelizować.

Dobra wiadomość jest taka, że środki potrzebne do tego, żeby zachować i otoczyć troską głęboką uwagę w każdej z nas, już tu są. Podobnie jak wzorce projektowe sprzyjające czytaniu – począwszy od naszych własnych decyzji, przez wyśrubowanie oczekiwań względem rozwiązań technologicznych, aż po środki prawne. Musimy tylko wyzbyć się myśli, że nic od nas nie zależy, a technologia dzieje się sama.

Odzyskanie kontroli nad środowiskami, które nas otaczają, może nie być łatwe. Na początku może się wydawać niemożliwe. Podobnie jak znalezienie czy zbudowanie sobie lepszych miejsc niż te, które znamy. Trudno jednak wyobrazić sobie drogę odzyskiwania poczucia sprawczości i możliwości budowania wspólnoty, która nie prowadzi przez oswojenie techniki.

Być może nie wrócimy już do tego czytania, za którym tęsknimy. Ale poszukując dróg wyjścia z impasu, w którym się znaleźliśmy, wypracujemy nowe sposoby bycia razem, pisania czy praktykowania lektury.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.