MONIKA OCHĘDOWSKA: Nadal tworzysz z siostrzenicą słownik wymyślonego języka?
ELŻBIETA ŁAPCZYŃSKA: Ona jest już starsza i mądrzejsza, nie bawi się w takie rzeczy, ale mnie to nadal zajmuje. Często przychodzą mi do głowy przeróżne słowa, co do których nie jestem pewna, czy istnieją i czy znajdę je w słownikach. Albo wymyślam słowa, których moglibyśmy używać, a nawet wydaje mi się, że powinniśmy, a okazuje się, że one nie istnieją. Albo istnieją, ale znaczą coś innego, niż powinny.
Na przykład?
Śryż. Z czym ci się kojarzy? Moim zdaniem powinien być tym, co pada nam na twarz jesienią – w końcu to taka ostra, agresywna, nieprzyjemna sylaba. Tymczasem śryż to wczesny etap zamarzania lodu w rzece, a zamarzający deszcz to po prostu krupa. No, umówmy się, że krupa brzmi jednak mniej sexy. W ogóle interesują mnie wszelkie aspekty języka, trudności związane z komunikacją. To, że się raczej nie mówi, niż mówi. I że to, czego się nie mówi, często jest ważniejsze.
Postaci twojej nowej książki też mówią zmyślonym językiem?
Ptasi język, którym w „Mowie chleba” mówią sieroty, jest tylko trochę wymyślony. Inspirowałam się zapisem fonetycznym ptasich piosenek, użyłam w książce fachowego nazewnictwa ornitologicznego, choć wiele też sobie powymyślałam – tak żeby dobrze brzmiało. Wiesz, niektóre ptaki mają taki didżejski zmysł – kradną piosenki od innych gatunków. Miksują sobie przeróżne języki tak, jak my je sobie miksujemy, kiedy się wychowujemy na przykład w dwujęzycznych rodzinach.
Elżbieta Łapczyńska
Autorka książek „Mowa chleba” oraz „Bestiariusz nowohucki” (nagrodzonej Nagrodą Conrada, nominowanej do Nagrody Literackiej Nike, Paszportów „Polityki", Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Literackiej m.st. Warszawy). Laureatka Nagrody im. Adama Włodka oraz Międzynarodowego Konkursu na Dramat Współczesny o Tematyce Żydowskiej, półfinalistka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Stypendystka Miasta Krakowa w dziedzinie teatru i literatury. Członkini kolektywu Sfinga. Tańczy, obserwuje ptaki.
Jak się pracuje nad wymyślaniem języka powieści?
To nie do końca świadomy proces. Dużo się rozpisuję, grzebię w słowach, pozwalam im powoli fermentować. Język jest mi zawsze potrzebny do wydobycia jakości świata przedstawionego. Więc nawet jeśli jeszcze nie wiem, co w tym świecie jest, to on się nakreśla na przykład poprzez kanciastość pewnych określeń albo – przeciwnie – ich gładkość, płynność.
A potem?
Zaczynam sobie tego rodzącego się powoli języka słuchać. Kim mówię? Czy dobrze się w tym czuję? W ten sposób się rozgaszczam w nowym świecie. Pozwalam sobie też zapisać to, co się pojawia w niekontrolowany sposób. Bardzo lubię takie rzeczy, ufam intuicji. To jest jak bardzo delikatne wchodzenie na głębinę, krok za krokiem. W przypadku opowiadań czasami sobie pozwalam od razu skoczyć na głęboką wodę i zobaczyć, co się stanie. Czuję wtedy mniejszą odpowiedzialność, łatwiej się mogę wycofać.
Co czytałaś w dzieciństwie?
Różne rzeczy, na pewno moimi dość wczesnymi lekturami były książki obozowe, pamiętniki z getta.
Czyli teksty opowiadające o przemocy w przestrzeniach, na których gromadzi się naraz wielu obcych sobie ludzi? To też tematy obu twoich książek. W „Bestiariuszu nowohuckim” opisujesz życie toczące się m.in. w hotelach robotniczych, a w „Mowie chleba” – życie w rumuńskich sierocińcach.
Rzeczywiście coś mnie intryguje w idei kolektywizacji, przymusowym i sztucznym przekształcaniu świata. Interesują mnie sytuacje, gdy w jednym miejscu znajduje się naraz wiele osób, które mają duży deficyt bliskości, trudność w nawiązywaniu relacji. Szukam odpowiedzi na pytanie, jak brak dotyku wpływa na relacje partnerów, rodziców i dzieci, jak odbija się na kontakcie matek z córkami. Dlaczego dorastając bez dotyku, zostajemy skrzywdzeni.
Interesuje cię też to, co pod skórą.
Lubię wpełzać do środka ciała i sprawdzać, jak wygląda to, czego nie widzimy. Nie w naukowym znaczeniu, raczej metaforycznym, symbolicznym, jak nasze ciała wpływają na nasz język, jak sobie o ciele opowiadamy. Jestem też ciekawa, jak działa organizm jako ustrój.
Ustrój, znów coś zorganizowanego.
Mimo że teoretycznie wiemy mniej więcej, jak to wszystko w nas jest zorganizowane, nie czujemy tego na co dzień i nie utożsamiamy się z tym, co mamy pod skórą. Wiesz, robię teraz taki eksperyment, w ramach którego odwiedzam uzdrowicieli. A ponieważ jestem zupełnie zdrowa, chodzę do nich z czymś, co dotyka wszystkich – ze stresem.
I co się zwykle dzieje podczas sesji?
Przede wszystkim zaznaję przeróżnych sposobów dotyku. Ostatnio zostałam poddana badaniu aparatem Quantum, umożliwiającym „przepływ energii kwantowej przez ciało”. W skrócie polega to na tym, że przez minutę trzymasz w ręku metalową pałeczkę, a specjalny tajemniczy aparat skanuje cię od stóp do głów, w wyniku czego otrzymujesz kompleksową informację, a właściwie diagnozę opisującą, co się wydarza w każdym zakamarku twojego ciała.
Z kolei inny terapeuta zachowywał się tak, jakby odpytywał moje ciało poza mną. Albo inaczej: moja podświadomość miała odpowiedzieć na jego pytania przez napięcie mięśniowe. Podczas badania miałam w myśli przywoływać stresujące sytuacje – a uzdrowiciel poprzez poruszanie moim nadgarstkiem sprawdzał odpowiedź mięśni na stres.
I jak?
Akurat mój organizm bardzo słabo odpowiadał, może dlatego, że to była środa rano i właściwie wszystko było w porządku… Wiesz, wchodzę w ten eksperyment dość sceptyczna, wiele rzeczy mnie w tym wszystkim rozśmiesza, czuję ich absurdalność. A z drugiej strony coraz lepiej rozumiem, dlaczego przestajemy ufać klasycznej medycynie. Po prostu w gabinecie lekarza nie dostajemy takiej stuprocentowej uwagi.
Łykałaś już jakieś zioła?
Dostałam mieszankę kilograma bardzo niesmacznych ziół, rzeczywiście je piłam. Czy zadziałały? Nie mam pojęcia.
Czemu medyczne sprawy tak cię kręcą?
Nie wiem, serio. Chyba najbardziej mnie interesuje opowieść o ciele, to, w jaki sposób o nim mówimy, także za pośrednictwem tego rodzaju zabiegów. Z mężem uwielbiamy sobie wymyślać nazwy na części ciała. Albo inaczej: słowa, które brzmią jak części ciała, ale tak naprawdę znów opisują miejsca, które nie istnieją: „przyściółek podkorowy”, „knykcie łokciowe” itd.
Elżbieta Łapczyńska, „Mowa chleba”. Agora, 240 stron, w księgarniach od kwietnia 2024
W „Bestiariuszu” był taki dziwny doktor…
…który miał za dużą gęstość krwi. I wyobraź sobie, że w badaniu aparatem Quantum okazało się, że ja też mam zbyt gęstą krew. Pierwszy raz mam ze swoim bohaterem taki unite!
W twoich książkach ważne są też sny.
Sen to zjawisko ulokowane gdzieś między fizjologią a mitologią, bywa traktowany jako część diagnozy, to także bardzo ciekawe. Sieroty w „Mowie chleba”, ukształtowane przez deprawujące warunki, pozbawione dotyku, nie potrafią spać. Trochę do takiego ich scharakteryzowania zainspirowały mnie zresztą ptaki, bo niektóre ich gatunki potrafią podobno spać jedną półkulą, z jednym okiem zamkniętym, podczas gdy drugie oko pozostaje otwarte i czuwa. Zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdybyśmy też tak mogli, spać tylko jednym okiem.
Przenosisz cechy świata zwierzęcego na swoich ludzkich bohaterów.
Na odwrót również – psy w moich książkach chodzą pijane, potrafią się śmiać. Bardzo ważne są też świnie, z którymi ludzie mają tu szczególne relacje.
W porządku, czyli tworzysz byty pośrednie, zwierzęco-ludzkie.
I umieszczam je zawsze na pograniczach, w weirdowym klimacie. Lubię takie przestrzenie, bo z nich wyłażą różne nieokreślone byty. W miejscach, gdzie akurat sytuowałam swoje fabuły, czyli zarówno w Nowej Hucie, jak i w Rumunii lat 80., rzeczywistość dostarcza wielu materiałów do zadawania pytań, czy to, co się wydarzyło, jest w ogóle możliwe. Wiele osób pyta mnie na przykład o picie świńskiego mleka przez ludzi, które opisuję w książce – czy to jest rzeczywiście praktykowane. Szukam takich miejsc, gdzie to teoretycznie byłoby możliwe. Miejsc styku możliwego z niemożliwym, ludzkiego ze zwierzęcym, zdrowego z chorym.
I prawdziwego z fikcyjnym, jak w przypadku gawronów.
W maju zeszłego roku byliśmy z mężem w Rumunii, próbując znaleźć jeden z tych sierocińców, o których piszę, zbliżyć się do niego, popatrzeć. Okoliczne drzewa były zamieszkane przez setki gawronów, strasznie głośnych, agresywnych. Odgłosy ptaków były bardzo donośne i w tym wszystkim, w tym krajobrazie, jakoś niesamowite.
A potem jeszcze sobie obejrzeliśmy film dokumentalny o tym miejscu i nagle zorientowaliśmy się, że w tle słychać dokładnie te same ptaki, choć był to film sprzed dobrych trzydziestu lat. One po prostu tam były od dekad, stanowiły element pejzażu wtedy, kiedy rozgrywa się akcja mojej powieści, i stanowią go teraz...
Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale opisałam to w „Mowie chleba”, zanim odwiedziliśmy Rumunię – gawrony są towarzyszkami transportów dzieci, prowadzą je do sierocińca. I prowadzą czytelników.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.