Epickie clickbaity

Justyna Bargielska

Nie interesuje mnie merytoryka. Interesuje mnie retoryka, erotyka, praxis i kapibary – mówię tu o mnie jako o konsumentce treści, zwłaszcza treści internetowych

Miałam kiedyś zdrową zasadę: trzy nagłówki dziennie. Plus ewentualnie celowane wyszukiwanie w Google, czy ciecz wypływająca z mojego prawego nozdrza to katar alergiczny czy płyn mózgowo-rdzeniowy. Zazwyczaj wynikało, że to drugie, więc odkładałam telefon i szłam do ludzi, żeby się z nimi pożegnać. Z dnia na dzień jednak zasada ta przestała obowiązywać – mniej więcej wtedy, kiedy pożegnałam się ze wszystkimi, na których mi zależało, i zaczęłam robić kolejne pożegnaniowe okrążenie – i teraz, gdy wchodzę do sieci, po prostu daję się porwać algorytmowi. A algorytm doskonale wie, czego mi trzeba.     

Nie interesuje mnie merytoryka. Interesuje mnie retoryka, erotyka, praxis i kapibary – mówię tu o mnie jako o konsumentce treści, zwłaszcza treści internetowych, choć w życiu offline też bym nie pogardziła praktyczną kapibarą, gdyby zechciała dołączyć do mojego cyrku. Erotyka otwiera się zazwyczaj jako pierwsza: „Ma 54 lata”, informuje nagłówek. „Mówi, co się dzieje w jego sypialni”. Po raz kolejny nabieram się na podobny tytuł, licząc na choćby najazd kapibar, ale nie: w jego sypialni nie dzieje się nic ekscytującego. Normalnie, pięćdziesięcioczterolatek uprawia seks ze swoją partnerką, idzie na siku, wraca spać. Czeeej no, moment. Na którymś etapie tej clickbaitowej wyprawy pięćdziesięcioczterolatek łamie zakaz kontaktu z ludźmi, przedmiotami, miejscami lub też zakaz określonego zachowania, którego nieprzestrzeganie sprowadza karę sił nadprzyrodzonych: „Seks osób po pięćdziesiątym roku życia wciąż jest tematem tabu”, czytam. Jeszcze, nie daj Boże, seks z kobietą. Duchy pomarłych kapibar załamują swe krótkie łapki i leją łzy o smaku gumy balonowej nad tą drastyczną sceną.

Żartujemy z nich, tworzymy o nich memy. Tymczasem kobiety to poważny problem. „Była u ginekologa zakonnicy. Oto co usłyszała podczas wizyty”. Zanim otworzę link, zakładam się z moją praktyczną, nieistniejącą kapibarą, że zakonnica ginekolog nie będzie chciała przepisać tabletek antykoncepcyjnych. No i nie chce. Za to po wszystkim udziela pacjentce pocałunku w czoło. Nazywa to „przekazaniem dobrej energii”. Za to pacjentka musiała być z Gen Z, które „nie pije, zdrowo je, nie bierze narkotyków, powód zaskakuje”. Powód średnio zaskakuje: dzieciaków nie stać na chorowanie ani substancje psychoaktywne. Może dlatego to jej – prawdopodobnie – pierwsza wizyta u ginekologa i po prostu nie wie, że z zasady nie kończy ich się pocałunkiem w czoło ani w nic w ogóle (na NFZ od biedy możesz spróbować pocałować klamkę).

Robin Hutton / CC BY-NC-ND 2.0Robin Hutton / CC BY-NC-ND 2.0

Zstępujemy więc w darknet: jedna z bibliotek w Stuttgarcie zadzierzgnęła w ubiegłym roku kalendarzowym projekt wytapetowania swoich ścian cytatami ze współczesnych europejskich poetów i poetek w tłumaczeniu na niemiecki. Poproszono mnie o zgodę na wykorzystanie któregoś z moich liryków, oczywiście zgodziłam się, wszak lirykowi nie ubędzie, a wręcz i przybyć może. Otóż i przybyło. Powinnam była pamiętać, że zadzierzgnąć to można prącie, a nie projekt kulturotwórczy polegający na wyłuskaniu dwóch linijek wiersza i podaniu ich na tacy, jak głowę świętego Jana biednej Salome, współpracującemu literaturoznawcy do analizy i interpretacji, ukrywając przed nim resztę utworu. Sądzę, że biedna Salome miała podobne do literaturoznawcy, który zajął się wyimkiem z mojego wiersza, wątpliwości, jak najkorzystniej wydobyć potencjał zawartości tacy: poczekać, aż zgnije, i zobaczyć, co się na tym gruncie urodzi, długo gotować, aż zestali się w pancerną galaretę, „co poetka miała na myśli”, oraz otoczyć dekapitowaną sznurem, dajmy na to, kaszanek i kandyzowanego hibiskusa. Tę trzecią drogę wybrał autor interpretacji moich dwóch wersów.

Na ścianie biblioteki wiszą dosłownie te słowa: „To niesamowite, co mogła zrobić jedna pęknięta rura. / To niesamowite, co mogą zrobić jeden mężczyzna i jedna kobieta”. Wrzucam tłumaczenie tekstu z katalogu wystawy do translatora, a translator zwraca bezkompromisowe teutońskie frazy: „potencjał przemocy, który może pojawić się w związkach, jest niewiarygodny”. I dalej: „W Niemczech podejmuje się próby kontrolowania tej sytuacji za pomocą prawa karnego, jednak nadal pozostaje wiele do zrobienia, zwłaszcza w zakresie zapobiegania niebezpieczeństwu, jak w porównaniu z Europą pokazuje przerażająca liczba kobietobójstw w tym kraju”. „Sztuka odgrywa ważną rolę w wydobywaniu na światło dzienne tego, co w przeciwnym razie byłoby przemilczane lub pomijane”. Biegnę i sprawdzam: tak, napisałam wiersz o miłości i o tęsknocie po jej stracie. A teraz Niemcy podejmują próby kontrolowania tej sytuacji za pomocą prawa karnego. Co ja narobiłam.

Tym bardziej rezonuje ze mną nagłówek: „NIE MA SENSU. Kijów nagle rezygnuje z ataku”. Może Kijów dowiedział się, że „rosyjskie czołgi wpadają w gigantyczne leje po swoich bombach”. Na szczęście algorytm, który zorientował się, że nawet bez klikania wspomnianych nagłówków jestem smutna, ma dla mnie GuineaVale: „Niezwykłe miasteczko świnek morskich podbija serca internautów”. Wchodzę. „Steve Ransley zawsze lubił świnki morskie, jednak nie spodziewał się wcześniej, jak wielki wpływ będą miały na jego życie”. Czterdziestu świnkom morskim pobudował domki, ogródki, plaże do plażowania i zbiorniki wodne do bycia wodowaną, a potem udostępnił to publiczności. Wszystko to w Australii i na TikToku.

Rozkoszuję się świnkowym słodkim żytkiem, zapomniawszy kompletnie o biednych rosyjskich czołgach, które może nawet w tej chwili próbują wypełznąć z lejów, które same wybombardowały. Chcę więcej tego świnkowego kontentu, więc wrzucam GuineaVale w wyszukiwarkę. Pierwszy wynik: „po czym poznać, że świnka morska umiera”. Drugi: „jak świnki morskie okazują miłość”. Ciekawa kolejność, myślę.

Ciekawa, myślę, kolejność.