Gnieciuch

Łukasz Najder

„Zły syn” Jarka Skurzyńskiego to wstrząsająca rzecz o nas – synach tak zwanych matek samotnie wychowujących dzieci w latach 80. i 90. minionego wieku

Gnieciuch

Jeszcze 2 minuty czytania

Gnieciuch

„Zły syn” Jarka Skurzyńskiego to poruszająca opowieść, a zarazem – demonstracja imponującej samowiedzy pisarskiej autora i takiegoż warsztatu. Jest ów „Zły syn” wspomnieniem matki, która umarła, próbą wyegzorcyzmowania traumy i straty po niej, portretem zapracowanej wschodnioeuropejskiej kobiety, relacją z Polski B (jak bieda i Balcerowicz) doby przełomu, odważnym zstąpieniem do ciemnic przeszłości. Zadanie, którego podjął się Skurzyński, było więc i łatwe, i arcytrudne. Z jednej strony poruszał się po oswojonym uniwersum konwencji lamentacyjnej, z drugiej – musiał wcisnąć się z tym swoim „Złym synem” do litego szeregu dzieł o podobnej tonacji i treści. Biblioteka żałoby pęka w szwach. Można odnieść wrażenie, że ludzie umierają bez przerwy.           

Dlaczego zatem być może nie powinienem napisać o tej książce? Bowiem „Zły syn” jest wstrząsającą rzeczą o nas. O nas – synach tak zwanych matek samotnie wychowujących dzieci w latach 80. i 90. minionego wieku, dziś już z lekka przytyranych facetach, dla których magdalenką odsyłającą w głąb zniweczonego czasu nie są wcale jakieś andruty czy kaseta VHS, ale futro z nutrii, oczka martwego, wyprawionego lisa przypominające ziarna kakaowca, zapach namokłego kożucha, trzask wyłuszczania z blistra raphacholinu, matczyna twarz dotknięta lekkim udarem dewocji, stawianie wróżb pogodowych na podstawie bólu kończyn i te słowa biegnące za nami jak psy, „tyle dla ciebie zrobiłam”, „poświęciłam dla ciebie wszystko”, „wiesz, że mamy tylko siebie”. Wywołuje to moje hamletyzowanie nad otwartym Wordem i obawę, czy będę obiektywny w przypadku, gdy oceniam nie kolejną nowość wydawniczą, ale świadectwo współbrata ze wspólnoty, do której sam należę, najboleśniejszą relówę.

Jarek Skurzyński, „Zły syn”. ArtRage, 160 stron, w księgarniach od maja 2024

Bo już zdanie na otwarcie u Skurzyńskiego nie jest wcale zdaniem o życiu czy śmierci. Brzmi ono – „Jarek, syn Krystyny”. To i nic więcej. Cała pierwsza strona „Złego syna” oddana wyłącznie opisowi tej więzi, tego uwięzienia. Nim więc zaczną wybrzmiewać synowskie gorzkie żale i pisarz-paleontolog weźmie się za rekonstruowanie matki z przedmiotów i pamięci, ustali, i ogłosi, kim jest i wobec kogo.

„Całe dzieciństwo przesiadywałem wśród kobiet”, to inne ważne i symboliczne oświadczenie. Narrator „Złego syna” był ukrywany przed światem w gronie kobiet jak Achilles – i jak Achilles niósł w sobie trwałą słabość: fobię i strach. Samotne matki lgnęły wtedy do reszty samotnych matek, szukały oparcia u swoich matek i babć, uciekały się o pomoc do sąsiadek, znajomych, koleżanek z biura lub zakładu, osaczała je sekta licznych ciotek o najróżniejszym stopniu i autentyzmie pokrewieństwa, zbijały się w kobiecy front, działały w kolektywach – przychodni, henny, podwórka, mięsnego. Odbywało się to wszystko raczej bez wyostrzonej świadomości feministycznej, naturalnie, z automatu. Mężowie po prostu odumarli albo odeszli, a one zostały na placu znoju. Przez co musiały się krzątać, uwijać, latać, wystawać. W pojedynkę dbały o dziecko i dom, zapominając w rezultacie często o sobie – z czasem same dla siebie były już osobami zaginionymi, uprowadzonymi. Biegały do pracy i z pracy, drżały, by pracy nie utracić, dorabiały na boku, na czarno, na bezrobociu. Ich dojrzałość i młodość przepadły w harówie na rzecz systemów opresji – PRL, pionierskiej III RP. „Wiesz, że pamiętam cię tylko zmęczoną, spracowaną, zmartwioną i smutną”.

„Zły syn” jest książką wyjątkową i z tego powodu, że przełamywane są w niej co rusz schematy narracyjne. To w równej części zasługa autora, czujnego analityka swojego losu, co owego losu, sił, na które Skurzyński nie miał wpływu, a które zorganizowały mu dzieciństwo i młodość. W efekcie czego, kiedy spodziewamy się, że ojciec nareszcie wychynie z wysokich traw przeszłości i odegra przewidywalną tragifarsę o skruszonym z opóźnieniem tatulku, ofierze kapitalizmu, alkoholu bądź prywatnego charakteru, nawiedza on ledwie stronicę czy dwie, pachnąc „ziemią. Starymi deskami. Wodą po kąpieli”, i znika. Upiór, lekkoduch, twój stary trup.  

„Bycie gejem w Polsce jest jak bycie dzieckiem, które nie miało ojca – większość uważa, że ma prawo mówić ci, jak powinieneś żyć”. To zaś kolejny fundamentalny zwrot. Bo przecież jakoś podświadomie oczekujemy, iż ta opowieść o wczepionych w siebie niczym śmiertelne ofiary pożaru matce i synu uformuje się ostatecznie w znany kawałek – i będzie albo „Balladą o Jarusiu”, albo najntinsowymi „Kochankami mojej mamy”, albo krajową wariacją na temat „Pianistki”. Nic z tego. „Zły syn” pozostanie oryginalny i zniuansowany. Taki obrót spraw reminiscencyjnych zbuduje natomiast całkiem inną, znowuż nie tak popularną w literaturze polskiej, sytuację emocjonalno-biograficzno-społeczną.

Oto książka o mozolnym udrażnianiu duszy i głowy, oczyszczaniu z traumatycznych złogów – dotkliwa pośmiertna nieobecność matki, jej trwająca latami zaborczość i poświęcenie, ich wspólne biedowanie, ich wstyd – nabierze pełnoprawnych insygniów gejowskiej bildungsroman osadzonej w Szczecinie i okolicach. „Złego syna” powinno się zatem czytać również jako bezkompromisową, momentami brutalną i obsceniczną, lekcję chłopackiej seksualności, minitraktat o męskich ciałach, wyznanie kogoś, kto udawał przed światem i sobą heteryka, ale w końcu zrzucił kostium i maskę, dotarł do najprawdziwszego „ja”.

W trakcie lektury „Złego syna” nad głową czytelnika wisi to pytanie: czy wypada? Czy wypada pisać o kimś innym w ogólności i o własnej matce w szczególe. Zwłaszcza po jej śmierci, kiedy ona już nie może wyrazić zgody na ten zoom na swoje nieudane życie, dziwactwa i słabości, heroizm dnia codziennego, popękane stopy, odory, jakie wydzielała, nocne łkania, sposób wyczesywania toczka, pokazy okrucieństwa – „Matka nie odzywa się drugi dzień. Obraziła się” – niedorzeczne iluzje, zazdrość o dziewczyny syna. W dodatku mowa tu o przewrażliwionej, nieszczęśliwej osobie, która obsesyjnie przejmowała się tym, że – i jak – widzą ją pozostali. Tym, że bez przerwy obserwują i sądzą. Albowiem czucie na sobie wybałuszonego oka zbiorowego, niezbywalna pewność, iż każdy gest i wybór są uwieczniane na taśmach i dyskach obywatelskiego monitoringu, to centralny element jaźni naszych matek, tych rozwódek, wdów, porzuconych, które bez ustanku bały się, że w swoim samotniczym trudzie wychowawczym nie dociągają nijak do obowiązującego ideału, są beznadziejne i upadłe. My dzieliliśmy z nimi ów lęk – paraliżującą, chroniczną obawę, czy aby nie staliśmy się złymi synami, bo jesteśmy zbyt cisi, nazbyt głośni, siedzimy w domu, uciekamy po ulicach, mamy za dużo kolegów, nie mamy kolegów, biją nas albo my bijemy. Skurzyński też już sam nie wie, czy jest złym synem dlatego, że wciąż tyle z matki pamięta i jeszcze roznosi to po ludziach, czy dlatego, że „nie pamięta jej twarzy, koloru oczu, kształtu ust”.     

Czyli – do kogo należy nasza przeszłość? Jak opowiedzieć o tego rodzaju wydarzeniu bez uwzględnienia bliskich i dalekich, z wyłączeniem person, których może nasza artykulacja zaboleć bądź ich obnażyć, dla których będzie to upokorzenie, przymusowa, niechciana terapia na publicznym widoku, kara wydana zaocznie? Nie istniejemy przecież samotnie – współistniejemy. Trwamy albo trwaliśmy w najróżniejszych układach, wynikających już to z emocji naszych, już to z cudzych wobec nas uczuć, obowiązków i planów. Na ile uczciwe i sensowne pod względem techniki literackiej będzie przebieranie członków rodziny, byłych, arcywrogów i tych, i te, które skrzywdziliśmy, w stroje i personalia z wyobraźni, rozpuszczanie prawdy wodą fabuły, instalowanie dupochronu z tabliczką „powieść” lub „proza”? Czy zerkający z niebios dziadunio obrazi się za napisanie, iż „był z niego kawał szantażującego chuja”, czy ciocia Basia zrozumie post factum, że w składzie młodocianej wrażliwości poczynała sobie niczym słonica? „Mamo, mogę trochę nakłamać?”, upewnia się autor, lecz chodzi mu nie o efekciarskie fejki i filtry. Wręcz przeciwnie. „[…] trochę pozmyślam, trochę dodam, żeby było mniej prawdziwie, bo nikt nie uwierzy w naszą biedę i w to, jaką miałem silną matkę”.

Wiktor Szkłowski pisał, że w sztuce „prawdziwe rany nie mają żadnej samoistnej wartości, mogą tylko do czegoś posłużyć” (przeł. Aleksandra Berkieta, Jolanta Skrunda). „Zły syn” posłużył więc autorowi do przeprowadzenia biograficznego remanentu i wyliczenia na głos braków i stanów. Wprawdzie podczas tych ceremonii nie odnalazł przepisu na ciasto typu gnieciuch, a w Perecowskiej iście kodzie, czyli zestawieniu dokumentów, aktów i odręcznych CV, matka objawia się i nie objawia, to jednak wychodzi – jako artysta i potomek – na plus. Wzniósł pomnik na 156 stron, nie zaznał ukojenia.