Czechow, ale odwrotnie. Szlachcianka w prowincjonalnym majątku tęskni za wielkomiejskim życiem. Ale bardzo nie chce Moskwy.
We „Wszystko na darmo” Moskwa jednak przyjdzie do niej. Nieubłaganie. Zresztą nie tyle Moskwa, ile radziecka armia. Weronika Szczawińska i Piotr Wawer jr we wspólnej reżyserii wystawili w Olsztynie powieść Waltera Kempowskiego o ostatnich dniach niemieckich Prus Wschodnich zimą 1945 roku.
Ten świetnie zagrany spektakl zaczyna się jak rekonstrukcja. Najpierw opowiada się to, co naprawdę się wydarzyło, następnie jest to odegrane słowami, które przed chwilą słyszeliśmy podane jak cytaty.
Ale nie tylko odgrywanie zdarzeń ma tu posmak rekonstrukcji. I przedmioty mają bardziej odgrywać czasy świetności, niż po prostu być tłem. Eleganckie meble – scenografia Marty Szypulskiej – nie są w stanie samodzielnie ustać w pionie. Biblioteczka nie ma połowy nóżek, fotel się przewraca. Aktorzy podtrzymują je i trzymają się ich kurczowo, starając się, by wyglądało jak gdyby nigdy nic. „Ach, wcale nie jest tak, że nie śpię, bo trzymam kredens”. To „jak gdyby nigdy nic” podtrzymywane będzie tak długo, aż naprawdę nie będzie się dało dłużej udawać.
„Wszystko na darmo” stara się pokazać świat prowincjonalnego dworu w Prusach Wschodnich, gdzieś, jak się zdaje, między Olsztynem (Allenstein) a Elblągiem (Elbing). Kończy się wojna, którą Adolf Hitler wydał światu. Ale nie tacy straszni ci Niemcy – Hitler to tutaj tylko mały portrecik, rysunek piórkiem; wręcz zapomniano o jego obecności. Czasem słucha się BBC – byle pamiętać, żeby przestawić potem na niemiecką stację. Państwo Eberhardt we dworze raczej gardzą nazistą Drygalskim (Marcin Kiszluk), a goście dziwią się swobodą, którą cieszą się tam przyjęte na służbę dwie Ukrainki i woźnica Polak. Jednak państwo Eberhardt gardzą także komunalnym osiedlem, które naziści postawili im tuż pod dworem i na którym nazista Drygalski jest dozorcą. Nie tacy straszni ci Niemcy, ale za dobrzy to też nie.
Teatr Szczawińskiej, od lat współtworzony przez Wawera, ma swoją charakterystyczną estetykę – łączącą wyrazistą formę, perfekcyjny rytm, wysmakowaną prostotę i czarny humor – a zarazem wciąż dynamicznie się rozwija. Jeśli pamiętacie wystawione przez Szczawińską z Agnieszką Jakimiak wspaniałe „Jak być kochaną” według Kazimierza Brandysa i Wojciecha Jerzego Hasa, z Wawrem w jednej z ról, to możecie przypomnieć sobie tamtą precyzyjną choreograficzną formę, gdzie snuta na głos opowieść przekładana była zarazem na serię gestów.
Podobnie wycyzelowane choreograficzne mikrorefreny wracają we „Wszystko na darmo”. Tyle że już nie jako zamaszyste znaki uzgadnianego z widzem scenicznego alfabetu, lecz jako zorkiestrowane drobne natręctwa wplecione w choreografię niby to codziennego ruchu. Już nie zapętlony gest hitlerowskiego salutu czy policzkowania z adaptacji Hasa i Brandysa, a rytmicznie zderzane bilardowe kule, którymi porusza uciekający z krajów bałtyckich baron (Wojciech Rydzio, odkrycie tego przedstawienia). I znów, i jeszcze raz. Te rytmy – momentami sprężyste, momentami połamane jak melodia starej pozytywki – uwalniają tu pokłady emocji nieoczywiste, a „Wszystko na darmo”, Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, premiera 29 maja 2024przejmujące. Przy całym sarkazmie emocjonalność „Wszystko na darmo” jest bardziej na wierzchu niż ta z „Jak być kochaną”.
Przy okazji „Wszystko na darmo” przypomina mi się kino Wojciecha Jerzego Hasa, a szczególnie „Pożegnania” z 1958 roku, zarazem zjadliwe i sentymentalne, oparte na prozie Stanisława Dygata. Tam też, jak to u Hasa, przestrzeń zamieszkiwały ciężkie meble, niekoniecznie dobrane i niekoniecznie w dobrym stanie. Ale ważniejsza była rzeczywistość elity, która właściwie już zginęła, jednak ciągle jeszcze próbuje jakoś utrzymać swój przywilej. Draperie i koterie, uciekające podejrzane indywidua rywalizujące o pościel czy wannę, a wspominające pałace.
Oczywiście, we „Wszystko na darmo” są Niemcy, naród wojennych katów – a rzeczywistość z „Pożegnań” to milieu zubożonej przez niemiecką okupację przedwojennej polskiej arystokracji, tłoczącej się w ciocinej willi w podwarszawskiej Podkowie Leśnej. Ale tu i tam widzimy skompromitowany świat w stanie rozpadu, ze strachem czekający, aż Sowieci zadadzą ostateczny cios. A wcześniej ktoś z niespodziewanych gości ukradnie srebrne łyżki, na które nawet nie zwracało się uwagi.
W olsztyńskim „Wszystko na darmo” kostyczna cioteczka ze Śląska (Aleksandra Kolan) nuci pod nosem miłosny szlagier z nazistowskiego romansidła o romansie lejtnanta z Afrikakorps i duńskiej śpiewaczki, zaś cały spektakl ma ton ironicznej elegii.
Życie jednak – jeszcze, wciąż – trwa, póki skoczne melodie do tańca wygrywa na pianinie jednoręki kapral – znów rewelacyjny Wojciech Rydzio (za muzykę w spektaklu odpowiada Aleksandra Gryka). Często coś się w tym na wpół widmowym dworze robi jakby jedną ręką – gdy już trudno udawać, że jest jakby nigdy nic, że linia frontu, granica nieodwracalnego ubrudzenia rąk, punkt rozpadu kulturalnego salonu zbliża się szybciej, niż ktokolwiek jest w stanie przyznać.
Jakby jedną ręką pomaga się przechowywanemu przez jedną noc Żydowi; chyba dlatego, że wcześniej nie wie się, że ten uchodźca jest akurat Żydem, ale skoro już tu jest, no to niech zostanie. Na pół gwizdka chciałoby się zdradzić męża, który przysyła wina i oliwę z dalekich Włoch, gdzie stacjonuje w służbie Führera, ale też przecież z kim go na tej wsi zdradzać, a i siły brak – można pomyśleć, patrząc na tę niemiecką czwartą siostrę z Czechowa, tęskniącą za Berlinem Katharinę Eberhardt, graną przez Milenę Gauer w białej karakułowej czapce.
Gauer robi z Kathariny centralną postać stojącą na uboczu. Pomiędzy postaciami wyraziście zarysowanymi – jak sentymentalny, tęskniący za wielką niemiecką kulturą i Królewcem domowy nauczyciel Doktor Wagner (Radosław Hebal), skrzypaczka fanatyczna nazistka czy bezczelnie antyfaszystowski malarz (obie postaci gra Agnieszka Giza) – Katharina pozostaje politycznie i etycznie niedookreślona; niesie ze sobą jedną z zagadek tego przedstawienia. Przez jej nierozstrzygnięte milczenie filtrujemy akcję, nawet kiedy mówi.
Wreszcie nieuniknione nadchodzi. Komiczny teatr dworkowych relacji ustępuje relacji tyleż epickiej, co tragicznej – opowieści o nagłej nieudolnej ewakuacji cywilów na Zachód. Rytm osiąga największe natężenie i największą prostotę. Ni to galop ucieczki, ni to rwany marsz – wciąż te same uderzenia wybija młoda, androginicznie wystylizowana Zuzanna Wicka jako Peter von Globig, najmłodszy w rodzinie, rozpieszczany synek. Czy chłopiec przeżyje tę gonitwę? On przecież nic złego nie zrobił – ba, były pretensje, że mógłby już na front, taki materiał ludzki nie może się zmarnować. Opowieść Wickiej jest hipnotyzująca. Ostatnie uderzenia, nagły zwrot akcji – i nic już nie ma, a tyle się na tej małej scenie wydarzyło.