Kolizja
Jared Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

25 minut czytania

/ Literatura

Kolizja

Rozmowa z Maxem Cegielskim i Moniką Regulską

Autorki i autorzy książek są najsłabszym ogniwem rynku wydawniczego, choć bez nich przecież by nie istniał – mówią pisarz Max Cegielski i agentka literacka Monika Regulska

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Max, z czego żyjesz?
MAX CEGIELSKI: Od ponad dwudziestu lat żyję z pracy w mediach – z telewizji i z radia, czyli z gęby i głosu, umiejętności prowadzenia rozmów. Jako autor książek zadebiutowałem w 2003 roku, a więc już po dziesięciu latach w mediach, po pracy w Canal+, Radiu Kolor itd. Teraz już nie mógłbym powiedzieć o sobie, że jestem biednym pisarzem, który musi pracować w radiu czy telewizji. Choć pewnie gdybym nie pracował w mediach, to pisałbym więcej i lepiej.

Od niedawna jesteś w zarządzie Unii Literackiej, działasz w niej, odkąd powstała w 2019 roku. Co jako Unia wiecie o zarobkach pisarzy?
Max Cegielski: Że większość nie żyje z pisania. W 2022 roku Katarzyna Boni przeprowadziła wśród członkiń i członków UL ankietę dotyczącą umów na książki, wzięło w niej udział 41 osób. Okazało się, że połowa zaliczek jest niższa niż 8 tys. zł. Najwyższe – ponad 15 tys. – dostają autorzy non-fiction, przy czym, niezależnie od gatunku, autorzy wyższe niż autorki. 41 proc. respondentów i tylko 21 proc. respondentek Boni mówiło o zaliczkach powyżej 15 tys. zł. Zaliczki wyższe niż 35 tys. zł dostało 4,5 proc. ankietowanych kobiet i 8,3 proc. mężczyzn. Jeśli od czasu przeprowadzenia ankiety sytuacja się zmieniła, to na pewno nie na lepsze.

A na czym właściwie polega praca nad książką?
Max Cegielski: To zależy. Reportaż czy literatura faktu są dużą inwestycją. Wymagają zwykle lat pracy – podróży, wywiadów, kwerend w bibliotekach, archiwach. Autorki i autorzy ratują się, pisząc dla gazet, publikując w nich fragmenty tego, co stanie się książką. Z powieścią teoretycznie jest inaczej, ale ja nawet fikcję piszę w oparciu o risercz, więc muszę wykonać taką pracę jak przy reportażu. Moja powieść „Nazywam się Czogori” wynikała z podróży do Pakistanu, z powodu „Prince Polonia” musiałem polecieć do Singapuru. „Kongo w Polsce” to były lata wyjazdów i podróży od Brukseli, przez Bieszczady, po Singapur. Poza tym każdy tekst powinien się odleżeć. To oznacza, że nawet jeśli podróżujemy wokół własnego pokoju, jest wiele etapów poprawek, potem redakcji itd. A rynek zmusza nas do pośpiechu, co szkodzi samej literaturze.

MONIKA REGULSKA: Praca nad książką to przede wszystkim ogromny nakład pracy umysłowej oraz czasu. Niektórzy autorzy mają „normalną” pracę, po której dopiero zasiadają do drugiej – pisania. Oprócz tego, o czym powiedział Max, stworzenie utworu literackiego wymaga cierpliwości, zapału, bezustannego poprawiania tekstu… Bywa, że praca nad książką zajmuje autorowi rok, dwa lata. Bez dodatkowych zajęć zarobkowych nie da się przeżyć roku za 10 tys. zaliczki. Przy czym 10 tys. zaliczki to wcale nie jest w Polsce standard.

Od siebie mogę dodać, bo też zajmuję się pisaniem non-fiction, że u mnie to zawsze ponad sto wywiadów, sterty dokumentów, gazet i książek, przeważnie sporo podróży. Razem z pisaniem i redagowaniem praca nad książką zajmuje mi dwa, a ostatnio ponad trzy lata. Od jakiegoś czasu dostaję już przyzwoite zaliczki, ale kiedy przeliczam je na roboczogodziny, okazuje się, że pisanie to po prostu kosztowne hobby. Utrzymuję się z pracy w mediach i zajęć okołoliterackich, czyli swoich i cudzych spotkań autorskich. Monika, od 15 lat prowadzisz agencję literacką Syndykat Autorów. Dlaczego ją założyłaś?
Monika Regulska: Żeby pisarze mogli żyć z pisania. Początkowo miała to być agencja dla dziennikarzy freelancerów. Szybko okazało się, że to nie może się udać, ale autorzy, z którymi wtedy pracowałam, mieli w zanadrzu jeśli nie książki, to przynajmniej pomysły. Zajęłam się więc pośrednictwem pomiędzy pisarzami a wydawcami.

Kiedy zaczęłam czytać umowy, wyszło na jaw, że odłogiem leżą prawa zależne, czyli wszelkiego rodzaju adaptacje – filmowe, teatralne, ale też na przykład audiobooki. Oczywiście w tamtym czasie audiobooki wydawały się abstrakcją, dopiero raczkowały e-booki. Podszkoliłam się więc w prawie autorskim i zaczęłam się zajmować prawami zależnymi.

Monika Regulska Z wykształcenia sinolog-językoznawca, z potrzeby znawca prawa autorskiego. Od 2018 roku prowadzi swoją agencję literacką i scenariuszową „Syndykat Autorów”. Jako agentka zajmuje się prawami wydawniczymi i zależnymi (teatralnymi i filmowymi oraz zagranicznymi) reprezentowanych autorów. Fot. Ania Powałowska-GórskaMonika Regulska
Z wykształcenia sinolog-językoznawca, z potrzeby znawca prawa autorskiego. Od 2018 roku prowadzi swoją agencję literacką i scenariuszową „Syndykat Autorów”. Jako agentka zajmuje się prawami wydawniczymi i zależnymi (teatralnymi i filmowymi oraz zagranicznymi) reprezentowanych autorów.
Fot. Ania Powałowska-Górska
Max Cegielski: Ja pierwszy raz rozmawiałem z Moniką 13 lat temu, ale wtedy uznałem, że poradzę sobie sam. Po 10 latach wróciłem do niej, bo zrozumiałem, że rynek się tak zmienił, jest tyle nowych wydawnictw i sposobów dystrybucji, że dłużej nie dam rady. W 2020 roku wydałem, już z pomocą Moniki, powieść „Prince Polonia” i od tego czasu moje zarobki z pisania powoli rosną. Trochę odpuściłem media – również dzięki temu, że przez lata harówy zdołałem stworzyć sobie jakieś minimalne zabezpieczenie finansowe. Agencja jest buforem pomiędzy mną a wydawcami, a także organizatorami spotkań autorskich. Dzięki temu, że nie muszę zajmować się negocjacjami i związaną z tym biurową robotą, bardziej koncentruję się na pracy twórczej. Poza tym okazało się, że niektóre z moich starszych książek mogą znowu funkcjonować. Pierwsze pytanie, które zadała mi Monika, brzmiało: „Czy wydawcy mają prawa do twoich starych książek?”. Nie miałem pojęcia.

Monika Regulska: „Masalę” i „Apokalipso”, na które dawno skończyły się licencje, sprzedałam jednemu z wydawców cyfrowych i teraz są na rynku w wersji e-booków i audiobooków.

Max Cegielski: Przy okazji dowiedziałem się, że krótszy okres licencji zabezpiecza sytuację, kiedy wydawnictwo przestaje być zainteresowane tytułem.

Wiemy już mniej więcej, jak wygląda praca autora. A na czym polega praca agentki literackiej?  
Monika Regulska: Na połączeniu wielu wątków. Przede wszystkim to praca z autorami, z którymi jestem w zasadzie w nieustającym kontakcie. Bardzo często kontakty te wykraczają poza sprawy merytoryczne. Reprezentuję kilkanaście osób i więcej nie dałabym rady.

Na początku współpracy zawsze mówię: „Jesteś wart tyle, ile ktoś jest gotów za ciebie zapłacić. Moją rolą jest to, żeby znaleźć tego, kto zechce zapłacić najwięcej”. Jeśli się dogadujemy, autor zyskuje drużynę. Moja agencja zajmuje się też scenariuszami, mamy osobę, która odpowiada za spotkania autorskie. Jeśli autorowi źle idzie pisanie albo z innego powodu przewiduje opóźnienie, to mówię mu, że to jego prawo, i biorę na siebie powiadomienie o tym wydawcy.

Najczęściej jako jedna z pierwszych osób dostaję do przeczytania pierwszą wersję tekstu. Zgłaszam uwagi czy sugestie, ale decyzja o ich uwzględnieniu zawsze należy do autora. Znajomość tekstu jest też niezbędna we wszystkich dalszych działaniach: wsparciu przy promocji, szukaniu wydawców zagranicznych czy sprzedaży praw zależnych. Muszę umieć opowiedzieć książkę w paru zdaniach, przyporządkować ją gatunkowo itp. Poza tym uczestniczę w branżowych przedsięwzięciach typu targi książki, dbam o relacje z wydawcami, pilnuję spraw finansowych, księgowych itd.

Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o zarobkach osób piszących. Wydawcy twierdzą, że nie mogą więcej płacić, bo sami ledwo przędą. Tak musi być czy coś robią źle?
Monika Regulska: Wydawcy narzekają, że na książce najwięcej zarabiają dystrybutorzy, którzy z okładkowej ceny książki dostają nawet 55 proc. I to jest oczywiście prawda. Nigdzie na świecie nie ma takich marż jak w Polsce, a im mniej zarabia wydawca, tym mniej płaci autorom. Tyle że wydawcy nigdy nie zjednoczyli się przeciw dystrybutorom. Od lat skarżą się na marże, ale do tej pory wspólnie nie powiedzieli: „Nie macie żadnego wkładu finansowego w produkcję książek, więc nie zgadzamy się na taką marżę, nie dostaniecie od nas nowości”. Rozmawiali o tym, ale nigdy się nie porozumieli. Godzą się więc na marże, płacą za promocję polegającą na wykładaniu książek na stołach w sieciowych księgarniach, choć nie mają możliwości sprawdzenia, czy te wywiązują się z umowy i naprawdę książki wykładają.

Ile kosztuje stół w sieciowej księgarni?
Monika Regulska: Co najmniej kilka tysięcy złotych za tydzień, ale podejrzewam, że konkrety objęte są tajemnicą handlową.

Czyli mniej więcej tyle, co zaliczka dla debiutującego autora.
Monika Regulska: No właśnie. Uważam, że błędem wydawców jest to, że godzą się na to. Dystrybutorzy argumentują, że wprawdzie biorą wysoką marżę, ale sprzedają więcej niż niezależne księgarnie. A przecież to oznacza, że jest popyt i być może sprzedaliby je, nie stosując koszmarnych, dumpingowych w stosunku do ceny na okładce rabatów. Gdyby wydawcy działali solidarnie, może wynegocjowaliby ceny sprawiedliwe dla nich i dla autorów.

Max Cegielski: Jest jeszcze jedna rzecz. Kiedy debiutowałem w 2003 roku, ukazywało się nieporównywalnie mniej tytułów. Książek reportersko-podróżniczych prawie nie było na rynku. Czarne dopiero bardzo powoli rozkręcało serię reporterską. Dziś wydawnictw są dziesiątki, wydają setki książek.

Max Cegielski Ur. 1975, pisarz, dziennikarz, kurator. Przez lata autor reportaży m.in. „Oko Świata. Od Konstantynopola do Stambułu”, za którą otrzymał nagrodę im. Beaty Pawlak. Od 2020 roku pisze powieści, jak „Prince Polonia” czy „Nazywam się Czogori”. W 2023 roku ukazały się jego eseje „Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem”, a na początku 2025 premierę będzie miała powieść „Klub 3 Kontynenty”. Członek zarządu stowarzyszenia Unia Literacka. Jako dziennikarz telewizyjny i radiowy debiutował w Canal+, pracował też w Radiu Kolor i Radiostacji. Współprowadził program kulturalny „Hala Odlotów” w TVP Kultura, za który otrzymał nagrodę Grand Press w roku 2015. Współprowadził „XięgarnięMax Cegielski
Ur. 1975, pisarz, dziennikarz, kurator. Przez lata autor reportaży m.in. „Oko Świata. Od Konstantynopola do Stambułu”, za którą otrzymał nagrodę im. Beaty Pawlak. Od 2020 roku pisze powieści, jak „Prince Polonia” czy „Nazywam się Czogori”. W 2023 roku ukazały się jego eseje „Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem”, a na początku 2025 premierę będzie miała powieść „Klub 3 Kontynenty”. Członek zarządu stowarzyszenia Unia Literacka. Jako dziennikarz telewizyjny i radiowy debiutował w Canal+, pracował też w Radiu Kolor i Radiostacji. Współprowadził program kulturalny „Hala Odlotów” w TVP Kultura, za który otrzymał nagrodę Grand Press w roku 2015. Współprowadził „Xięgarnię" w TVN24 nagrodzoną „Pikowym Laurem” Polskiej Izby Książki. Od marca 2024 roku współpracuje z radiową Trójką, stypendysta Miasta Warszawy oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Fot. Dawid Żuchowicz
Tysiące. Według danych Biblioteki Narodowej, rocznie ukazuje się ponad 30 tys. tytułów. Oczywiście, razem ze słownikami, poradnikami, podręcznikami i sezonowymi modami. Tak czy inaczej, daje to około 80 nowych książek dziennie.
Max Cegielski: Moim zdaniem ukazuje się ich za dużo w odniesieniu do tego, jakie mamy czytelnictwo, jakie ceny, a przede wszystkim ile jest przestrzeni medialnej do informowania o nowościach. Przez pierwszych 45 minut naszej rozmowy dostałem pięć mejli o nowościach wydawniczych. W audycji, którą prowadzę w Trójce, mogę w ciągu miesiąca omówić cztery książki.

Monika Regulska: W 2023 roku wielkie amerykańskie wydawnictwo Penguin House chciało kupić inne, Simon & Schuster. Nie doszło do tej transakcji, ale przy okazji upubliczniono wiele ciekawych danych. Okazało się na przykład, że w 2020 roku te dwa gigantyczne wydawnictwa tylko 268 tytułów sprzedały w liczbie większej niż 100 tys. egzemplarzy. A 96 proc. oferty w liczbie mniejszej niż tysiąc. To wyjaśnia, skąd bierze się tak duża produkcja. W Polsce mówi się, że 3 tys. sprzedanych egzemplarzy wystarcza, by wydawnictwo wyszło na swoje.

Autor z takiej sprzedaży nie ma nic. Nawet nie spłaca się z niej zaliczka, jeśli była wyższa niż kilka tysięcy zł.
Monika Regulska: Ale z punktu widzenia wydawnictwa wyprodukowanie w ciągu roku stu tytułów, z których każdy sprzeda w 3 tys. egzemplarzy, jest biznesowo opłacalne.

Max Cegielski: Tyle że jeśli wydawnictwo wydaje w tygodniu nawet jeden tytuł, choć zdarzają się i trzy, to nie ma szans, by osoby w dziale promocji mogły zajmować się książką dłużej niż parę dni. W związku z tym w naturalny sposób najdalej po miesiącu od premiery książki przestają żyć. Ilość zaczyna zabijać jakość. Wydawcy na tym nie tracą, ale traci literatura – pisarki, pisarze i odbiorcy, bo dostają książki, które wymagają jeszcze pracy, ale ukazały się, bo były w planie wydawniczym.

Monika Regulska: Wydawnictwa przestają być przedsięwzięciami misyjnymi, kulturogennymi, nie opiekują się autorami. Stają się maszynkami do robienia pieniędzy.

Brzmi, jakby wszystko było już pozamiatane. Spóźniliśmy się z narzekaniem o co najmniej 20 lat.
Monika Regulska: Pojawiło się światło w tunelu, mianowicie nową szefową Polskiej Izby Książki została Magdalena Dębowska z Karakteru. Prowadzi małe wydawnictwo, w przeszłości zajmowała się sprzedażą praw autorskich za granicę, więc dobrze zna rynek i jego niedostatki. Myślę, że teraz należy dążyć do wprowadzenia ustawy o jednolitej cenie książki.

Jaką korzyść z niej będą mieć autorzy?
Monika Regulska: Przysługujący autorom procent od sprzedaży przeważnie obliczany jest od ceny zbytu, czyli kwoty, za którą wydawca sprzedaje książkę, tej, która zostaje po odjęciu od ceny okładkowej marży dystrybutora i pięcioprocentowego VAT-u. Oznacza to, że autor za jeden sprzedany egzemplarz otrzyma około 3,5 zł (brutto, przed podatkiem) albo i mniej. Zakładając, że dostał zaliczkę 5 tys. zł, a tytuł sprzedaje się w liczbie tysiąca egzemplarzy na kwartał, przeskoczy zaliczkę po pół roku. Biorąc pod uwagę, że książkę pisał półtora roku, jakiś czas trwały prace redakcyjne i przygotowanie do druku, a rozliczenia nie zawsze są powiązane z datą wydania książki, lecz innymi zwyczajami wydawnictwa, to pierwsze zarobione 2 tys. zł zobaczy po trzech latach od rozpoczęcia pracy. Zakładając, że jego książka będzie cały czas dostępna na rynku. Przecież to niepoważne.

Gdyby, powiedzmy, przez rok obowiązywała jednolita cena, procent byłby liczony od wyższej kwoty? Wydawcy twierdzą, że teraz z powodu marż zawyżają ceny okładkowe, więc w razie wprowadzenia ustawy są gotowi je obniżyć.
Monika Regulska: Weźmy zatem kalkulatory i policzmy. Zacznijmy od końca. Wydawcy zawyżają ceny okładkowe, ponieważ wiedzą, że w sprzedaży sieciowej będzie to wyglądało tak: „Cena u nas 31 zł, cena u wydawcy 49” – wiadomo, że czytelnik pójdzie za niższą ceną. A to oznacza, że do rozliczenia dla wydawcy, a potem rozliczenia wydawcy z autorem, podstawą jest 31 zł, od czego jeszcze trzeba odliczyć 5 proc. VAT-u. 

Gdybyśmy mieli ustawę o cenie jednolitej, to przez ustalony okres od początku sprzedaży, przez, powiedzmy, sześć miesięcy (rok to zdecydowanie za długo), wszyscy sprzedający daną pozycję musieliby oferować ją w cenie takiej jak na okładce. W takiej sytuacji dla autora byłoby klarowne, jakie otrzyma tantiemy ze sprzedaży. W zależności od zapisów w umowie otrzyma np. 12–15 proc. od ceny zbytu (w tym przypadku cena zbytu równałaby się cenie okładkowej minus 5 proc. VAT-u). Czyli dla książki kosztującej 49 zł podstawą do wyliczenia tantiem byłoby 46,67 zł. 12 proc. od tej kwoty to 5,60 zł. Po sprzedaniu 1000 egzemplarzy autor otrzymuje 5600 zł i ma szansę wyrównać średniej wielkości zaliczkę. A każdy kolejny sprzedany egzemplarz jest już tylko na plus.

Rodzi to jednak dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, taka sprzedaż byłaby nieopłacalna dla sieciówek (musiałyby poczekać na „uwolnienie ceny”), a po drugie, na pewno wywołałaby oburzenie czytelników (którzy też musieliby poczekać albo zapłacić więcej niż wcześniej). Między innymi dlatego jednolita cena książki budzi silny sprzeciw.

Są to jednak sprawy, które można rozwiązać systemowo, np. ustalając maksymalne progi marż, jakąś swobodę w udzielaniu rabatów czy dodatkowe bonusy dla czytelników, np. książka w cenie okładkowej, ale wysyłka gratis, krótszy czas obowiązywania ceny jednolitej itd.

Prawdę mówiąc, to, że rozmawiamy o zaliczkach wysokości 5 tys. zł, wydaje mi się niepoważne.
Monika Regulska: Wtrącę ciekawostkę z dokumentów, które wypłynęły przy okazji nieudanej transakcji pomiędzy Penguin House a Simon & Schuster. To wytyczne dotyczące zaliczek w wydawnictwie Simon & Schuster. Obie firmy określały ich wysokość w zależności od potencjału sprzedażowego, przy czym sprzedaż egzemplarzowa obejmuje wszystkie trzy wersje: papier, e-book i audiobook.

I tak przy celu sprzedażowym pomiędzy 5 a 10 tys. egzemplarzy zaliczka powinna wynosić nie więcej niż 50 tys. dolarów. Przekładając na polskie warunki, to tak, jakby za książkę, która sprzeda się w 4 tys. egzemplarzy, wydawnictwo płaciło 50 tys. zł. zaliczki. Jedziemy dalej. Tytuły z celem sprzedażowym pomiędzy 10 a 25 tys. egzemplarzy wyceniono między 50 a 150 tys. dolarów zaliczki. Te z celem sprzedażowym 25–75 tys. egzemplarzy między 150 a 500 tys. dolarów. W ostatniej kategorii mieściły się tytuły, które mogły sprzedać się powyżej 75 tys. egzemplarzy. Dla nich przewidziano zaliczkę co najmniej 500 tys. dolarów.

Jesteśmy jednak w Polsce. Możesz powiedzieć, z jakimi – jako agentka – zaliczkami masz do czynienia?
Monika Regulska: Od 500 dolarów do 100 tys. Myślę, że kolejną bolączką naszego rynku wydawniczego jest kolizja misji i biznesu. Wydawcy w dyskusjach branżowych często mówią, że prowadzą biznes i muszą zarabiać. Ale kiedy tylko pojawia się wątek zarobków autorów, okazuje się, że chodzi o misję.

Max Cegielski: Mamy dyskurs romantyczno-kulturalno-artystyczny i obok niego biznesowo-kapitalistyczny. Nam, twórcom, każe się funkcjonować w tym romantyczno-artystycznym, ale wszyscy inni – wydawcy, dystrybutorzy itd. – mają prawo być biznesmenami.

Monika Regulska: Kilkanaście lat temu w pewnym wydawnictwie zmieniła się struktura własnościowa. Jeden z moich autorów, bardzo zasłużony dla literatury, miał tam osiem umów. I nagle przyszło rozliczenie wszystkich książek naraz. Połączono te, które dawno odpracowały zaliczki, z tymi, które jeszcze tego nie zrobiły. Poszliśmy na spotkanie z zarządem. Ja argumentowałam, oni odpowiadali, aż w końcu wtrącił się pisarz, już wtedy w wieku senioralnym. „Czy chcecie mi państwo powiedzieć, że za ostatnie pół roku jestem wam winny trzy tysiące złotych?”. Oni potwierdzili. Serio, powiedzieli, że dokładnie tak jest. Na to ja, próbując ironii: „Zastanówmy się więc, czy mamy doliczać VAT czy nie”. Dopiero wtedy zreflektowali się, że coś nie gra. Zdenerwowana wyjaśniłam, że łączenie różnych umów to coś takiego jak sprzedawanie jabłek, gruszek i kamieni w jednym worku. Oni, powołując się na prawo handlowe, mówili, że dostarczamy im towar, a oni go sprzedają hurtowo. Ostatecznie zdecydowali, że ze względu na zasługi tego autora będą jego umowy rozliczali osobno. Zrobili dla niego wyjątek.

Max Cegielski: Mam wrażenie, że twórcy są najsłabiej chronionym i najgorzej traktowanym ogniwem w branży, dla której – mówiąc biznesowym językiem – dostarczamy kontent.

Monika Regulska: I to nie jest tylko kwestia rozliczeń, a szeroko pojętej przewagi wydawców nad autorami. Zdarza się, że wydawcy przyjmują książkę i z jakichś względów przez dwa lata jej nie wydają. Wpływają na treść, czasem posuwając się do metod z krawędzi mobbowania: „Albo to będzie takie, albo nie wydamy”. Wykorzystują psychologiczną przewagę, bo wiedzą, że autorom zależy na wydaniu, na uznaniu, rozmaitych rzeczach niezwiązanych z pieniędzmi.

Zygmunt Miłoszewski, sekretarz Unii Literackiej, powiedział kiedyś, że autor bez wydawcy jakoś da radę, natomiast wydawca bez autorów nie. Dodam na wszelki wypadek, że powiedział to na długo przed wynalezieniem ChatuGPT.
Max Cegielski: Pisarze, tak jak scenarzyści i scenarzystki, kompozytorzy i kompozytorki, są początkiem wszystkiego. Świetny reżyser i wspaniali aktorzy nie zrobią filmu, jeśli nie dostaną scenariusza. Największy gwiazdor nie wypełni stadionu, jeśli ktoś nie napisze mu utworów. Napisanie jest początkiem wszystkiego, co dzieje się potem, i dobrze by było, gdybyśmy pamiętali o tej kolejności. Bo inaczej stanie się to, co wieszczy Beata Stasińska: „Będziemy mieć literaturę w Polsce, ale nie będziemy mieć polskiej literatury”. 

Co robi Unia Literacka, żeby osobom piszącym żyło się dostatniej?
Max Cegielski: Cytując znowu Zygmunta Miłoszewskiego: „Nie domagamy się pieniędzy, a rozwiązań prawnych, które uporządkują ten dziki rynek”. Uczestniczymy w rozmowach na temat ustawy o zawodzie artysty, która – miejmy nadzieję – rozwiąże kwestię ubezpieczeń dla twórców. Intensywnie zajęliśmy się wypożyczeniami bibliotecznymi. Polscy twórcy od 2016 roku dostają w ramach tzw. PLR (Public Lending Right) tantiemy od wypożyczeń bibliotecznych. Tyle że nasze honoraria są wypłacane na podstawie danych z jedynie 60 bibliotek – z istniejących prawie 8 tysięcy. Nie ma wśród nich na przykład Małopolski. Jeśli więc ktoś z nas napisze bestsellerową serię super książek o tajemnicach Krakowa, to nie dostanie ani grosza z krakowskich bibliotek, gdzie na pewno byłyby wypożyczane.

W 2023 roku z krakowskich bibliotek wypożyczono 2,6 mln książek. W całej Polsce – prawie 100 mln. Oczywiście nie tylko współczesnych polskich autorów i autorek, ale i tak liczby są imponujące.
Max Cegielski: Wypożyczeń przybywa. Rośnie również liczba pisarzy i pisarek, którzy wpisali swoje dzieła do systemu prowadzonego przez Stowarzyszenie Autorów i Wydawców Copyright Polska na zlecenie MKDiN (w 2022 roku było to ponad 2 tys. podmiotów). Przybywa napisanych przez nas książek, a wynagrodzenia topnieją. Bo ustalona osiem lat temu kwota, około 4 mln zł, jest dzielona pomiędzy więcej osób i tytułów. Same koszty obsługi systemu pożerają 10 proc. tej sumy, wydawcy dostają 25 proc.

Cztery miliony kosztuje jeden autobus elektryczny albo budowa buspasa na jednej ulicy. Przed pandemią gdyński samorząd tyle dorzucał do budżetu Open’era. W budżecie państwa to chyba kropelka.
Monika Regulska: A są autorzy, którzy sprzedają się kiepsko, a ciągle dobrze wypożyczają. Gdyby ten system był lepiej skonstruowany, pisarze tacy jak Józef Hen mogliby liczyć na przyzwoite wynagrodzenie.

Max Cegielski: Lobbujemy, przekonujemy. Tantiemy biblioteczne są nieco prostszą kwestią niż trwająca obecnie nowelizacja prawa autorskiego. Uporządkowanie tego jest obowiązkiem państwa wobec polskich obywatelek i obywateli, w tym literatów. Na razie, choć tantiemy z wypożyczeń wynikają z dyrektywy unijnej, biblioteki działają jak darmowy streaming książek.

W streamingu działają już audiobooki.
Monika Regulska: Jest kilka serwisów agregujących e-booki i audiobooki, które za niewielki abonament oferują bardzo szeroki dostęp do treści. Autorzy, których rozliczenia znam, mają z tego jakieś 250 zł na kwartał za kilka tytułów.

Trwają właśnie prace legislacyjne nad – wynikającą z dyrektyw unijnych – nowelizacją prawa autorskiego. Tuż przed czytaniem w Sejmie okazało się, że według projektu przygotowanego przez sejmową komisję kultury tantiemy z odtworzeń audiobooków w internecie dostaną aktorzy, ale nie autorzy książek.
Max Cegielski: Sprawę zawalił rząd PiS-u, ponieważ ważniejsze dla niego było utrzymanie władzy niż implementacja dyrektywy unijnej o rynku cyfrowym. Na szczęście nowy rząd wziął się za tę legislację, chcąc uniknąć rosnących kar i zepsucia wizerunku kraju – jesteśmy ostatnim, który nie wprowadził zmian. Prace trwały od początku roku, ale myślę, że nikt – łącznie z nami – nie zdawał sobie sprawy, jakie to skomplikowane. Już w lutym Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, działając w porozumieniu z Unią Literacką, zgłosił poprawki.

Filmowcy, z którymi się całkowicie solidaryzujemy, mieli do „ugrania” dużo większe sumy i słusznie bardzo mocno lobbowali. My słabiej, ale trwaliśmy wciąż w romantycznym przekonaniu, że nie musimy „udowadniać, że nie jesteśmy wielbłądami”. Kiedy wskoczyła poprawka o tantiemach dla aktorów czy lektorek czytających nasze książki, ale o nas zapomniano, zrozumieliśmy, że system państwowy sam z siebie nas nie obroni, więc dużo silniej się zaangażowaliśmy. Skutkiem były środowe obrady Sejmu, na których Polska 2050 i Lewica z Razem wniosły poprawkę, słynne „twórcy utworów”, a posłanka Dorota Olko wręcz przeprosiła UL i STL, że zapomniano o kolejności łańcucha twórczego. Teraz dochodzą do nas – tylko nieoficjalne – głosy, że skomplikowaliśmy sprawy, że „skutki legislacyjne” itp., ale proszę państwa, my jesteśmy społecznymi stowarzyszeniami, a rząd ma pracowników, prawników, czy to naprawdę my mamy pisać ustawy i proponować numery paragrafów?

Niepokoi mnie, tak w naszej rozmowie, jak w poprzednich, które robiłam na temat rynku książki, jedna rzecz: antagonizmy. Wydawcy i księgarze walczą z dystrybutorami, autorzy z wydawcami. A przecież dobro literatury i dobrobyt jej twórców i sprzedawców to powinna być wspólna sprawa.
Max Cegielski: Chcę wierzyć, że jesteśmy w momencie, w którym musimy zrozumieć, że to nasz wspólny interes. Jeżeli chcemy, żeby Polska była fajnym krajem, uporządkowanym i mądrym, to musimy przestać się naparzać, a zacząć współdziałać.

Są na to szanse?
Max Cegielski: Myślę, że tak, w wielu sprawach doszliśmy do ściany i chyba wszyscy to widzą. Może jestem naiwny, ale staram się być optymistą.

Monika Regulska: Jeżeli stawiamy barykady pomiędzy autorem a wydawcą, jest to niezdrowe i nie może się dobrze skończyć. Nie powinniśmy też ich stawiać pomiędzy wydawcą a dystrybutorem. Na razie stoją. Niespecjalnie wierzę w państwo, ale płacę na czas podatki, więc chciałabym, żeby państwo te barykady rozmontowało.

Monika, pracujesz jako agentka na różnych polach. Czy gdybyś musiała z jakichś względów ograniczyć się do samych książek, to przetrwałabyś?
Monika Regulska: Nie.