Jeszcze 3 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Dzieci

Olga Hund

Olga Hund

Byłam na Podlasiu w Dzień Dziecka. Między dzieckiem a dorosłym, jak wiadomo, bywa czasem tylko rok różnicy. Na granicy sprawdzają to rentgenem i nigdy nie wiadomo, co im wyjdzie

Ostatni raz taką galową pałkę na nazioli robiłam, jak miałam kilkanaście lat. W sklepie z płytami, kasetami i glanami, w którym pracowałam, pałki były dwie, już wystrugane. Leżały na lewo od kasy, obok gazu pieprzowego i mojego taborecika. Wystarczyło tylko je przybrać, wystroić, udekorować jak marzannę i odłożyć na miejsce, aby żart się dopełnił.

Kiedyś ten sklep był legendą, ale w soboty nikt lub prawie nikt już do nas nie zaglądał. Była to może zapowiedź upadku punkowych stacjonarnych sklepików, a może ludzie mieli lepsze rzeczy do robienia w weekend niż przymierzanie glanów, portek w moro i przeglądanie kaset z piosenkami o tym, że ktoś jest „pijany i prawdziwy”? Okropnie mi się nudziło. Stworzona do umilania czasu playlista po jakimś czasie budziła już tylko wstręt, ale jej zmiana nie wchodziła w grę. Spać się, owszem, chciało – jak każdej młodej osobie w robocie – ale widmo zagrożenia atakiem nazioli nie pozwalało zasnąć.

Dobrze pamiętam tę nudę, urozmaicaną tylko pewnym rodzajem napięcia, który uniemożliwiał czytanie, nie dając nic w zamian. Spędzałam godziny na wgapianiu się w chińskie naszywki Ramones z wyhaftowanymi imionami członków zespołu. Były źle zapisane: „Gee Gee” zamiast „Dee Dee”, „Joye” zamiast „Joey” i „Johmmy” zamiast „Johnny”. Przeglądałam absurdalnie drogie zagraniczne czasopisma o tatuażach, kierowane raczej do Niemców czy Amerykanów niż Polaków. Próbowałam ratować się na różne sposoby, licząc w głowie zarobek tygodniowy, miesięczny, roczny i co by było, gdybym tu siedziała dziesięć lat. Uczyłam się różnych rodzajów ciapek na ubraniach kamuflażowych, ale stopniowo przegrywałam walkę z nudą, naziole się nie pojawiali i w końcu musiało nadejść nieuchronne. Pewnego dnia wzięłam do ręki pałki, marker i narysowałam jakieś buźki, jakieś wąsy, jakieś ogony, może jakieś flagi i symbole. Podpisałam je najniewinniejszymi z męskich imion: „Kamil” i „Damian”.

Właściciel pałek był na mnie zły. Na swoje usprawiedliwienie miałam tylko to, że Danny z „Tortilli Flat”, spędzając czas w areszcie, rozgniótł na ścianie pluskwę i podpisał ją imieniem burmistrza. Gdzieś z tyłu głowy kołatała mi myśl, że dojrzalszy emocjonalnie człowiek poradziłby sobie inaczej, poczytał książkę czy coś.

Przypomniałam sobie o tych pałkach kilka dni temu, kiedy zobaczyłam w internecie zdjęcie z granicy polsko-białoruskiej. Żołnierze zrobili sobie pod murem stanowisko z własnoręcznie wystruganymi pałkami i ach, co to była za jubilerska robota! Pałki miały najrozmaitsze kształty i kolory, wykonano je z różnych kawałków dobrej jakości puszczańskiego drewna. Pałki na uchodźców miały nawet swoje stojaki, tak jak lalki mają swoje małe domki: z małymi kuchenkami, małymi sypialniami i małymi garażami. Sześć stanowisk, każde opisane cyfrą i imieniem wykonanej broni. Jest „pała”, jest „szabla typ B”, jest „proca” i „dildo”, i „łuk”, i „miecz typ C”, i „goryle”. Jednego słowa nie mogę odczytać: może to być „hot laska”, może „halabarda”. Na samych pałkach podpisy i kaligrafowane hasła: „mł. Eustachy Sztabowy” i „Black lives matter II”.

Ludzi te drewniane pałki oburzyły, pomyśleli, że żołnierze pewno biją migrantów „mieczem typu C” i że taką pałką to można zabić, i że to pewnie dziwnie brzmi w wojskowych sprawozdaniach i raportach, bo na pewno przecież informacja o biciu pałką, jak te o użyciu przez wojsko broni palnej (700 razy w samym maju), znajduje się w raportach, musi znajdować się w raportach.

No a mnie uderzyło coś jeszcze. W okrutnych zabawkach, które wystrugali sobie żołnierze, zobaczyłam echo tych moich pał na naziola i przypomniałam sobie tę nudę, tę frustrację, to napięcie i durnotę nastolatki, która na szczęście tylko sprzedawała naszywki, a nie broniła kraju. Jak upierdliwa potrafi być taka nuda na pasie przygranicznym, jak frustrujące może być patrzenie w pustkę, gdy ma się wciąż niewiele lat, na przykład dwadzieścia, i obiecaną wojnę z bandytami, wiedzą być może tylko ci żołnierze. Dzieci, które wystrugały „proce” i „dilda”. 

Byłam na Podlasiu w Dzień Dziecka. Między dzieckiem a dorosłym, jak wiadomo, bywa czasem tylko rok różnicy. Na granicy rentgenem sprawdzają, kto jest dzieckiem, i nigdy nie wiadomo, co im wyjdzie. Rentgen bada kości nadgarstków i mówi esgiekom, ile człowiek ma lat, a oni decydują, co z takim papierem i człowiekiem zrobić. Zgubić, zniszczyć, wziąć pod uwagę. Czasem umieszczają młodą uchodźczynię w domu dziecka, a czasem podjeżdżają pod mur, otwierają bramkę do białoruskiego lasu, dorzucają człowieka do innych ludzi jak drewno do pieca i szybko zamykają, żeby się nie poparzyć.

Byłam na Podlasiu w czasie, gdy młody żołnierz (trzy lata temu dziecko) umierał w szpitalu, a młodzi uchodźcy i migrantki w lesie. Wokół krzątali się dorośli. Przyjechał nawet obrzydliwie dorosły premier, mówił o wojnie i młodocianych bandytach uzbrojonych w konary i kamienie z tak zaciętą miną, jakby chciał mówić o Putinie, Łukaszence, białoruskich prowokacjach, tylko się zapomniał, przejęzyczył, pomylił. Stał i gadał tak długo, aż gniew na to, że musi mówić rzeczy sprzeczne z tymi, o których gadał kiedyś, mu nie minął. Obiecał wspierać wszystko i wszystkich, każde zło i bezprawie, które zadeklaruje chęć głosowania na niego w przyszłości. Dziennikarze podstawili mu pod usta mikrofony, jak podstawia się kotom reklamówki do powąchania po powrocie z zakupów. Premier się nagadał i wyjechał, a kilka dni później na wiecu w Warszawie jego zwolennicy flagami europejskimi (nic nie zmyślam!) tłukli protestujących przeciw ponownemu wprowadzeniu strefy na Podlasiu.

Tymczasem bandyci i kryminaliści, o których mówił premier, dalej przechodzili przez las. Skręcali kostki, ranili dłonie i stopy, marzli i głodowali. Dziewczyny były trzy, najmłodsza miała szesnaście lat, pozostałe po dwadzieścia. „Co wy tu robicie?! Nie powinno was tu być!” – chciałam krzyknąć. I gazety, i wojsko, i straż graniczna, i media, i nawet oba rządy mówiły, że na pograniczu kobiet nie ma. Przecież by nie kłamali.

Dziewczyny nie jadły od trzech dni, były osłabione, odwodnione i przestraszone. Jedna miała bardzo opuchniętą, prawdopodobnie skręconą kostkę i piękny, błyszczący naszyjnik, widoczny z daleka, więc i niebezpieczny. Kiedy pomagałyśmy jej się przebrać, kiedy ściągałyśmy warstwy śmierdzących i mokrych ubrań, zakładałyśmy suche majtki, cieszyłam się, że przyjechałyśmy do nich my, a nie wolontariusze chłopaki. Wygłodniałe dziewczyny zjadły zupę i tortille i położyły się na ziemi. „Wszystkie znaki na niebie wskazują na to, że migranci staną się jeszcze bardziej agresywni” – pisał dziennikarz wróżbita, gdy my pocieszałyśmy opatuloną kocem termicznym szlochającą dziewczynę.

Chłopak, który siedział na środku chodnika, miał ręce na plecach skute trytytkami. Mógł mieć co najwyżej dwadzieścia lat. Został pojmany i obezwładniony przez wotowca albo kogoś przebranego za wotowca, albo kogoś, kto po prostu lubi wojskowe ciuchy, bo na Podlasiu funkcjonariusze nie legitymują się, jeśli nie mają ochoty. Czekałyśmy przy drodze kilkadziesiąt minut. Pojawił się fotograf i mężczyzna w wojskowych ubraniach własnym ciałem zasłaniał trytytki na nadgarstkach chłopaka. Podjeżdżały kolejne patrole i wojsko, które nie pozwoliło dać chłopcu wody, gdyż „osoba może mieć nóż i być niebezpieczna”. Ktoś ze służb zapytał mnie: „A kto mu to zrobił?”. Skąd ja miałam wiedzieć? Strażnik graniczny zapakował chłopca do bagażnika osobowego auta, tam, gdzie ja wkładam zakupy, a złoczyńcy w filmach swoje ofiary, i powiózł go gdzieś, mówiąc, że „jeszcze nie wie gdzie”.

Z bezwzględnymi nożownikami z Syrii spędziłam siedem godzin, z czego pięć, czekając na przyjazd Straży Granicznej. W tym czasie ci bezwzględni bandyci mogli unicestwić cały kraj i wszystkie przejeżdżające obok nas potencjalne ofiary, nawet parę seniorów na rowerach, którzy powiedzieli nam „dzień dobry”. Przejechało i pojechało wojsko z żołnierzami w mundurach na pace, krzyczącymi: „Patrzcie, kurwa, ciapaki!”. Brzmiało to jak: „Mamo, sarny!” – słyszane latem w pociągach.

Gdy w końcu podjechał patrol Straży Granicznej, wysiadł z niego esgiek wysoki i siwy. Stanęliśmy przed nim, strzepując liście z ubrań, które przyczepiły się do nas, gdy próbowaliśmy drzemać. Leżałam odwrócona plecami do Syryjczyków, ignorując zasady sztuki wojennej. Strażnik nas strofował. Mówił, że wspólnie z Angelą Merkel zapraszamy uchodźców do Polski i pomagamy im przejść przez mur. Że nie wiadomo, kim są ci ludzie, być może to terroryści, a terrorysta to człowiek, który sobie coś wyduma i to realizuje. Nie wiedziałam, kim jest ten esgiek, bo się nie przedstawił, i nie wiedziałam, o czym duma. Na chwilę wtrącił się wotowiec albo żołnierz, albo ktoś przebrany za żołnierza lub wotowca, nie wiem, nie przedstawił się. Między żołnierzem a strażnikiem nie było chemii, to rzecz widoczna na Podlasiu gołym okiem, o której nie mówi się za wiele publicznie.

Strażnik opowiadał, zagajał, pytał, a my odpowiadałyśmy mu grzecznie i roztropnie, bo zależało nam na tym, żeby wnioski zmęczonych mężczyzn, których pełnomocnictwa i oświadczenia o chęci pozostania w Polsce trzymałam w ręce, zostały rozpatrzone, a oni sami nie zostali wyrzuceni na Białoruś. Czasami zdarza się, że rozzłoszczony funkcjonariusz wyżyje się na kimś postronnym, jak karcony przez mojego wujka pies, który machnąwszy ogonem, szedł gryźć moją ciocię. Warto o tym pamiętać, gdy nie wie się, z kim ma się do czynienia i o czym ten człowiek duma. Kiedy wszyscy pojechali, na krótko poprawił mi się nastrój, choć nie powinien, bo nic jeszcze nie było jasne.

Gadatliwy funkcjonariusz nie był wcale najgorszy, był nawet sympatyczny i wyglądał jak mój dobry kolega, ja też jestem tylko człowiekiem. Dotrzymał danego nam słowa honoru, panów dostarczył do placówki, a nie wywiózł od razu za płot. Wnioski uchodźców zostały przyjęte. Strażnik i strażniczka, którzy przyjechali po dziewczyny, byli oschli i profesjonalni. Nie wypowiadali się na temat migracji, nie zadręczali nas rozmową, tylko wpakowali dziewczyny do samochodu. Nieletniej rentgen pozwolił w Polsce zostać, o dwóch pozostałych słuch zaginął. Na wysyłane w ich sprawie codziennie maile – jestem tych dziewczyn pełnomocniczką – nikt do dziś mi nie odpowiedział. Strażnicy graniczni przestali odbierać telefony. Trzech żołnierzy wjechało w żubra i wylądowało w szpitalu. Mieszkańcy i mieszkanki Podlasia dostają SMS-y z informacją o zakazie przebywania w strefie przyległej do granicy i żądaniem informowania o „podejrzanych osobach”. Ta sama wiadomość po angielsku brzmi groźniej: „Soldiers may use weapons. Turn back immediately” (Żołnierze mogą użyć broni. Zawróć natychmiast”).

Straż Graniczna informuje, że aktywistkami są najczęściej bardzo młode dziewczyny, bo chce w ten sposób powiedzieć, że młode to durne. Jeśli ja jestem młodą dziewczyną, to pan komendant jest święty turecki, ale niech będzie. Mimo wszystko wolę, żeby dzieci zanosiły głodnym zupy, niż biły inne dzieci pałkami. Nawet takimi odświętnie przybranymi.