„No i jak tam, Bożenko?” „Normalnie, tak jak zwykle!” Nie spytałam Bożenki, jak pojmuje stan normalności, ale widząc jej rozłożoną na ziemi płachtę, na której tłoczą się graty na równi z antykami, przypuszczam, że zarobiła dziś między 300 a 350 zł. I tak w każdą niedzielę. Ja również co niedziela między 9 a 30 czerwca przeżywałam na bazarze Olimpia stan normalności. Tyle że w innym wymiarze.
Rozstawiałam krzesełko. Zasiadałam. U moich stóp oparta o torbę korkowa tabliczka z napisem: „Opowiadam historie. Za darmo. Wymyślę historię specjalnie dla ciebie”. Gdy ktoś do mnie podchodził, kusiłam: „Dasz mi słowo, jedno słowo, a ja do niego natychmiast wymyślę historię. W ten sposób będziesz pewny, że jej nie zna nikt na świecie”.
Mam długoletnią praktykę, a jednak pierwszego dnia szłam na bazar z duszą na ramieniu. Z tremą, obawą, że nic z siebie nie wykrzeszę. Zaczynam mówić natychmiast po usłyszeniu podanego słowa, bez namysłu, a to generuje stres. Ale krzesełko ma moc, z doświadczenia wiem, że zasiadając na nim, zaczynam być tak wkręcona w rzeczywistość, że to pozwala zapomnieć o tym cholernym niezbywalnym ego.
Z mojej praktyki wynika również, że należy ogarnąć miejsce, w którym będę się produkować. Na Madagaskarze wybrałam schody do miejskiego teatru przy ruchliwej ulicy, w Odessie ustawiłam się nieopodal pomnika Richelieu, na Podlasiu i w Prowansji jeździłam po targach i jarmarkach. Każdy wybór był przemyślany, gdyż klimat miejsca wpływa na przebieg akcji. Zdecydowałam się na Olimpię, bo jest niezwykła. Olbrzymia, można się tam zgubić, jeśli człowiek nie jest bywalcem. Bywalec wyróżni dwie strefy: grzeczną i anarchistyczną, choć ta pierwsza również nie grzeszy nadmiarem porządku. Od wejścia od ulicy Górczewskiej na wprost ciągną się stragany, zadaszone, z ladami pełnymi produktów wszelakich, z tym że stragan z wędlinami ociera się o pierścionki, a jajka mrugają do staników.
Ale to jeszcze nic! Jak skręcisz na prawo i pójdziesz wzdłuż parkanu od alei Tysiąclecia, to dopiero trafisz do krainy cudów! Na długości niemal kilometra wystawiono na ziemi najróżniejsze przedmioty. Jakie? Wymyśl coś mało prawdopodobnego, a znajdziesz. Jeden z moich słuchaczy nabył formy do kolorowania i patelnię. Para, której opowiedziałam historię do słowa „kandelabr”, szukała właśnie takiego świecznika. Dziewczyna, której splotłam opowieść do „liścia dębu”, niosła wypchaną torbę; tydzień później znów wędrowała ścieżką pod płotem z jeszcze pustą torbą. Zosia, znajoma, która na mnie wpadła przypadkiem (i wybrała słowo „jutro”), przyznała, że jest od zakupów na Olimpii uzależniona. No właśnie!
Warszawiacy co niedziela spieszą na Olimpię jak na łowy. Z planem, żeby na przykład kupić hamak, ale, uwaga!, są hamaki, które lubią ludzi, i takie, które ludzi nie lubią, o czym dowiedziała się ode mnie Martyna. Albo idą bez planu, żeby poszperać. Smaczku szperactwu dodaje fakt, że nie wiesz, na co wpadniesz za zakrętem: na zestaw pordzewiałych kluczy francuskich, na książki z NOWEJ czy na torebkę marzeń. Atmosferę wyczekiwania i podniecenia podgrzewa uliczny grajek rżnący na harmonii, a gdyby ktoś w pogoni za Graalem zdarł zelówki, to obwoźny szewc naprawi je na poczekaniu.
To było moje miejsce, bez wątpienia. Już wspomniałam, że pod płotem panuje anarchia. Poza tym Olimpia daje odpór dyskontom i galeriom, które na dobre ujednoliciły naszą przestrzeń zakupową. Nic dziwnego, że przez to miejsce z tęsknoty za luzem i nieprzewidywalnością przewijają się tłumy. A jak się ma do tego moja opowiadacza działalność? Na Olimpii, tak jak gdzie indziej, pytano mnie o motywację. Odpowiadam zazwyczaj skrótowo: „Ot tak, żeby spędzić razem miłą chwilę, bez innych zamierzeń”. Wersja dłuższa brzmi nieco groźniej: „To mój protest przeciwko celowości, racjonalności i skuteczności, które rządzą naszym życiem”.
Pasuję jak ulał, prawda? Na Olimpii chyba nie wszyscy są tego zdania. Pierwszej niedzieli czuję się jak na bezrobociu, ręce załamać z rozpaczy. Gęsty tłum mija mnie z oczami wbitymi w te cuda na płachtach, ale moja tabliczka, też na tym poziomie, pozostaje niewidzialna. Skąd wiem? Bo gdy ktoś tabliczkę przeczyta, to na mnie spojrzy. Czasami zaliczę uśmiech. Próbuję pogadać z sąsiadką, która prorokuje: „Prędzej panią tutaj kupią z tym krzesełkiem…”. Uważa, że nie będzie na mnie zapotrzebowania. Myli się.
Koło 11.00 tłum się przerzedza i mam pierwszego chętnego. Wybiera słowo „kobieta”. Grzecznie przędę, bez fajerwerków, za to on fajerwerkami wybucha. Kobiety to tak wdzięczny temat, że usta mu się nie zamykają. Z Iwonką był półtora roku, tyle wytrzymał. No bo ile można… Jadą samochodem, Iwonka mówi: „Uderzyłeś mnie!”. On się dziwi: „Ależ skąd? Nigdy w życiu!”. Na co ona bierze zamach i lu go w twarz. „Przerażające”, stwierdzam. On Iwonkę usprawiedliwia problemami z matką, która ją tłamsiła. Wprawdzie się rozstali, ale nadal dba o jej córkę. Dba też o znajomą, którą partner manipuluje i zastrasza, w jej domu przemoc wisi w powietrzu. Znalazł jej schronienie i namawia, żeby nie czekała, aż dojdzie do najgorszego. Co za pozytywny mężczyzna! Tylko nie wiadomo, jak postawić tamę jego zwierzeniom. „I kto opowiada lepsze historie?” – rzuca na pożegnanie. Najwyraźniej podszedł do mnie po to, żeby się wygadać. I przed tym syndromem już nie ucieknę.
Zbliża się starszy pan. Owszem, jest chętny na historię. Ale nie tu, usiądziemy sobie na ławeczce w parku Moczydło. Wnioskuję, że chce mnie zaanektować i zagadać na amen. Przed ławeczką się wybronię, ale potulnie wysłucham jego opowieści o kotach, a szczególnie tym rudym, który zmarł.
Odnoszę przedziwne wrażenie, przeczące statystykom, że samotnych starych mężczyzn na Olimpii jest więcej niż kobiet. Brzuchatych, o skrzywionych ustach i nieufnych oczach. Gdy któregoś zapraszam do siebie, słyszę: „Pani, ja już historię mam za sobą”. Czyli co, żadnej ciekawości? Ona rzeczywiście mija z wiekiem? Jeden z nich ośmiela się podbić stawkę: „Gdybym wziął i spisał te moje wszystkie historie, to stworzyłbym bestseller”. I ja się z nim zgadzam. Życie każdego z nas w swojej niepowtarzalności jest tak niezwykłe, że jeżeli uda się je ubrać we właściwą literacką formę, będzie arcydziełem.
Oddech łapię z parą przyjaciółek, które wybierają słowo „film”. Obdarzam je mocą przenoszenia się do środka filmów, plagiatując tym samym Woody’ego Allena. No już tak jest, że wyobraźnia żywi się czym popadnie, plamą na chodniku i odpadami pamięci.
Niedaleko mnie przystaje pan, trzydzieści parę lat, bez znaków szczególnych, patrzy na moją tabliczkę i wybucha śmiechem. Mija mnie, wraca i nadal się chichra. Gestem zapraszam do siebie. Podchodzi cudownie rozbawiony i wybiera słowo „żmija”. Przędę o dziewczynie, która miała taką ksywkę, bo uprawiała kick-boxing i strzelectwo. Przerywa mi: „Niech pani tak to skonfiguruje, żeby Żmija nikomu nie zrobiła krzywdy”. Wciska mi złotówkę i znika, nie czekając na ciąg dalszy. Ale po chwili wraca wciąż rozradowany, pytając, czy może zrobić zdjęcie tabliczki, żeby pokazać żonie. „Ależ oczywiście! A co pana tak bawi w moim opowiadaniu historii?” Macha tylko ręką i odchodzi, tym razem ostatecznie. Nie poznam powodów jego wesołości. Nie wyśmiewał się ze mnie, mogę tylko przypuszczać, że z czymś mu się moja akcja kojarzyła. Ale z czym?
W przerwach próbuję nawiązać stosunki z sąsiadką, która unika kontaktu wzrokowego i zbywa moje pytania. Coś zaskoczy dopiero, gdy przechodnie zaczną interesować się rozłożoną z boku starą prasą. Młody chłopak kupuje po 3 złote PRL-owskie czasopisma „Przyjaźń” i „Kraj Rad”. Ktoś inny przegląda biuletyny Solidarności w poszukiwaniu spisu 21 postulatów Komitetu Strajkowego z 1980 roku. Sąsiadka obiecuje, że sprawdzi, co tam jeszcze zalega w piwnicy. Czyli była zaangażowana w działalność podziemną. Mięknie, gdy napomykam, że to godne podziwu. Ale na historię jej nie skuszę.
Przed następną niedzielą mam dylemat. Czy stanąć w tym samym miejscu czy innym? Przeważa pragnienie nowości, więc zasiadam koło sympatycznie wyglądającej pani. Zagaduję. Svieta jest Ukrainką, od dwóch lat w Polsce, na zasiłku. Wnuk studiuje w szkole biznesu, córka pracuje w Niemczech, zwykłe życie, w którym starcza na chleb, a przydałoby się i na konfiturę. Więc ona na Olimpii stara się o te konfitury właśnie. Jak idzie? Słabo, sprzedała towaru za 15 złotych. „Pani nie ma krzesełka” – stwierdzam oczywistość. „Nie szkodzi, postoję”. Mnie to niepokoi, stać przez parę godzin to spory wysiłek.
Svieta wypada mi z głowy wraz z pierwszym klientem. Mężczyzna, szczupły, nie najmłodszy, typ intelektualisty, wybiera frazę: „Ty i ja – teatry to są dwa”. Coś gadam, średnio składnie, a on chwali dosyć protekcjonalnie, ponieważ nie rozpoznałam cytatu ze Stachury. To i tak sukces, że ten wymagający mężczyzna w ogóle chwali, więc dziękuję, bardzo dziękuję.
Potem daję plamę, albo i nie. Sprzedawca z naprzeciwka zgłasza się ze słowem „degrengolada”. Robię, co mogę, ale bez happy endu. W moim przekonaniu zawieram ze słuchaczem rodzaj niepisanej umowy – będziemy się bawić, jakby ból i rozpacz nie istniały. A tym razem nie udaje mi się ukuć historii z nadzieją. Wstyd. Mój słuchacz mówi, że wybrał to słowo bezmyślnie, bo ma kaca i spał tylko parę godzin. No dobrze, nie przejął się i zapomni.
A Svieta stoi.
Sprzedawca od degrengolady podsyła podpitego kolegę, który próbuje mnie objąć, pójść w tany. Wykręcam się, pacyfikuję, nie ma sprawy.
U Sviety ruch w interesie. Sprzedaje kilka rzeczy, w tym dwie pary sandałów, klientki się targują, ale Svieta nie spuszcza z ceny. Ma rację, sandały są świetne.
Opowiadam parze do słowa „odpowiedzialność” i jednemu panu do imienia Beata. Ten pan i jego żona Beata chodzą na zakupy osobno. Rozdzielają się przy wejściu, szperają w samotności, a potem wspólnie podziwiają zdobycze.
U Sviety fala przeszła, u mnie też. Z tym że ona nadal stoi. Przyszła wcześnie, to już jej czwarta godzina. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie ustąpić jej na trochę krzesełka. Ale nie, pewnie by odmówiła, gdyż jest w sytuacji petentki, szczęśliwej z prawa do istnienia, więc lepiej się nie wychylać. Potrafiłabym ją przekonać, ale nie zrobię tego. Postawiłam przed sobą zadanie i jeżeli zrezygnuję z komfortu krzesełka, mogę mu nie podołać. Egoistyczne? Egocentryczne? W pewien sposób to krzesełko ilustruje granicę między moim dobrem a twoim. Ile zrobię dla twojego dobra kosztem mojego?
Wtedy podchodzi pan bez jednego zęba, który wybiera słowo „dobroć”. Nie, nie zmyślam, słowo daję! Coś przędę, o kimś, kto dobroci tyle się nachapał, że to, co zebrał, puszcza na wiatr. „To zły pomysł” – mówi pan bez jednego zęba. „Dobro trzeba świadomie rozdawać. Bo inaczej energii zabraknie”.
Zaczynamy ze Svietą zbierać manatki. Zarobiła 150 złotych, nieźle. Niedługo wróci do Kijowa, na zawsze, a może tylko na chwilę. Człowiek w zawieszeniu nie planuje.
Jestem na wylocie, gdy podchodzi para. Dziewczyna wybiera słowo „kokardka”. Przędę o kokardce, która marzyła o tym, by zostać kokardą. Historia zostaje przyjęta entuzjastycznie, a potem słyszę: „Lubisz awokado?”. Lubię. „To proszę”. I dziewczyna wyciąga owoc. Biorę. Tym samym przechodzimy na inny etap znajomości. „Irena” – przedstawiam się. „Pola” – słyszę. A jej towarzysz to Marcin. „To cudowne, że cię spotkałam, bo chcę zrobić coś podobnego. Namaluję obraz, powieszę tu i sprzedam. A przynajmniej spróbuję. Mogę nie sprzedać, nieważne, ale żeby coś się działo, żeby pogadać z ludźmi”.
Pola ma słowotok, entuzjazm ją rozpiera. Chciałaby wymienić się telefonami, umówić. Ja pozostaję w lekkiej defensywie. Doceniam jej żywiołowość i radość życia. No i ten gest z awokado, niejako automatyczny, bo Pola należy do ludzi, dla których dzielenie się jest jak oddychanie. Ale mam swoje widzimisię. „A jaki to będzie obraz?” – pytam podstępnie. „Namaluję Boginię, przypartą do stołu przez jakąś siłę, właściwie jej nie widać, tylko strumyczek soku z winogron…” No nie wiem. Jeżeli rzeczywiście Pola pojawi się za tydzień, to albo stworzymy kolektyw, albo będziemy się odwiedzać. Powiedzmy, że przyszłość zależy od wyglądu Bogini.
W niedzielę 23 czerwca jestem na półmetku. Poli brak, na pierwiastek boski też trzeba będzie poczekać. Od miłej i wesolutkiej sąsiadki dowiaduję się, że wszyscy oprócz mnie (bo ja za darmo?) uiszczają 15 złotych za zajęcie metra ziemi. Poza tym sąsiadka służy dobrymi radami. Toalet nie ma, a najlepsze krzaki są… tej tajemnicy nie zdradzę. Oto nowe prawo anarchistycznej przestrzeni: karmimy pierogami, ale nie dbamy o wydalanie. Krzaki uschną, jak tak dalej pójdzie!
Jej sukienki po 20 złotych schodzą jak złoto. U mnie też nieźle. Dobiegają mnie różne komentarze: „Lepiej te panine historie niż do psychologa chodzić”. Że niby co? Nie zdążę wejść w dyskusję, a tu już ktoś następny przystaje, z rowerem: „Gdzieś tu jest facet od laleczek, kukiełek. Nie wiesz gdzie?”. Coś nim miota, jakaś potrzeba. Nie pomogę, niestety.
Opowiadam trzem dziewczynom do słowa „nadzieja”. Nic z tego nie pamiętam. Potem dwóm mężczyznom do słowa „abstrakcja”. Też dziura w głowie. To jakby reguła. Wybierane słowa zapisuję w notesiku, czasami dodaję myśl przewodnią. Jak nie zapiszę, to przegrana sprawa. Ceną improwizacji, przynajmniej w moim przypadku, jest niepamięć, co akceptuję jako naturalną konsekwencję forsowania wyobraźni. Jednego jestem pewna: moje historie mają akcję i bohaterów, nawet gdy czerpią z surrealizmu albo fantasy, zawsze trzymają się ziemi.
Na prawo ode mnie mała scenka, chłopak ciągnie dziewczynę w moim kierunku: „Chodź do niej, posłuchamy”. Ona odmawia: „Nie, nie chcę, ja się boję”. Czego się obawia? Słowa krzywdzą, bajki są okrutne. Dlaczego miałaby zawierzyć nieznajomej? A nuż podstępna ze mnie wiedźma i przepowiem jej coś strasznego?
Przystaje pan w średnim wieku, cały w beżach. Do opowieści wybiera słowo „potencjał”. Wymyślam dla niego instrument, który potencjał zwiększa lub zmniejsza, ale jest trudny do wyregulowania. Potem rozmowa. On swój potencjał dosyć późno określił, dopiero po trzydziestce. Ale chyba poszło nie najgorzej, bo jest profesorem filozofii. Przygotowuje tekst o Sokratesie i sztucznej inteligencji. Sokrates udawał zawstydzonego swą niewiedzą, by poprzez pozornie niewinne pytania obnażać trywialność poglądów rozmówcy. Zdaniem mego filozofa AI przejmie sokratejską metodę i dzięki niej będzie manipulować ludźmi. Ciekawe, prawda? A ja jestem prawdziwą szczęściarą! Nie dość, że się dobrze bawię, to jeszcze wzbogacam swoją wiedzę.
Nadszedł 30 czerwca. „Ta ostatnia niedziela…” Przepadam za lekko zachrypniętą wersją tego przeboju śpiewaną przez Marka Dyjaka. Ale dziś brakuje mi woli, by wcielić niedzielę w opowieści, choć przecież nie muszę, nikt na mnie nie czeka, mogę sobie darować. Z domu wypycha mnie… poczucie obowiązku? I słusznie.
W całej mojej opowiadaczej działalności nikt nigdy nie rzucił mi wyzwania ze słowami „Bóg” albo „śmierć”. Tego dnia się to zmieni. Upał panuje okrutny, ponad trzydziestostopniowy. I to właśnie w tym upale, gdy pot spływa z czoła, człowiek ledwo dyszy, a umysł przeczekuje, odbędzie się premiera. Podobno gorąc nie sprzyja metafizyce, a jednak!
Zanim dojdzie do tej ostateczności, para wybiera słowo „Saab 9-3”. Prosta sprawa: istnieje również Saab 000 i oba ze sobą rywalizują – nie wyjawię, kto wygra ani dlaczego (bo nie pamiętam), ale para, która właśnie kupiła samochód, nie wnosi reklamacji. Splatam jeszcze historię o wędkowaniu, a potem się zaczyna…
Jakiś pan przegląda asortyment mojej sąsiadki, na nic nie reflektuje, ale z rozpędu zgłasza się do mnie. I wybiera słowo „Kryszna”. Po pierwszym szoku, że oto nadszedł niebiański czas, daję radę, przędąc o paciorkach i walce bogów. W rewanżu mój słuchacz, z zawodu chemik, opowiada o sobie: o swojej drodze do jogi i jak zarobił milion dolarów. Humm… To poważny argument za jogą, choć on raczej zbił majątek na wynalazkach z dziedziny chemii, a tego za nic nie ugryzę.
Chcąc nie chcąc, pozostanę w rejestrze wysokim. Młody chłopak kupuje u mojej sąsiadki magnes na lodówkę. Zaproszony, z chęcią przystaje na historię. Jest Nepalczykiem, jako że jeszcze słabo mówi po polsku, musi sprawdzić swoje słowo w translatorze. Ten wiernie tłumaczy jego wybór: „pochodzenie ludzkości”. Znowu wielki kaliber! Wszystko z tego upału?
Rzucam się na głęboką wodę, zaczynając od kijanki. Stopniowo daję jej nogi i inne części ciała, w końcu ubieram w ciuchy kupione na Olimpii. Nepalczyk sprawdza w translatorze, co znaczy „kijanka”. „To jak ryba” – cieszy się. „Wczoraj oglądałem film na YouTubie, gdzie udowodniono, że życie wyszło z morza”. „Tak, wszyscy pochodzimy od ryb” – przytakuję. „Ty i ja”. „I Grenlandczyk, i Peruwianka. I każdy na świecie!”
Coraz nam weselej, że tworzymy taką wspólnotę. To odkrycie potwierdzamy, pstrykając sobie fotkę. Jesteśmy tacy sami i pochodzimy od ryb, na dowód czego przyjrzyjcie się nam: on – słodkowodny pstrąg, ja – sympatyczna płastuga.