Czy mnie jeszcze pamiętasz?
Piotr Uklański, Bez tytułu (Szeroko otwarte), 2012, archiwum Zachęty

13 minut czytania

/ Sztuka

Czy mnie jeszcze pamiętasz?

Karol Sienkiewicz

Wystawa „Łzy szczęścia” przypomina, jak wiele działo się niegdyś w Zachęcie. Prace z jej kolekcji budzą wspomnienia, ale też obawy, że do Narodowej Galerii Sztuki wróci stare i tak już zostanie

Jeszcze 3 minuty czytania

W Zachęcie zapanowała błoga nostalgia. Na wystawie „Łzy szczęścia”, która zajmuje całe piętro galerii i ma aż czterech kuratorów, co chwilę uruchamiają się wspomnienia. Niemal wszystkie prace pochodzą z kolekcji galerii, znamy je z innych wystaw, wydarzeń, czasem – podręczników historii sztuki. Jeśli ktoś bywał w Zachęcie regularnie na przestrzeni lat, nie powinien mieć problemów, by je rozpoznać.

Wystawa ma zapełnić przestrzenie galerii na kolejne kilka miesięcy okresu bezkrólewia, gdy instytucja nie realizuje już programu byłego dyrektora Janusza Janowskiego, ale nie ma jeszcze nowego. Janowski opuścił gabinet dyrektorski w pośpiechu, wraz ze swoją torbą, w której – jak zdradzał rok temu na łamach tygodnika „Sieci” – woził krzyż, modlitewnik, różaniec, malarską paletę i pałeczki do gry na perkusji.

Pełniąca tymczasowo obowiązki dyrektorki Justyna Markiewicz natychmiast ucięła plany Janowskiego. By zapełnić powstałą pustkę programową, najpierw zaprosiła młode kuratorki Michalinę Sablik i Aleksandrę Skowrońską, które gościnnie i w ekspresowym tempie przygotowały dwie wystawy: „Z popiołów” oraz „Zza gór się słońce wznosi blade”. Młodzi artyści od dawna czekali w blokach startowych, by w takich przedsięwzięciach brać udział. Niestety pośpiech na tych wystawach brał górę, wypadały chaotycznie i blado.

W tym czasie grupa starszych stażem kuratorów Zachęty pracowała już nad pokazem prac z jej kolekcji. Tak powstały „Łzy szczęścia”, wystawa o wektorze skierowanym w przeciwnym kierunku – ku przeszłości, nieco tamującym entuzjazm młodego pokolenia. Ani wystawy młodych kuratorek, ani „Łzy szczęścia” nie okazały się jednak zapowiadanym „nowym otwarciem”.

Sięgnięcie do własnych zbiorów wydaje się logicznym posunięciem w przypadku braku innych planów. Wybrane prace układają się w historię Zachęty ostatnich 30 lat, czasem kuratorzy zaglądają jeszcze głębiej w minione dekady. Z teraźniejszością łączy ekspozycję głównie towarzyszący jej dosyć bogaty program performansów.

Łzy szczęścia

Zespół kuratorski: Maria Brewińska, Michał Jachuła, Katarzyna Kołodziej-Podsiadło, Joanna Kordjak. Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, do 15 września 2024

W przeciwieństwie do ostatnich dwóch organizowanych na szybko wystaw „Łzy szczęścia” są wyśmienicie zaprojektowane, co jest powrotem do wysokich standardów wystawienniczych, których dawno w Zachęcie nie widziano. Paradoksalnie nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia z rodzajem ruinofilii.

Nostalgia

Przebłyskiem „starego” był też happening Katarzyny Krakowiak-Bałki „Czyszczenie Zachęty”, zorganizowany tuż po zmianie dyrektora. Wszyscy rozumieli, że Krakowiak-Bałka chce sprzątać po Janowskim, co nie było szczególnie wyrafinowanym posunięciem. Kuratorka tego wydarzenia Anda Rottenberg, dyrektorka galerii z zamierzchłych czasów, zapewniała wtedy, stojąc na reprezentacyjnych schodach, że – bez obaw – nie zamierza do Zachęty wracać w tej roli.

Było to wydarzenie symptomatyczne dla okresu zmian. Zachęta w tym roku pozostaje zastygła między przeszłością i przyszłością. Jeszcze niewiele osób ma jakieś wyobrażenie czy marzenie o tym, jak ta Zachęta przyszłości mogłaby wyglądać, czekamy niecierpliwie na rozstrzygnięcie konkursu. Jednak całe środowisko zgodnie przyznaje, że galeria musi się zmieniać, rozwijać i nie powinno być powrotu do dawnych nawyków. I dlatego Rottenberg musiała uspokajać publiczność.

Tytuł „Łzy szczęścia” zaczerpnięto z filmu Oskara Dawickiego, który zrobił też łzawy performans na otwarciu wystawy. Różnie te łzy można interpretować. Ja powiedziałbym, że tak się cieszymy, że w Zachęcie wróciła zwyczajność i podstawowe standardy, że aż łzy nam pociekły. Płaczemy też ze szczęścia, bo wierzymy, że Zachęta po konkursie na nową osobę dyrektorską skieruje swą działalność na jakieś ciekawsze tory. Łzom szczęścia nie można jednak ufać. Mogą w sobie skrywać różne inne emocje.

Oskar Dawicki, „Łzy szczęścia”, 2014, wideo, archiwum ZachętyOskar Dawicki, „Łzy szczęścia”, 2014, wideo, archiwum Zachęty

Jeśli nie oglądać się na łzy, okaże się, że wystawa jest przede wszystkim przesiąknięta nostalgią. Svetlana Boym definiowała nostalgię jako tęsknotę za domem, którego już nie ma lub który nigdy nie istniał. Równie ważna jak pamięć, jest tu fantazja. To tęsknota za „innym czasem”. Ale nostalgia, jak podkreśla filozofka, staje się też nieodzownym elementem myślenia o przyszłości. Na „Łzach szczęścia” nostalgiczne spoglądanie w przeszłość Zachęty przesłania wciąż nieprecyzyjne marzenia o jej nowym początku.

Oto w Sali Matejkowskiej stanęła dawno niewidziana, jedna z najbardziej ikonicznych prac polskiej historii sztuki – „Piramida zwierząt” Katarzyny Kozyry (1993). Wypchanemu koniowi, który dźwiga na plecach psa, kota i koguta i który za życia nosił imię Kasia, zaczesano zalotnie grzywkę. „Piramidzie zwierząt” trzydziestka stuknęła już rok temu, a dzieła sztuki – jak wiemy – starzeją się w tempie psów. W latach 90. „Piramida” znalazła się na pierwszym froncie walki o wolność twórczą ze społeczną hipokryzją. Dzisiaj zastanawiamy się raczej, czy ktokolwiek z naszego środowiska by artystkę bronił, gdyby ponownie zdecydowała się konia uśmiercić. „Piramida” pojawia się w Zachęcie jako znak dawnych czasów, do których nie ma już powrotu.

Trudniejszy do przełknięcia jest cykl mockumentów Jacka Malinowskiego „Półkobieta” (2000–2008). Zdrowa aktorka gra kobietę bez dolnej połowy ciała, która w dodatku w jednej z części trylogii występuje w reklamie butów. Wtedy trudności były głównie techniczne – jak stworzyć iluzję obcięcia ciała w połowie. Dzisiaj ogląda się to z niedowierzaniem, jak bardzo zmieniła się nasza wrażliwość. Empatyczne wideo „Lekcja śpiewu 2” Artura Żmijewskiego (2003), w którym chór głuchej młodzieży towarzyszy profesjonalnej śpiewaczce operowej, na wystawie zostało skontrastowane ze współczesną pracą Daniela Kotowskiego, głuchego queerowego artysty. To wyraźna zmiana: kiedyś ktoś ich do filmu zapraszał, dzisiaj oczekujemy, że g/Głusi sami opowiedzą nam o swoich doświadczeniach.

Takich zestawień mogłoby być na tej wystawie więcej. Dzięki nim zaobserwowalibyśmy diametralną zmianę paradygmatu artystycznego, nie tylko w kwestii mówiącego podmiotu. W latach 90. i na początku nowego wieku artyści zajmowali się wytykaniem społecznych hipokryzji i mielizn (na „Łzach szczęścia” jest też kilka prac Zbigniewa Libery i Zofii Kulik), odcinając się od społeczeństwa i dając sobie prawo do nierespektowania moralizatorskich ograniczeń. Dziś często, zwłaszcza w Polsce, artyści sami uczestniczą w wyznaczaniu nowych norm społecznych i ich kontroli. Dlatego „Łzy szczęścia” co krok wydają się po prostu niedzisiejsze.

Nie baw się światłem

Wiele prac przypomina o indywidualnych wystawach znanych twórców, na przykład Moniki Sosnowskiej, Piotra Uklańskiego czy Goshki Macugi. Macuga na wystawie „Bez tytułu” w 2011 roku zajmowała się najnowszą, trudną historią Zachęty. Jej prace, wyprodukowane z tamtej okazji, odświeżają pamięć o różnych kontrowersjach i skandalach, którymi kiedyś żyła galeria, na przykład o zamachu szablą aktora Daniela Olbrychskiego na „Nazistów” Uklańskiego, o papieżu przygniecionym przez Cattelana meteorytem czy o obieraniu ziemniaków przez Julitę Wójcik. Co to były za czasy, co za emocje!

Pamiętam, gdy pierwszy raz widziałem film Przemka Branasa z 2017 roku, dziś wyświetlany obok prac Macugi i Wójcik. Artysta połączył w nim postrzelenie Chrisa Burdena (dla sztuki) z zabójstwem prezydenta Narutowicza, oczywiście w Zachęcie, do tego w towarzystwie kuratorek Hanny Wróblewskiej i Doroty Monkiewicz. Film miał premierę podczas jednej z edycji konkursu Spojrzenia. W nagrodę za wyróżnienie Branas pojechał do Florencji, gdzie podrywał włoskich chłopaków i zbierał na śmietnikach pudełka po butach drogich marek.

Przemek Branas, Untitled, wideo, 05'29, archiwum ZachętyPrzemek Branas, Untitled, wideo, 05'29, archiwum Zachęty

Ze Spojrzeniami kojarzymy też film Liliany Zeic czy wideoinstalację grupy Sędzia Główny. A było to dobrych parę lat temu! Zdążyło się już pojawić całe pokolenie artystów, które nawet nie wie, że taki konkurs kiedyś istniał. By pamiętać te prace, trzeba być już w pewnym wieku, chociażby, jak ja, w wieku tak zwanym średnim (za stary, by być młodym, za młody, by być starym).

W 2004 roku film „Rodzina” grupy Azorro w ironiczny sposób komentował marzenia naszego środowiska, by wreszcie trafić ze sztuką pod strzechy. Oto modelowa rodzina 2 plus 2 spędza razem wieczór. Wszyscy wydają się wręcz oddychać sztuką, rodzice czytają prasę artystyczną, a dzieci lepią z plasteliny „Piramidę zwierząt” i malują „Czarne kwadraty na białym tle”, wcale się przy tym nie nudząc. Gdy chłopiec zaczyna testować pstryczek do lampy, matka go karci słowami: „Nie baw się światłem, nagroda Turnera już przyznana”.

Dzisiejsza młodzież nie będzie pamiętała, że był to przytyk do skandalu z Wysp Brytyjskich i pracy Martina Creeda, który na wystawie Turner Prize zaprezentował pusty pokój z jedną żarówką, która zapalała się i gasła. Krytycy nie mogli dojść do porozumienia, czy było to przełomowe, czy ktoś może z nich żartuje. Polskie pisma, które pojawiają się w filmie Azorro, dziś można znaleźć jedynie w bibliotekach i na strychach. „Arteon” czy „Magazyn o Sztuce” dawno zostały zastąpione przez „Szum”. Oglądając ten film, można się po prostu wzruszyć.

Fakt, że sam kiedyś regularnie kupowałem te tytuły, może być pewną oznaką uciekającego czasu. „Łzy szczęścia” miały otwierać nowy rozdział w historii Zachęty, przypominają mi jednak o nieuchronności śmierci. Może to jest ten prawdziwy powód do płaczu.

Sny Sali Matejkowskiej

Nowość i oryginalność to jedne z najtrwalszych toposów, za pomocą których opowiada się o sztuce współczesnej, dlatego nie warto się ich kurczowo trzymać. Jednak równie trwałe są pewne instytucjonalne przyzwyczajenia, które wywołują niepokojące déjà vu. Dostarczycielką takich wrażeń na „Łzach szczęścia” jest Katarzyna Kozyra. Jej twórczość jest wręcz nadreprezentowana. Osobne sale mają tu i jeden z jej filmów z cyklu „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”, i wspaniale zainstalowane „Święto wiosny”. Obok wspomnianej „Piramidy” w Sali Matejkowskiej znajdziemy również „Olimpię” oraz… samą artystkę. Kozyra po prostu tu na kilka tygodni zamieszkała, wygospodarowując sobie kącik z łóżkiem i kilkoma innymi sprzętami. Można ją więc tam czasem spotkać, zwiedzając wystawę, pogadać, co jakiś czas relacjonuje na mediach społecznościowych, jak niewiele się tam dzieje.

Jeśli wierzyć próbie statystycznej osób ze środowiska, z którymi stykałem się w ostatnim czasie, zamieszkanie Kozyry w Zachęcie nie jest wcale odbierane pozytywnie. Raczej jako przypomnienie szczególnego uprzywilejowania tej artystki w narodowej instytucji za sprawą współpracującej z nią regularnie kuratorki Hanny Wróblewskiej, obecnie ministry kultury. Nie przypadkiem tak wiele prac Kozyry jest w kolekcji Zachęty – instytucja partycypowała w ich produkcji, o czym inni artyści mogli tylko pomarzyć. Nie sądzę jednak, by kuratorzy „Łez szczęścia” akurat ten aspekt działalności galerii chcieli uwypuklić.

Katarzyna Kozyra, „Summer Tale”, 2008, wideo, archiwum ZachętyKatarzyna Kozyra, „Summer Tale”, 2008, wideo, archiwum Zachęty

Fizyczna obecność Kozyry podkreśla bowiem radość z powrotu normalności do czołowych instytucji. Wreszcie czas do Zachęty chodzić bez poczucia żenady. Nawet kontrowersje związane ze „Łzami szczęścia” wydają się ożywczo normalne. Jeśli dyskutujemy, jak zmieniło się postrzeganie niektórych dzieł sztuki, utyskujemy na to, że kogoś jest tu za dużo (Kozyra), a kogoś zabrakło (Sasnal), i pochylamy się nad zniszczoną przez wyrostków instalacją Jany Shostak, to znak, że nasze dyskusje wróciły na zwyczajowe tory.

Patronite

Niedługo rewanżystowskie emocje nas na dobre opuszczą, znudzi nam się wspominanie i przyjdą prawdziwe wyzwania. „Łzy szczęścia” miały być – kolejnym już – „nowym otwarciem” Zachęty po destrukcyjnej dyrekturze Janowskiego. To się nie udało, ale też udać się nie mogło.

Pewna znana kuratorka napisała na Facebooku, że na wernisażu zobaczyła „całe swoje życie”. Co jednak grozi instytucji sztuki, która za bardzo ogląda się wstecz? Miejmy nadzieję, że nikt się nie zamieni w słup soli.