PRL na różowe kartki
Warszawa, lata 60., fot. Zbyszko Siemaszko / NAC

20 minut czytania

/ Literatura

PRL na różowe kartki

Magdalena Nowicka-Franczak

PRL, epoka niedoboru, przemawia współcześnie literaturą pełną głosów, zmysłowych bodźców i zaklętych w języku materialnych rekwizytów. Czy nadmiarem doznań można uleczyć popękaną pamięć, czy tylko pozalepiać szwy między znoszącymi się nawzajem doświadczeniami?

Jeszcze 5 minut czytania

Jako tworzywo kulturowe Polska Rzeczpospolita Ludowa jest podobna do cieczy nienewtonowskiej. Kiedy wygniata się z niej opowieść z odpowiednio dużą siłą, przypomina glutowate ciało stałe. Lecz gdy zwalnia się ucisk, historia swobodnie przelewa się przez palce.

Tę cudowną właściwość czasów słusznie minionych najpierw odkrył przemysł filmowo-serialowy. Jeśli położy się nacisk na terror, konformizm i zniewolenie jednostki ideologią partyjnego państwa, to, jak z formy wychodzi martyrologiczno-sentymentalny twór o bojownikach i ofiarach komunizmu – raz bardziej melodramatyczny, jak „Marzec ’68” Krzysztofa Langa (2022), raz korzystający ze sprawdzonych wzorów kina gatunkowego, jak „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego (2021) na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza o sprawie Grzegorza Przemyka. Wyjście poza schemat filmowej kroniki przemocy zdarza się rzadko, ale taką próbę podejmują Piotr Domalewski w „Hiacyncie” (2021) i Małgorzata Szumowska w „Kobiecie z…” (2023), której rozciągnięta na kilkadziesiąt lat akcja rozpoczyna się w ostatniej dekadzie Polski Ludowej. Oboje twórcy z procesu historycznego czynią tło dla portretu emocjonalnego głównej postaci.

Jeśli jednak poluzuje się pętlę, którą PRL zawiesza na szyi bohaterów, to można z niego wykroić materiał na scenografię do wciągających historyjek, o czym dobrze wiedzą autorzy netfliksowych i netfliksopodobnych produkcji. Niektóre są tylko ładne, jak „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza (2021), film bezkrytycznie wielbiący Zdzisława Najmrodzkiego, króla kradzieży dżinsów z Pewexu i polonezów oraz grania na nosie milicji. Inne są hiperkarykaturą reżimu i żyjącego w nim społeczeństwa, czego najlepszym przykładem jest „Jak pokochałam gangstera” Macieja Kawulskiego (2022) o Nikodemie „Nikosiu” Skotarczaku, kolejnym przestępcy, któremu popkultura udziela rozgrzeszenia. Reżyser, jeśli w ogóle był obecny na planie, najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy kręci slapstickową komedię czy moralitet.

Nagroda Literacka m.st. WarszawyNagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Jeszcze inne, jak seriale „Rojst” (2018–2024) Jana Holoubka i mniej udany „1983” Agnieszki Holland, Kasi Adamik, Olgi Chajdas i Agnieszki Smoczyńskiej (2018) w układzie władzy sięgającym początków PRL-u szukają wyjaśnienia przewlekłej choroby współczesności, jaką jest brak osobistego spełnienia. Te duchologiczne obrazy z milicyjnymi nyskami i paczkami popularnych są zarówno afirmacją, jak i odcięciem się od przeszłości zamienionej w pusty znak.

Literatura niby traktuje te filmowe trendy z wyższością, ale i trochę je podgląda. Ma większe pole do popisu niż kino, dlatego że nie proponuje gotowych obrazów, ale daje językowe narzędzia do ich wyczarowania. Pierwsze zaklęcie kieruje w stronę dorobku prozy o komunie.

„Z PRL-u trudno być dumnym. Dowartościować nas może albo rola ofiary, albo kogoś mądrzejszego o wyjątkowe doświadczenia. Całość jednak do zaakceptowania nie jest. Dlatego też opowieść o prawie pół wieku trwającym PRL-u nie jest opowieścią o raju, choć także nie o piekle. Raczej o czyśćcu, w którym czekamy na powrót do «prawdziwej» historii i «prawdziwego» świata. Choć mogłaby – gdyby ją tak odczytać – stać się także historią naszego stawania się człowiekiem (a oznacza to również kobietę), zamiast tylko Polakiem” – pisała równo 20 lat temu Kinga Dunin w „Czytając Polskę”. Tym samym wystawiła rachunek prozie powstałej w pierwszych kilkunastu latach po upadku komunizmu. W kolejnych dwóch dekadach toczyła się kulturowa wojenka między frakcją zohydzającą a frakcją rehabilitującą socjalistyczną Polskę. Nie ma w niej zwycięzców, ale są „dezerterzy”, który próbują uciec od jednoznacznego opowiadania się po którejś ze stron.

Czarodziej z krainy niedoboru

Literackie ucieczki mogą prowadzić w różnych kierunkach. Po pierwsze, dla wielu czytelników PRL jest epoką na tyle odległą, że pisarze i pisarki łatwo mogą poddać ją zaklęciom. Czarodziejem, który odchodzi od słownika religijnego i wspomnianej przez Dunin metafory czyśćca na rzecz języka sensualnej humanistyki, jest Tomasz Różycki. W „Złodziejach żarówek” kreśli własną kartografię krainy niedoboru. Cyzeluje długie, wielokrotnie złożone zdania, szlifuje je i ozdabia, aż wreszcie jego mapa się autonomizuje. Tak jak zapowiadał to Jean Baudrillard w „Symulakrach i symulacji” z 1981 roku (pisząc wówczas oczywiście głównie o kulturze Zachodu), u Różyckiego mapa zaczyna wyprzedzać terytorium. Staje się zwielokrotnioną, nasyconą formami, kolorami i doznaniami wersją PRL-owskiej przyziemności.

Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”. Wydawnictwo Czarne, 256 stron, w księgarniach od maja 2023Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”. Wydawnictwo Czarne, 256 stron, w księgarniach od maja 2023Kreślące mapę, literackie „ja” jest Odysem na miarę swoich możliwości. Ale nie wypływa na otwarte morze. O nie, to by było za łatwe. Z anegdoty o tym, jak cudem udało się zdobyć w supersamie 200 gramów kawy w ziarnach, a ojciec wysłał syna do sąsiada mającego ekstrawagancki przedmiot, jakim był młynek do kawy, aby ten łup zmielić w sam raz na imieniny głowy rodziny – Różycki buduje opowieść nieomalże gotycką. Sąsiad Stefan mieszka bowiem niby w tym samym bloku, ale jakby na innej planecie. Zajmuje lokal po drugiej stronie przerażająco stromego strychu, przez który prowadzi ponury korytarz pełen zatęchłych załomów. Strach myśleć, jakie licha się w nich kryją, a i sam właściciel młynka jest postacią niepokojącą. Podróż przez zakamarki wijącego się bloku, żelbetowego pałacu socjalistycznej nowoczesności, oznacza też wkroczenie w ciemność, bo spółdzielcze żarówki są raz po raz nielegalnie prywatyzowane przez tytułowych złodziei.

Małoletni Tadeusz rusza więc na misję, której powodzenie jest niepewne. Musi pokonać pasaże, dużo bardziej klaustrofobiczne niż u Waltera Benjamina, oswoić blokowe nie-miejsca, dużo bardziej odrażające niż u Marca Augé, i nie dać się pochwycić heterotopiom, dużo bardziej absurdalnym niż u Michela Foucaulta. Te wyrafinowane kategorie tuzów zachodniej humanistyki nie radzą sobie zbyt dobrze z głęboko osadzonym w realiach PRL-u magicznym labiryntem-tunelem o chaotycznej konstrukcji. Ten trzyma się tylko dzięki ludziom, których ciała przez lata zrosły się z tym monstrum, ujawniając jego śmieszność.

„Złodzieje żarówek” równie dobrze mogliby nosić tytuł „W labiryncie”, choć nastrojem i udawaną powagą przywodzą na myśl inny kultowy serial epoki Jaruzelskiego, czyli „Alternatywy 4”. Siedmioklatkowy blok połączony mrocznym korytarzem jest zamieszkiwany nie przez jednostki, lecz przez typy ludzkie, z którymi pierwszoosobowego narratora łączy więź sentymentalna. Żyjący budynek staje się synekdochą całości, siermiężnym Macondo, które wylewa się z tego opolskiego bloku na całą Polskę. Szarą, niedofinansowaną, ale przynajmniej magiczną, gdzie każde przestąpienie przez próg może oznaczać początek nowej przygody.

Komuna była kobietą

Anna Cieplak, „Ciało huty”. Wydawnictwo Literackie, 344 strony, w księgarniach od sierpnia 2023Anna Cieplak, „Ciało huty”. Wydawnictwo Literackie, 344 strony, w księgarniach od sierpnia 2023Drugim sposobem na literackie uchwycenie paradoksów PRL-u jest wywrócenie hierarchii ról płciowych i dowartościowanie bohaterek w całej rozciągłości ich bycia. W ogóle PRL-owska codzienność jest w literaturze kobietą, a herstoria jest na dobrej drodze do podbicia historii. Dowodem niech będą powieści Anny Cieplak i Sylwii Chutnik.

W „Ciele huty” Cieplak luźno sięga do początków budowy gierkowskiego kombinatu Huta Katowice w 1972 roku. W rozłożonej na lata fabule skomplikowana przyjaźń Uli i Ewy zostaje wpisana w opowieść o silnej relacji człowieka z zakładem pracy. Związek na dobre i na złe nadaje zwyczajnym życiom etos, patos, a nawet socjalistyczny logos. Czas i miejsce, w których przyszło żyć protagonistkom, otrzymują tożsamość i właściwość, przestają być zlepkiem przygodnych sytuacji. Kształtują także dzieci kobiet, Maję i Michała. Młodzi, wchodzący w dorosłość już w demokratycznym państwie, wydają się przytłoczeni wielością możliwości ulepienia swojej biografii. Upamiętnienie wydarzeń z dziejów huty, nadziei i buntów z nią wiązanych, pozwoli im podjąć próbę zrozumienia działań matek i wybaczenia im. Umożliwi też przeżycie żałoby po końcu dzieciństwa i przynależnej mu naiwności.

Nie po raz pierwszy w powieściach Cieplak (podobnie zresztą jak u Joanny Bator) pamięć o PRL-u jest mediatorką między pokoleniami. Domaga się uznania jako czas wymuszonej okolicznościami zaradności kobiet – bez których nie byłoby ani mięsa na talerzu, ani strajku na fabryce, ani zdrowej dawki symbolizmu w pożerającej własny ogon rzeczywistości. Jednocześnie czyni z błędów i wypaczeń wspólne dziedzictwo każdej rodziny i każdego systemu, nawet tego najlepszego z możliwych.

Wracając do zaproponowanej na początku metafory cieczy nienewtonowskiej, PRL wyrażony poprzez wielkie betonowe i żeliwne zakłady pracy oraz zbiorowego aktora, jakim jest lud pracujący, zrazu jest tutaj ciałem stałym, które stapia się z ciałami bohaterek mocniej niż ciało jakiegokolwiek mężczyzny. Jednak nie trwa długo w tej postaci. Dla kolejnych generacji jest raczej przezroczystym kisielem, w którym toczą swoje walki. To takie dziedzictwo, które trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, bo jest za późno, żeby je odrzucić.

Sylwia Chutnik, „Tyłem do kierunku jazdy”. Znak Literanova, 288 strony, w księgarniach od sierpnia 2022Sylwia Chutnik, „Tyłem do kierunku jazdy”. Znak Literanova, 288 stron, w księgarniach od sierpnia 2022„Nie wiadomo, co zrobić z przeszłością, zwłaszcza cudzą” – tym przekornym zdaniem Sylwia Chutnik rozpoczyna wydaną na początku roku „Dintojrę”. W jej książkach niemal każdy współczesny kostium i anturaż, w których rozgrywają się sceny dantejskie lub przynajmniej niegrzeczne, jest podszyty przeszłością: wojenną i socjalistyczną. Sięganie wstecz, przede wszystkim do korzeni rodzinnych, stanowi dla bohaterek (częściej) i bohaterów (rzadziej) brakujący kontekst ich działań i wyborów biograficznych. Charakter ma się po babci, a poczucie humoru po ciotce, której ani Hitler, ani Stalin nie daliby rady. Innym razem, wspomnienie krzywdy kobiet młodych pół wieku temu – jak poddanie ścisłej kontroli społecznej, wymuszenie jednokierunkowej drogi życia przy mężu i dzieciach albo gwałty nienazywane jeszcze gwałtami – pozwala osobom młodym dzisiaj nazwać własne pragnienia i uwikłania w toksyczne relacje.

Szczególną naukę z przeszłości wynosi Magda z przedostatniej powieści Chutnik, „Tyłem do kierunku jazdy”– za sprawą babci Staśki, która obficie dzieli się detalami ze swojego życia erotycznego. Może i dawno minionego, ale za to do pewnego momentu bezkompromisowego. Obrazki z PRL-u służące za glebę, na której rozkwita seksualność Staśki, same w sobie są atrakcyjne i sensualne. To na przykład wspomnienia Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów z 1955 roku. Stalin już nie żył, Bierut podupadał na zdrowiu, a przez Warszawę przetoczył się barwny tłum młodych ludzi z 114 państw świata, a więc także z krajów kapitalistycznych. Co prawda, Staśka idzie w noc ze studentem z bratniej Rumuńskiej Republiki Ludowej, a nie z przybyszem ze „zgniłego Zachodu”, ale nie zmniejsza to jej przyjemności. Do końca życia będzie pamiętać Rumuna i ostatni haust wolności, który uda jej się wziąć, też będzie jemu poświęcony.

Sylwia Chutnik, „Dintojra”. Znak Literanova, 224 strony, w księgarniach od lutego 2024Sylwia Chutnik, „Dintojra”. Znak Literanova, 224 strony, w księgarniach od lutego 2024„Gotowałam ci rosołki, cerowałam skarpetki, ale nie masz pojęcia, jak wyglądało moje życie. Co ja w nim nawyprawiałam” – mówi do wnuczki, niepogodzonej z własną złożoną seksualnością. Skoro ja potrafiłam w tamtych warunkach być sobą, to tobie tym bardziej się uda – to jest jej testament. Co ważne, przekazuje go wnuczce, a nie córce, ukształtowanej konformistycznie przez ten sam PRL. Chutnik, odzyskując ancien régime jako epokę przemilczanej kobiecej emancypacji, przywraca pamięci babcie, a trochę poświęca matki. Te ostatnie są postaciami skazanymi na wieczne stanie w rozkroku – jedną nogą w przeszłości, co czyni ich wybory anachronicznymi, a drugą nogą w teraźniejszości, co czyni je same nieznośnymi. Babcie są, paradoksalnie, w swobodniejszej pozycji. Umysłem wychodzą poza ograniczające je ciało, a z przeszłości wybierają tylko rzeczy warte zapamiętania.

Poprawnie o niepoprawnych

Herstorią jest też wydana w kwietniu powieść „Złodziej bólu” Jarosława Kamińskiego, kolejna, po „Rozwiązłej” (2012) i „Tylko Loli” (2017), w której źródeł dramatu bohaterek i bohaterów autor szuka w PRL-owskich rozdziałach ich biografii. Jednak „Złodziej bólu” zaczyna się od filipiki męskiego narratora, na wskroś osadzonej we współczesnych dyskusjach o prawie płci do opowieści. Balansujący między kazaniem a bluzgiem wywód „białego heteroseksualnego mężczyzny jeszcze nie starego, ale na pewno nie młodego” o tym, że nawet w epoce #metoo i wokizmu warto go posłuchać, wydaje się kuriozalnym sposobem rozpoczęcia powieści. Ale wraz z rozwojem akcji jego cel się ujawnia. Ostemplowanie narratora ma być polisą zabezpieczającą go przed ewentualnymi zarzutami, że oto pisarz mężczyzna ukradł kobietom ich opowieść i snuje ją bezprawnie, po swojemu.

Jarosław Kamiński, „Złodziej bólu”. Wydawnictwo Literackie, 424 strony, w księgarniach od kwietnia 2024Jarosław Kamiński, „Złodziej bólu”. Wydawnictwo Literackie, 424 strony, w księgarniach od kwietnia 2024Ten glejt wydaje się jednak zbędny, zwłaszcza że autor o zakazanym romansie z końca lat 80. między studentką filozofii Agnieszką a włoską dziennikarką Biancą pisze bezpiecznie i zachowawczo. Co nie znaczy, że nudno, ale zamiast fabuły na miarę chociażby „Innego spojrzenia”, pionierskiego filmu o fascynacji erotycznej między dwiema kobietami z demoludów, dostajemy wariację na temat „Rzymskich wakacji”, tyle tylko, że spędzanych w ówczesnej Warszawie. Dziennikarka z „La Repubbliki” przyjeżdża pisać o Polsce Jaruzelskiego, a młoda Polka, już raz zawiedziona w uczuciu do kobiety, zostaje kierowczynią i asystentką przybyszki z lepszego świata.

W ten sentymentalny obrazek autor wmontowuje motyw pałki, milicyjnej nyski i nieosiągalnego paszportu do Europy – jednak to symbole lepszego świata mają przewagę, nie tylko symboliczną, ale też fabularną. Przykładowo, bohaterki „Złodzieja bólu” po dramatycznej ucieczce przed Służbą Bezpieczeństwa lądują bezpiecznie w sopockim Grand Hotelu, bo włoska dziennikarka zawsze wyciąga coś z rękawa – a to dewizy, a to legitymację zagranicznej redakcji. Nawet łzy mają tu woń francuskich perfum. Jest melodramat, rozstania i powroty, ale wszystko to trochę za mocno pachnie papierem, jest zbyt gładkie i pisane jakby przez różowe okulary.

Znowu na pomoc wzywam Jeana Baudrillarda, który nazwałby tę grę w PRL symulacją, a powtykane w opowieść artefakty symulakrami, czyli znakami ikonicznymi symulacji. Gdzie się podziała tamta rzeczywistość, tamten kraj? Odpowiedź podsuwa protagonistka powieści, adeptka filozofii. Sięga do fenomenologicznego pojęcia nawiasu metafizycznego i interpretuje je jako „odrzucenie wszystkiego, co zalatuje patosem, hipokryzją, zakłamaniem i nie poddaje się testowi”. Co zostaje, kiedy dokona się takiej operacji? Kolejna magiczna Polska, bez dziadostwa, biadolenia i tymczasowości. Aż za ładna.

Kapitaliści bez kapitalizmu

Jacek Dehnel, „Łabędzie”. Wydawnictwo Literackie, 984 strony, w księgarniach od listopada 2023Jacek Dehnel, „Łabędzie”. Wydawnictwo Literackie, 984 strony, w księgarniach od listopada 2023Już lepiej wygodnie rozsiąść się w fotelu z dobrym trunkiem rodzimej lub zagranicznej produkcji i przeszło dziewięćsetstronicowymi „Łabędziami” Jacka Dehnela. Autor „Lali” napisał książkę hybrydę, po części literacki reportaż śledczy, po części sagę rodzinną „z dreszczykiem”. Rzecz dotyczy krewnych i pociotków od strony ojca, z lotu ptaka wyglądających jak modelowa rodzina patriarchalna. Z poziomu ziemi widok wydaje się już nieco inny. Męscy członkowie rodu panują, ale ich wyborami w dużej mierze rządzą kobiety.

Centralną postacią „Łabędzi” jest Witold Mętlewicz, zamieszany w ujawnioną w połowie lat 70. sprawę sprzedaży za granicę dzieł sztuki, rzemiosła artystycznego i złota, a bezkrytycznie zakochany w Danucie, „królującej na turnusach nie od dzisiaj”, czyli femme fatale epoki Gomułki. Wywiezienie z Polski setek przedmiotów możliwe było dzięki całej siatce aktorów oraz z wydatnym udziałem pracowników ambasady brazylijskiej i Instytutu Kultury Austriackiej. Jednak to Mętlewicz został zapamiętamy jako mózg operacji, a i całą aferę ochrzczono jego nazwiskiem. Last but not the least, był także bratem szwagra Zofii, drugiej obok Lali babci Dehnela.

Tak, tych złożonych konstrukcji opisujących powiązania rodzinne znajdziemy tu więcej. Na szczęście autor nie pozwala im osunąć się w sferę memu i samozwrotnej anegdoty. Co prawda, liczba nazwisk i koligacji rozsadza mitologizujący wielką familię pierwszy tom „Łabędzi”, kosztem zepchniętej na dalszy plan intrygi. Tom drugi, oparty w dużym stopniu na aktach IPN-u, jest o wiele gęstszy i mocniej osadzony w realiach minionych dekad. Autor tworzy ze strzępów wspomnień, zapisków i dokumentów powieść o ludziach tworzących w dwudziestoleciu elitę ekonomiczną, którzy przeczołgani przez wojnę i pierwsze lata powojennej biedy nie chcą się godzić na społeczną i majątkową degradację. Spotykają na swojej drodze tych, którzy chcą do kasty bogatych dołączyć, i nie powstrzymają ich przed realizacją marzeń żadne socjalistyczne slogany o równości. Są kapitalistami bez kapitalizmu (pożyczam tę kategorię z książki socjologów Ivana Szelényiego, Gila Eyala i Eleonory Townsley pod tym samym tytułem, dotyczącej okresu transformacji w Europie Środkowo-Wschodniej, ale podobne do opisywanych tam postaw polityczno-gospodarczych można znaleźć już u Mętlewicza i spółki).

„Łabędzie” można czytać jako przekorną odpowiedź na kwitnący w Polsce gatunek umocowanych w kontekście PRL-u socjobiografii o awansie społecznym, ze wsi do miast, a z miejskich nizin przynajmniej na miejski płaskowyż. Punkt startowy większości bohaterów powieści-reportażu Dehnela jest inny, zwykle są niebiedni, czasem wręcz zamożni, a Warszawę znają jak własną kieszeń. Po prostu chcą od życia więcej, niż PRL może im zaoferować. Czy można im tego zabronić i oceniać jako niemoralnych? – o to autor zdaje się pytać między wierszami.

Żeby tego było mało, mrocznym przedmiotem pożądania ówczesnych łowców dzieł sztuki jest łabędzi serwis z miśnieńskiej porcelany – wykonany dla hrabiego Henryka von Brühla, najważniejszej osoby na dworze Augusta III z Wettynów, odpowiadającej za finanse. Licząca ponad dwa tysiące dwieście elementów przepyszna zastawa to nie tylko kwintesencja sztuki rokoko, ale też kontrapunkt dla zgrzebnej rzeczywistości Polski Ludowej. I to ten przeskalowany serwis Dehnel z lubością dla detalu opisuje, a PRL sprowadza do wymuszonego kontekstu dla estetyki, która jest gdzie indziej.

*

Dehnel, podobnie jak pozostali autorzy i autorki, stawia człowieka na pierwszym miejscu, przed polityką i historią. Jedni zaczarowują szarego człowieka z czasów komuny i zmieniają go w kolorowego ptaka. Inni rozpisują opowieść na głosy kobiet i mniejszości lub wyciągają swoich bohaterów z klasowych szufladek. Łączy ich to, że odzyskują PRL dla literatury poprzez zwracanie życia bohaterom, umęczonym lub nieobecnym w publicznych narracjach upamiętniających dawny ustrój. Ich drugie, literackie życie jest kreatywne, zmysłowe i awanturnicze.

Popularna przyjemność czytelnicza, plaisir, o której pisał Roland Barthes, zazwyczaj na tym zyskuje, a epoka niedoboru przemawia literaturą pełną głosów, zmysłowych bodźców i zaklętych w języku materialnych rekwizytów. Nie wiem, czy nadmiarem doznań można uleczyć popękaną pamięć, czy tylko pozalepiać szwy między znoszącymi się nawzajem doświadczeniami. Ale jedno jest pewne – literatura o PRL-u wyskoczyła z czyśćca jak z procy i biegnie naprzód, nie oglądając się za siebie.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.