Jest rok 1938. Wydawane przez Ligę Morską i Kolonialną czasopismo „Morze” publikuje odezwę do Polaków namawiającą do udziału w hucznych Dniach Kolonialnych: „[…] niechaj nikogo nie zabraknie, niechaj wszyscy mocnym głosem zawołają: Żądamy wolnego dostępu do surowców! Żądamy kolonii dla Polski!”.
Pisano, że w Polsce brakuje surowców (bawełny, kauczuku, kawy, ryżu, rud metali) niezbędnych dla gospodarczego rozwoju państwa i że płaci ona „ogromne sumy obcym, którzy panują nad źródłami surowców kolonialnych i ich handlem”. Konieczność walki o bezpośredni akces do kolonii argumentowano olbrzymim przyrostem naturalnym i stwierdzeniem, że skoro liczni polscy „wychodźcy” wnoszą niemały wkład w gospodarkę państw kolonialnych, to bardziej sprawiedliwa redystrybucja dóbr jest tu po prostu niezbędna.
„Kolonie zwalczą bezrobocie”
Odezwa podziałała. Szacuje się, że w obchodach Dni Kolonialnych w 1938 roku mogło wziąć udział nawet 10 milionów obywateli, czyli mniej więcej jedna trzecia ówczesnych mieszkańców naszego kraju.
Warszawskie uroczystości zainaugurowała akademia dla młodzieży wraz z projekcją filmu na temat życia i pracy we francuskich koloniach. Ulicami miasta przejechały korowody samochodów i udekorowane specjalnie na tę okazję tramwaje, a w kościele Wizytek odbyła się msza w intencji kolonii dla Polski. Z kolei w Krakowie poseł Bolesław Pochmarski wygłosił przemówienie, w którym tłumaczył, że „Polska ma prawo do kolonij po Niemcach, gdyż polski robotnik, rolnik i rzemieślnik, wchodząc w skład ziem, zabranych przez dawną Rzeszę niemiecką, przyczynili się do zagospodarowania kolonij afrykańskich” („Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 1938, nr 102, s. 5). Mimo różnic – jak mówił – są to zagadnienia, które „jednoczą cały naród polski”. Na poznańskim placu Wolności ustawiono symboliczną dekorację złożoną z trzydziestu trzech kilkunastometrowych masztów, na których znajdował się napis: „33-miljonowy naród polski żąda dla siebie kolonij”, i dziewięciu dodatkowych, mających przypominać o 9 milionach polskich emigrantów walczących na rzecz innych krajów.
Dni Kolonialne odbywały się także m.in. w Gdyni, Lublinie, Krotoszynie, Radomiu, Lwowie, Łodzi, Kielcach, Tarnowie, Chorzowie, Łomży, Suwałkach czy Ostrołęce. Uczestnicy nieśli transparenty z napisami: „Afryka to nieprzebrane źródło surowców”, „Kolonie to dobrobyt Polski”, „Siła Polski leży w Koloniach” czy „Kolonie zwalczą bezrobocie”.
Jak donosił „Ilustrowany Kuryer Codzienny” z 12 kwietnia 1938 roku: „Dosłownie cała Polska manifestowała w dniu wczorajszem i wyrażała kategoryczne żądania przyznania Polsce kolonij. Manifestowała nie tylko ludność miast, ale także ludność wiejska, przynajmniej we wszystkich tych wsiach, gdzie był przynajmniej jeden miejscowy nauczyciel. Manifestowali też robotnicy fabryk nie tylko w miastach, ale i na całej prowincji”.
Zamorskie kolonie miały być dla Rzeczpospolitej formą zadośćuczynienia, szansą na realizację nowoczesnego schematu emancypacji, który gwarantowałby ochronę przed kolejnymi próbami naruszenia jej niepodległości. Potrzeba wynalezienia nowego Innego szła tu w parze z potrzebą wybielenia siebie; zalegitymizowania polskiej białości jako tej właściwej – już nie podporządkowanej, a podporządkowującej.
Manifestacja członków Ligi Morskiej i Kolonialnej na rzecz uzyskania przez Polskę kolonii
Ta niefortunna interpretacja sprawiedliwości naprawczej oparta na wymianie jednej ofiary na inną została zresztą Polsce boleśnie wypomniana. Tadeusz Białas w książce „Liga Morska i Kolonialna 1930–1939” zacytował opublikowany w 1936 roku na łamach „African Morning Post” artykuł, w którym dziennikarz Nnamdi Azikiwe (późniejszy prezydent Nigerii) dosadnie podsumował polskie ambicje kolonialne: „I teraz ta Polska, która do 1914 r. była kolonialnym terytorium trzech różnych krajów i której zostało zezwolone wykonanie prawa Wilsona o samostanowieniu, potrzebuje kolonii nie w Europie, lecz w Afryce. […] Poprzedni sługa cesarzowej Austrii, Marii Teresy, cesarzowej Rosji Katarzyny II i Fryderyka Wielkiego w Prusach teraz chce być panem w afrykańskim kraju”. Tekst Azikiwe zapoczątkował kampanię w liberyjskiej prasie jednoznacznie dyskredytującą i kompromitującą polską działalność kolonialną na terytorium Afryki.
Chwilę później wybuchła wojna i z polskich kolonialnych ambicji niewiele pozostało. Przynajmniej w teorii. Bo choć plany zajęcia brazylijskiej Parany czy podporządkowania Liberii ostatecznie spaliły na panewce, to gdzieś przecież te rozbuchane fantazje i sny o polskiej narodowej potędze się zapisały i przetrwały.
Powraca do nich niemal dziewięćdziesiąt lat później Ludomir Franczak. Jego „Łowcy głów” to przedsięwzięcie łączące elementy teatru, wykładu performatywnego i wizualnej instalacji. To także kontynuacja rozpoczętych wcześniej badań na temat polskiego i wschodnioeuropejskiego kolonializmu (czego efektem była dotąd „Gutta” – performans, spacer dźwiękowy i interwencja w przestrzeni muzealnej). Tym razem jednak Franczak skupia się na lokalnej historii. Nie tylko przedstawia efekty badań terenowych czy wyjęte z archiwum materiały, ale pokazuje również sposoby patrzenia i strategie kadrowania tego, co mieści się w polu widzenia, a co nie.
„Łowcy głów”, reż. Ludomir Franczak, Scena Robocza w Poznaniu, fot. M. Zakrzewski
Dlatego „Łowcy głów” mimowolnie uruchamiają skojarzenia ze współczesnymi formami rasizmu obserwowanymi na polskiej granicy czy w sferze publicznej.
„Naród lądowy w naród morski przemienić”
Założona w 1924 roku Liga Morska i Rzeczna, sześć lat później przekształcona w Ligę Morską i Kolonialną, była drugą po Lidze Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej najliczebniejszą organizacją społeczną działającą w Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym, liczącą w 1939 roku niemal milion członków. Do jej celów należało wychowanie morskie społeczeństwa, organizacja masowych imprez, działalność prasowa, kulturowa, naukowa i oświatowa, udział w rozwoju polskiej żeglugi, marynarki handlowej oraz floty wojennej, pozyskiwanie „Łowcy głów”, Scena Robocza w Poznaniu, reż. Lubomir Franczakzamorskich terenów i utrzymywanie kontaktu z Polakami mieszkającymi poza granicami kraju.
Od wyprawy do Liberii organizowanej przez Ligę Morską i Kolonialną Franczak rozpoczyna swoją wizualno-dźwiękową opowieść. Statek Żeglugi Polskiej „Poznań” wiózł do Afryki 1000 ton węgla, 900 ton cementu, 240 ton żelaza oraz słodycze i inne wyroby. Oficjalnym celem wyjazdu była próba nawiązania stosunków handlowych z Afryką, mniej oficjalnym – „opanowanie całkowitej władzy w Liberii z zachowaniem formalnej suwerenności tego kraju”.
Franczak, choć przez cały czas obecny na scenie, nie wypowiada ani słowa. Zajmuje się obrazami. Oświetla szczegóły. Dosłownie – kieruje lampkę lub kamerę na te elementy makiety, które umykają uwadze. Fragmenty zapisków, pamiętników i inne cytaty odczytywane są z offu albo wyświetlane na ekranie wraz z archiwalnymi fotografiami. Duże znaczenie ma w „Łowcach głów” również skomponowana przez Roberta Piotrowicza muzyka, która poprzez znajome motywy zaczerpnięte z filmów przygodowych buduje atmosferę i akcentuje schematy odbioru podróżniczych historii, do jakich przyzwyczaiła nas popkultura. Relacja między tym, co pokazywane, a tym, co opowiadane, jest w tym kontekście szczególnie ciekawa: język staje się obrazem, a obraz – językiem. Franczak tematyzuje w ten sposób strategie kodowania i przekazywania propagandowych treści, co dla reprezentacji procesów urasawiania i towarzyszących im afektów nie pozostaje bez znaczenia. Przy okazji stawia też pytanie o to, kto tak naprawdę jest tutaj obserwującym, a kto – obserwowanym.
Sporo uwagi poświęcono w „Łowcach głów” także sprawie Madagaskaru. Plany polonizacji tego obszaru odżyły w 1936 roku podczas wizyty francuskiego ministra spraw zagranicznych w Warszawie. Chociaż Francja nie miała wcale zamiaru przekazywać tej wyspy w całości Polsce, a jedynie odsprzedać tereny nadające się pod uprawę i zasiedlić je polskimi rolnikami. Franczak skupia się tutaj głównie na postaci Arkadego Fiedlera, poznańskiego reportażysty, podróżnika i przyrodnika, który w 1937 roku znalazł się wśród uczestników polskiej wyprawy na Madagaskar. „Łowcy głów” znakomicie pokazują, jak narracje lokalnych wędrowców powielały kolonialne i egzotyzujące klisze oraz jak te klisze powielane są do dziś w muzealnych przestrzeniach. Jako przykład Franczak przywołuje Muzeum Fiedlera w Puszczykowie (które pierwotnie nazywało się zresztą – Muzeum Trofeów) i eksponowane w nim powyrywane z pierwotnego kontekstu materialne elementy nieeuropejskich kultur czy portrety kobiet, z którymi Fiedler nawiązywał relacje w trakcie swoich wypraw.
Puszczykowska instytucja skutecznie powiela i umacnia mit europejskiego odkrywcy, który w dużej mierze zapoczątkował Krzysztof Kolumb. W znajdującym się wokół muzeum Ogrodzie Tolerancji obok posągów Buddy, głowy olmeckiej czy pomnika Siedzącego Byka umieszczona została kopia statku „Santa María”, którym Kolumb wyruszył na podbój Nowego Świata. „Wśród tego natłoku egzotyki przybysz zachwyci się jeszcze czymś, co w Muzeum-Pracowni jest być może najcenniejsze – wyjątkową aurą dalekich podróży i Wielkiej Przygody” – czytam na stronie muzeum.
Franczak w „Łowcach głów” próbuje ten fantazmat podróżnika zdobywcy – będący przecież w dzisiejszym świecie powodem raczej do wstydu niż dumy – rozkładać na czynniki pierwsze, zastanawiając się przy okazji nad tym, co było i jest tak kuszącego w złudnym poczuciu odkrywania. Bo – jak pyta – „czy można odkryć coś, co jest już znane komuś innemu?”.
Polska białość
„Ja się czuję na wpół dzika, ludożerców znam, bo ja jadę do Afryki, tam kolonię mam […] Do Murzyna się rozpalę, ja mam sposób swój, będę czarne mieć na białym, bo to typ jest mój. Od czarnego tatki i białej matki będą dzieci w kratki i będzie all right!” – tak śpiewała, ubrana w szerokie futro z motywem zwierzęcym i kocie uszy, Maryla Rodowicz na benefisie Szymona Szurmieja w krakowskim Teatrze Stu w 1997 roku. Pierwotna wersja piosenki „Madagaskar” została napisana w 1938 roku przez Mieczysława Miksnego. Rodowicz, jak mówiła, kojarzyła ją głównie z dzieciństwa. Franczak, przywołując ten utwór, pokazuje, z jaką łatwością różne orientalizujące i często zwyczajnie rasistowskie wytwory kultury były przez lata zamykane w kategoriach niewinnych fraszek, bajek dla dzieci czy niegroźnej rozrywki. Dlaczego? A no dlatego, że – jak się to często tłumaczy – kolonialne kwestie i rozrachunki nie są polskim problemem, bo Polska, jeśli już, to raczej sama była ofiarą imperialnych zapędów innych mocarstw.
Mniej interesujące poznawczo wydaje mi się jednak patrzenie z moralną wyższością na dawne projekty będące przecież odzwierciedleniem wrażliwości konkretnych czasów, a bardziej – poszukiwanie mechanizmów, które przyzwalają na bagatelizowanie takiego przekazu dzisiaj. Projekty takie jak „Łowcy głów” skutecznie podważają argumentację, w myśl której „nas to nie dotyczy”, i ujawniają, ile jest jeszcze nieopracowanych luk w polskiej kulturze, pamięci czy historii. Podkreślają też silne związki pomiędzy nowoczesnością (wraz z jej epistemologicznymi ramami) a europejskim projektem kolonialnym, które nadal kształtują struktury władzy, zarządzania, logikę wiedzy czy nawet sposoby patrzenia na świat, opisywania czy odczuwania go. I chociaż Franczak nie wykłada tego wprost, to skojarzenia ze współczesnymi kryzysami migracyjnymi i reakcjami na nie nasuwają się tu same.
Polska znaturalizowana i zuniwersalizowana białość, którą rzadko się publicznie tematyzuje czy chociaż niuansuje, nie jest więc tak niewinna, za jaką chciałaby uchodzić.