Gdyby szukać idealnej reprezentacji konkursu filmów krótkometrażowych na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”, byłby nią pewnie 17-minutowy dokument Ming-Weia Chianga „Połączenia” o centrali numeru alarmowego 112. To – podobnie jak nagrodzona w zeszłym roku, m.in. w Gdyni, fabuła reżysera „Warszawa, Holandia” – łódzka symfonia miejska, tym razem jednak zrobiona „z niczego”, jako że kamera nie wychodzi poza niczym niewyróżniające się biuro. A jednak wydarza się tu „wszystko”.
Chiang spina historie z różnych rejestrów, po drugiej stronie słuchawek odzywają się ludzie walczący o życie i panowie awanturujący się o rzeczy, strzępy ludzkich tragedii mieszają się z przypadkowym (lub nie) bluzgiem, nagłe zerwanie stabilnej rzeczywistości z dobrze oswojoną delirką.
Film pokazywany był w popołudniowym czwartkowym bloku, czyli za połową festiwalu, kiedy mózg zaakceptował już kilkukrotne przeskakiwanie z opowieści w opowieść w ciągu jednego dwugodzinnego seansu jako domyślny sposób obcowania z kinem. Tu dwadzieścia kilka minut, potem siedem, teraz kwadrans, z fabuły w dokument, z dokumentu w dokument, który wydawał się fabułą, na koniec puenta w postaci animacji. Tu spotkanie na kontrze, tam wejście w dialog. Czerń i biel zderzają się z kolorowym szaleństwem plasteliny.
Ten czwartkowy blok z „Połączeniami” był chyba najlepszy w całym (spoiler: świetnym) konkursie. Był też blokiem, na którym pękłam, to znaczy po prostu zaczęłam ryczeć. Konkretnie na filmie „Moja siostra” Mariusza Rusińskiego, poprzedzającym „Połączenia”. Rusiński nakręcił film o swojej własnej rodzinie, o uzależnieniu swojej młodszej siostry, ale dławiąca emocjonalna czapa, która wisi nad tym filmem, ewidentnie poprzedza to uzależnienie. Miałam w tym konkursie etyczną zagwozdkę z kilkoma tytułami dokumentalnymi, ale w tym przypadku nie zapaliła mi się żadna czerwona lampka – tytułowa bohaterka wydaje się bardzo świadoma swojego bycia w ekranie, funkcjonuje właściwie jako współautorka opowieści o sobie. W swojej intymności film wydał mi się pokrewny pokazywanej później „Łodzi podwodnej”, autobiograficznemu portretowi samodzielnego macierzyństwa Oliwii Zakrzewskiej. Rusiński został zresztą laureatem Jantara. Była to jedna z nagród, które ucieszyły mnie najbardziej.
43. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”,
10–15 czerwca 2024
Równie dobrze mogłam pęknąć wcześniej, np. na filmie „Gorzko” Marcina Kluczykowskiego. To film o homofobii – niespektakularnej, cichej, oswojonej, wrośniętej w ciało. Żadne „tłumaczymy heterykom świat”, tylko dramat pomiędzy parą wieloletnich partnerów, seniorów (grają ich Wojciech Kalinowski i Janusz Łagodziński), o pęknięciu, różnicy, której nie widzi nikt poza nimi dwoma: na ślubie młodej sąsiadki Henryk podrywa się do tańca, a Karol nie potrafi wstać zza stołu.
Z „Gorzko” zestawiono „Jestem” Cezarego Orłowskiego, film o przelotnym romansie dwojga młodych ludzi (w tych rolach Szymon Grzech i Paula Rakowska). On pracuje w zakładzie pogrzebowym, ona przyjechała na pogrzeb babci; oboje mają zespół Downa, porozumienie nawiązują w lot, flirt zresztą rozpoczyna się na cmentarzu. Ale i nad nimi ciąży melancholijna czapa; dziewczyna zaraz wyjedzie, a opiekuńcza matka chłopaka (gra ją Katarzyna Figura) bez skutku próbuje nagrać na komórce klip, w którym wyjawi synowi, że niedługo umrze.
Potem były, wspomniane już, „Moja siostra” i „Połączenia”, a całości dopełniła „Kompozycja z przeżyć istniejących” – animacja lalkowa Joanny Szlembarskiej, jedna z mocniejszych, jakie w Koszalinie obejrzałam. Oczywiście, że o przemocy – igły wbijane w gumowate ciało lalek można było poczuć we własnym ciele.
To tylko jeden blok – czy jego opis wystarczy, by uwierzyć, jak ciężka od emocji była konkursowa selekcja? Konkurs krótkich metraży był w tym roku po prostu MOCNY – w sposób właściwie nieprzystający do kondycji polskiego kina w ogóle. Jest w tym pewna dwuznaczność, do której wrócę za moment, najpierw dla porządku kilka liczb. Filmów było w sumie 75, w tym 18 animacji. Pod większością – 44 filmy plus 2 zrealizowane w kobieco-męskich duetach, jeśli dobrze liczę – podpisały się reżyserki. Podobnie było w fabułach, gdzie na 31 filmów przypadło 12 chłopa, w tym jeden tworzący w mieszanym genderowo duecie – myślę, że warto mieć to w pamięci.
Pierwszy raz było mi słabo we wtorek rano, na fabule „Rouge” Sophie Horry o, nomen omen, dziewczęcym pierwszym razie, krzątaniu wokół niego. O nieprzystawalności doświadczeń i opresyjnej obecności ludzi, którzy nie mają złych zamiarów i w ogóle w teorii trudno im coś zarzucić – chłopiec jest miłym gościem, tylko nic nie wie o cudzych ciałach i życiu, a matka chce dobrze, tylko że wszystkie jej skrypty sprowadzają się do chłodnego zarządzania, „rozsądnego” dystansu. Horry zamyka swoją bohaterkę (Clothilde Raskin) w kadrach tak bliskich i ciasnych, że paradoksalnie wywołuje to efekt dysocjacji.
„Połączenia” Ming-Weia Chianga
Z innych filmów o mocnej afektywnej sile należałoby wyróżnić „Igłę” Josepha Grossa, wystylizowany na brudne wideo dokumentalny portret młodego tatuatora. Oraz „Wilczą górę” Rozalii Jaz, film, który zaczyna się jako dokument, a potem przepoczwarza w fabułę – bohaterka części dokumentalnej przeżyła śmierć kliniczną, oswoiła ją, a teraz opowiada o tęsknocie za rozkoszą umierania tonem spokojnym, rozważnym, z trudną do uchwycenia charyzmą.
Zawrotu głowy można było też dostać na „Zdroju” Izabeli Kiszczak na podstawie książki Barbary Klickiej, który okazał się prawdziwie hasowskim horrorem – nie w sensie zagracenia, tylko wpadania w króliczą norę zaludnioną przez galerię niepokojących postaci. Do gardła podchodził też brutalny finał „Jsme v tom spolu” („Na zawsze razem”) Anny Wowry, laureatki Jantara za krótką fabułę, o trzech przyjaciółkach z dzieciństwa, których więź, w obliczu wyjazdu z rodzinnego miasteczka, gwałtownie przeradza się w konflikt.
Innym filmem o przemocy rówieśniczej, tym razem wymierzonej w nastoletnią queerowość, było ciekawie obsadzone „Ladylike” Olgi Hajnosz. Moim ulubionym filmem o nastolatkach stały się mimo wszystko lżejsze, zupełnie wariackie „Laski Forever” Miszki Medyńskiej – queerowo podkręcone, filmowane kamerą tańczącą pod dziwnymi kątami, lepkie od tuszu i brokatu, osobne w języku wyrazu i indywidualności bohaterek, a jednocześnie totalnie uniwersalne w małomiasteczkowo-młodzieńczym „spierdalam stąd”.
Najciekawsza w festiwalowym ciągu shortów była jednak możliwość obwąchania wielkich tematów z kilku stron, bez zachłyśnięcia się ideą uchwycenia całości. W pierwszej scenie fabuły Adeliny Borets „Uwaga dobry pies” rakieta przelatuje po niebie, widzimy jej lot z perspektywy jakiejś ukraińskiej wsi. Reszta filmu kręci się wokół relacji człowieka ze zwierzęciem, a konkretnie pewnego emeryta, chyba wdowca, który po śmierci swojego starego psa wybiera się do schroniska po nowego towarzysza – którym zostaje trochę nieznośny pokraczny kundelek. To film zmysłowy, z dobrą sceną tańca (za dobre sceny tańca dostaje się u mnie dodatkowe punkty), odwracający polskie oczekiwania wobec tego, jakie opowieści można snuć w czasie wojny; o jakiej żałobie, o jakich relacjach, o jakiej śmierci. Borets, uczestnicząca zresztą w festiwalu w towarzystwie swojego psa (na scenę, aby odebrać wyróżnienie za krótki metraż, wpadli biegiem, jak burza), miała również film w konkursie pełnometrażowych dokumentów, „Kwiaty Ukrainy”, niestety nie udało mi się obejrzeć.
„Laski Forever” Miszki Medyńskiej
W tym samym bloku co „Uwaga dobry pies” pokazywano także (również wyróżnione przez jury) „Czyste niebo” Marcina Kundery o dwójce chłopców włóczących się upalnym latem po Kramatorsku – wybebeszonych budynkach i przepastnych chaszczach. A ostatniego dnia zagrano „Koniec rysowania księżniczek” Mikołaja Mielczarka, 10-minutowy, eksperymentujący z formą film o dzieciakach ukraińskich z Koszalina, rozprężający dokumentalną formę dziecięcymi rysunkami i teatrem cieni.
Z kolei „As It Was”, film Anastasii Solonevych i Damiana Kocura o mieszkającej w Berlinie uchodźczyni, która odwiedza Kijów podczas pierwszej wojennej zimy, powstał na podstawie zapisków reżyserki (w jej alter ego wciela się Lera Berezovska). Short jest tu pełnoprawną formą umożliwiającą uchwycenie czegoś, czego pełnometrażowa fabuła nie zdąży złapać. Dla Kocura, będącego tu również autorem zdjęć, pełnometrażowy debiut „Chlebem i solą” nie oznaczał więc końca kariery krótkometrażowej, tak jak „As It Was” nie oznacza powrotu filmowca do stanu sprzed tamtego filmu – widać, jak praca z Tomaszem Woźniczką przyniosła mu zupełnie nowe myślenie o obrazie. (Woźniczka dostał nagrodę w konkursie pełnometrażowego dokumentu za zdjęcia do „Cór węgla” Anety Nowickiej, filmu, którego jestem z tego powodu piekielnie ciekawa).
Z połączenia bardzo różnych fabuł i ujęć dokumentalnych dało się też w konkursie ułożyć obraz kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. W „Do raju” Marta Szymanek podjęła „gatunkową” próbę opowieści o życiu pod granicą – przetworzone elementy sensacyjne, napięcie ukrywania, ukrywania się, ucieczki i pościgu paradoksalnie działają tu lepiej niż wątek Polki przechodzącej przemianę pod wpływem spotkania z chłopakiem próbującym dostać się do Niemiec.
Zupełnie odwrotną strategię stosują Monika Stpiczyska i Bartosz Tryzna w „Dolinie wróbelków” – dokumencie zrobionym tak, że właściwie pomyliłam go z fabułą. Zwiodła mnie wiejska galeria osobowości – film ma klimat czułego portretu ekscentrycznej wspólnoty, póki na jej obrzeżach nie wyrastają szpikulce wielkiego płotu. W „Za błotem cisza i spokój” wędrujemy na drugą stronę „zapory” – reżyser Vlad Kukliński przyjeżdża z Krakowa do rodziny w Zabłociu na przedmieściach Grodna. Film rozpoczyna się od miodu, chodzenia z wujem po pasiece; kamera włóczy się po wsi, wyremontowanych kościołach i dziurawych drogach, by w końcu podsłuchać przytakiwanie polskim zasiekom, polskiemu zbrojeniu się.
Była to moja trzecia wizyta w Koszalinie i trzeci konkurs shortów, pierwszy obejrzany w całości – ale bez wahania stwierdzam, że najlepszy. W zeszłym roku miałam na nim swoich murowanych faworytów w każdej kategorii, w tym roku notatka w telefonie z najlepszymi tytułami rozrosła się do kilkunastu podpunktów.
Oczywiście kilka prawideł zaobserwowanych we wcześniejszych latach trzymało się mocno – na przykład to, że dokumenty są dużo bardziej sprawne narracyjnie, nawet jakieś niedoróbki lub źle pomyślane ozdobniki nie zaburzają płynności opowieści, dokumenty po prostu dobrze się ogląda, podczas gdy w fabule jedna zła decyzja potrafi przekreślić zawieszenie niewiary.
„Uwaga dobry pies” Adeliny Borets
Albo taka rzecz – wciąż jesteśmy cholernie purytańscy, w pokazywaniu cielesności animacja bije filmy aktorskie na łeb na szyję i nie ogląda się za siebie. To w animacjach – „Premierze” Sary Szymańskiej, „Miłości w czasach inflacji” Zuzanny Heller, „Mojej mamie” Agnieszki Popińskiej, „Aha” Pauliny Jaklik czy „Homo Lesbomo” Marii Nitek – ciała oddychają, wibrują, mogą być dziwne, zmienne, szalone, a ich seksualność wykracza poza konkretny typ cielesny.
Nic też dziwnego, że jedynym filmem akcji w konkursie była animacja właśnie – „Crush” Michała i Jakuba Sochów (zbieżność imienia i nazwiska z redaktorem „Dwutygodnika” przypadkowa). A ponieważ śmiech potrzebuje ciała, to animacje były w konkursie formą najzabawniejszą, najczęściej sięgającą po humor i komediowy sznyt. Na przykład „Homo Lesbomo” jest rozkosznym queerowym żartem – jęzorem pokazanym całej polskiej „smucie o społeczności LGBT”. Dwa filmy, które mogłyby w kontekście tych animacji bronić honoru filmów aktorskich, to „Honey Bunny” Gracjany Piechuli, czuła komedia seksualna o parze emerytów, i wspomniane już „Laski Forever”.
Wróćmy jednak do zasygnalizowanej przeze mnie wcześniej dwuznaczności wysokiego poziomu konkursu. W składającym się w dużej mierze z filmów studenckich świetnym konkursie momenty rozczarowań najczęściej dotyczyły produkcji droższych i dobrze zaopiekowanych. Prowadzony przez Studio Munka program „Pierwszy dokument” miał same dobre strzały – obok „Mojej siostry” należałoby wskazać „Echo” Emi Buchwald, prosty film o dwójce dzieciaków na terapii z jąkania, film wyczyszczony formalnie, z napięciem jak w dreszczowcu. Ale już „trzydziestki” co rusz zostawiały mnie z poczuciem niedosytu.
Obok świetnego „Gorzko” Magda Matwijow pokazała „Domem lalki”, że ma w ręku gatunkowy fach. Jej film to thriller psychologiczny o przemocy domowej w apartamentowcu z widokiem, z napięciem i zmianami perspektywy. Trochę zabrakło mi tu pogłębienia relacji siostrzanej, ewidentnie na tle awansu – ale to szczegół. Problem miałam natomiast z „Nagim okiem” Heleny Oborskiej i „Radością życia” Szymona Waćkowskiego. Nie są to filmy, którym łatwo coś zarzucić; to, odpowiednio, thriller voyeurystyczny i dramat rodzinny, dobrze zrealizowane i zagrane. Jednak wrzucone pomiędzy nierzadko dużo tańsze, mniej wygładzone, bardziej „pootwierane” formy wydały mi się skrępowane jakimś gorsetem narracyjnej porządności, zbyt „dorosłe” na tle młodzieńczego konkursowego szaleństwa.
Był też film „dorosły” w sensie mieszczańskiej do bólu „Wolnej krowy” Marka Głuszczaka, w której grana przez Gabrielę Muskałę bohaterka przechodzi duchową przemianę i naprawia relację z nastoletnią córką, pochowawszy dzikie cielę. Punkt wyjścia jest obiecujący – grupa lokalnych aktywistów broni stada krów żyjących od lat na wolności – tylko całość utknęła w ludzko-mieszczańskiej perspektywie. Zwierzęta, żywe i martwe, służą tu za pretekst ludzkich konfliktów, a żeby było jeszcze gorzej, główna bohaterka ma zdecydowanie za dużo pieniędzy i czasu, więc pisze pretensjonalne wierszydła.
Podczas oglądania „Polish Dream” Małgorzaty Suwały towarzyszyły mi inne emocje – poczucie, że film co chwilę wyhamowuje, przestraszony potencjałem własnych pomysłów. Kadry zostały starannie wypełnione artefaktami lat 90., a galeria postaci reprezentuje różne najntisowe typy. Znerwicowany bohater liczy naiwnie na wkręcenie się w większy biznes miejscowego Januszexa, ojciec jest platońską ideą pantoflarza, a matka wysysa całe powietrze z pomieszczenia, w którym się znajduje. Główny bohater (Michał Sikorski) chce się załapać na interes z jakimiś szemranymi panami, a matka dostać na wizytę do filipińskiego uzdrowiciela – z jakiegoś powodu nigdy na tę wizytę nie dociera, jakby szemrane typki handlujące ciuchami i dmuchane sekslale były ciekawszym filmowym materiałem niż matka wkręcona w ezoterykę. Przez cały czas czekałam na jakąś przewrotkę, zmianę perspektywy, pęknięcie decorum. Nic takiego się niestety nie wydarzyło – dość powiedzieć, że jest tu scena, w której Edyta Jungowska mogłaby pójść w szał à la Isabelle Adjani w „Opętaniu” albo chociaż zacząć lewitować, ale ostatecznie pozostaje na matczynym krzyku oburzenia i rozpaczy.
A przecież można było inaczej: o absurdalnej miejskiej odysei opowiadały też „Końce i początki” Klaudii Fortuniak, film zrealizowany w łódzkiej filmówce. Tu, dla odmiany, po pierwszej scenie trudno sobie wyobrazić, jak potoczą się perypetie grupy niezwiązanych ze sobą bohaterów, niełatwo przewidzieć, na przykład, że tramwaj miejski stanie w środku pola, wśród łanów pszenicy. To film słoneczny i nęcący przygodą, która może wydarzyć się każdego dnia.
Laureaci Konkursu Filmów Krótkometrażowych
Jantar 2024 za krótkometrażowy film fabularny
Anna Wowra za film „Jsme v tom spolu”
Jantar 2024 za krótkometrażowy film dokumentalny
Mariusz Rusiński za film „Moja siostra”
Jantar 2024 za krótkometrażowy film animowany
Agnieszka Popińska za film „Moja mama”
Jantar 2024 za zdjęcia do filmu krótkometrażowego
Norbert Wojtysiak za zdjęcia do filmu „Mandala” w reżyserii Mikołaja Janika
Wyróżnienie za krótkometrażowy film fabularny
Adelina Borets za film „Uwaga dobry pies”
Wyróżnienie za krótkometrażowy film dokumentalny
Marcin Kundera za film „Czyste niebo”
Wyróżnienie za krótkometrażowy film animowany
Anita Kwiatkowska-Naqvi za film „Momo i lulu”
Nagroda dziennikarzy za film krótkometrażowy (pozaregulaminowa)
ex aequo Bartosz Stankiewicz za film „My Secret Cyberlove” i Sophie Horry za „Rouge”
Zasadniczo gatunkowości było jednak w tym konkursie mało – wciąż widać, że w polskim myśleniu o gatunku metafora poprzedza estetykę, a nie że estetyka wytwarza organicznie metafory. Nie wiem, czy to źle – efekty bywały w końcu ciekawe. Nagrodę za zdjęcia zdobył Norbert Wojtysiak za „Mandalę” Mikołaja Janika, gdzie ghost story jest oczywiście opowieścią o żałobie. Bardziej figlarną realizacją podobnego konceptu, z nieznośnym zombie zamiast ducha, było „Tennis Mortis” Michała Łukowicza. Główna bohaterka (Grażyna Misiorowska) jest wdową, której spać nie daje zmarły mąż (Andrzej Jakubczyk) – ledwo co złożony do grobu, powraca, by śledzić rozgrywki tenisa (w środku nocy i na cały regulator). Historia związku tej pary opowiada się organicznie, w pantomimie, bez użycia dialogów – bo zamiast nich Łukowicz używa komentarzy sportowych i radia.
Przez cały tydzień myślałam też sporo o braku telewizyjnych inspiracji w konkursie, jako że w podróży na Pomorze Zachodnie towarzyszył mi świetny podcast Doroty Jędrzejewskiej-Szpak „Stare odcinki”, poświęcony klasyce polskich seriali telewizyjnych (o przyszłości polskiego kina myśli mi się lepiej, kiedy czuję się dobrze zakorzeniona w przeszłości). Wydawałoby się, że inspiracje serialowe powinny dziś w shortach wybrzmiewać – wbrew temu, co twierdzą różne tęgie głowy, serial to nie „gruba powieść”, to także myślenie wycinkiem, skrótem, szybkim skojarzeniem.
Tymczasem gdyby jakaś Marsjanka spadła na Ziemię i w celu poznania tutejszej kultury wybrała się na konkurs krótkich metraży do Koszalina, w życiu nie domyśliłaby się, że seriale istnieją i są jedną z ważniejszych form narracyjnych roku 2024. Chyba że trafiłaby na ostatni dzień festiwalu i film „My Secret Cyberlove” Bartosza Stankiewicza, mocny pastisz amerykańskiego sitcomu lat 80. i 90. Epicko zagracona scenografia Magdaleny Winklo i Karoliny Porzyckiej wypełnia ekran po krawędzie ciasnych kadrów. Nie chodzi tu jednak o nostalgię – amerykański format dostaje gorączki pod wpływem wirusa polskości, papieża, który ma przyjechać z wizytą, przedsiębiorczości, która realizuje się w wypiekaniu sękaczy, i patriarchatu, który na równi reprezentują przemocowy ojciec i syn niedojda w związku z roznegliżowaną robotką (mizantropia i mizandria tego filmu pozostają, co trzeba przyznać, bardzo chłopackie). Kiedy eksplodują emocje, wpływa to na kadrowanie, na „jakość” fikcyjnej taśmy.
Dopieszczony jako całość, film Stankiewicza sprawiał wrażenie wycinka świata alternatywnego – takiego, w którym „My Secret Cyberlove” rzeczywiście leci w pętli powtórek na kablówce. Chociaż właściwie cały ten konkurs jako doświadczenie był trochę jak ze świata równoległego. Jak marzenie o polskim kinie, któremu można zaufać.