Od jakiegoś czasu najbardziej cieszą mnie historie, które donikąd nie prowadzą. Opowieści bez wyraźnego celu, o których nie da się powiedzieć, że są o tym czy o tamtym, a już najmniej, że formułują jakieś konkretne wnioski albo postulaty. Takie sytuacje, kiedy na dłuższą lub krótszą chwilę wpada się w sam środek zdarzeń, ktoś coś robi, ktoś czegoś nie robi, stopniowo splata się to coraz gęściej, im gęściej, tym lepiej, ale kiedy tylko zaczyna się wyłaniać jakiś kształt, autorka nabiera powietrza i w jednej chwili rozdmuchuje pieczołowicie konstruowaną mandalę, a my zostajemy z niczym.
Może to reakcja na czasy zaangażowania, kiedy wspólne sprawy stają się ważniejsze, z czym trudno się nie zgodzić, ale czym, powiedzmy sobie szczerze, da się też czasem zmęczyć. Może szukam czegoś, co się prześlizguje między przegródkami, bo te, nawet jeśli jest ich tyle, że można je szumnie nazywać aparatem teoretycznym, pozostają jednak do znudzenia przewidywalne i śmiertelnie nieruchliwe. A może w końcu na serio potraktowałem to, co Chrupek powiedział Miętusowi (w cudownie absurdalnej książeczce Delphine Bournay, przełożonej na polski przez Jadwigę Jędryas), kiedy ten drugi zabrał się za porządkowanie lasu i kazał wszystkim tkwić bez ruchu na swoim miejscu, że mianowicie: „Chcielibyśmy się trochę rozbałaganić”.
Pajęczyna
Może i mnie zachciało się wreszcie trochę rozbałaganić, w każdym razie pewnego dnia po prostu zachwyciłem się „Małymi preludiami” Helen Garner (przełożonymi na polski przez Kaję Gucio). Wpada się w tę powiastkę jak na imprezę u nieznajomych. Ktoś ma tu już ułożone życie, swoje tematy, problemy, ekscentryczne zwyczaje i raczej nie potrzebuje, żeby jacyś obcy ludzie się do tego wtryniali. Atena i Dexter mieszkają na przedmieściach Melbourne, wychowują dwójkę dzieci, jedno, jakbyśmy dziś powiedzieli, nieneurotypowe, choć to są lata 80. ubiegłego wieku i nikt tak raczej nie mówi, a Billy wcale nie jest tu najważniejszy. Zbieg okoliczności, a może literacka potrzeba sprawiają, że ta całkiem nieźle ułożona rodzina spotyka dawną dziewczynę Dextera, jego szaloną miłość z czasów studiów, Elizabeth, do której akurat przyjeżdża jej znacznie młodsza siostra Vicki. Elizabeth ma mężczyznę, to Philip, muzyk rockowy, gitarzysta, który sam próbuje wychowywać swoją nastoletnią córkę, Poppy, choć to raczej ona zajmuje się nim.
Helen Garner, „Małe preludia”. Przeł. Kaja Gucio, Cyranka, 142 strony, w księgarniach od października 2023Kiedy postaci są już na szachownicy, wszystko zaczyna się plątać: zmęczona domową rutyną kobieta wikła się w romans z facetem byłej kobiety swojego męża; spragniona rodzinnej akceptacji dziewczyna lgnie do rodziny byłego faceta swojej starszej siostry. W ogóle każda postać wiąże się tu jakoś z pozostałymi (czy jest w tym jakiś rys telenoweli? niewykluczone). A sieć relacji, którą wspólnie, czasem mimowolnie lub nieświadomie, tworzą, staje się tak fantastycznie skomplikowana, że z rozkoszą można się w niej zgubić. Do tego dużo się tu gada, z innymi albo pomimo nich, a narracja w krótkich elektrycznych spięciach przeskakuje między punktami widzenia tak odmiennymi, że można wątpić, czy w ogóle istnieje jakaś rzeczywistość, która byłaby wspólna dla wszystkich.
„Małe preludia” przypominają pod tym względem niektóre opowiadania Katherine Mansfield (które ukazały się kilka lat temu w przekładzie Magdy Heydel). Nie „Małą guwernantkę” czy „Życie starej Parker”, które łatwo da się przyszpilić do wyraźnych społecznych problemów, ale raczej „Preludium” (nomen omen) i „Nad Zatoką”, dwa zbliżenia na życie pewnej rodziny, skonstruowane właśnie metodą ciągłych zmian punktu widzenia. Choć nad oboma tymi historiami unosi się nieokreślone napięcie, to w gruncie rzeczy nie ma tu jakichś wyraźnych linii fabularnych, każda z postaci ciągnie swój róg tkaniny we własną stronę, coś się wydarza, ale nic decydującego.
Podobnie jest w „Małych preludiach” (skojarzenie z tytułem opowiadania Mansfield to fajny trop, ale fałszywy; w oryginale nowela Garner nosi tytuł „The Children’s Bach” i na moje ucho jakoś lepiej współgra z atmosferą tej książki, w której nieustannie robi się przymiarki do dorosłego życia), gdzie od konsekwentnego budowania dramatyzmu ważniejsze jest obserwowanie zmiennych kształtów relacji, a od fabuły ważniejsza jest choreografia. Co prawda niektórym postaciom może się zdawać, że właśnie doświadczają jakiegoś przełomu, że w ich życiu wydarza się coś, po czym nie będzie już odwrotu, ale wystarcza krótka zmiana perspektywy, aby się przekonać, że to tylko złudzenie. Tak jak nie ma tu wyraźnego początku, tak też nie ma wyraźnego końca; przez chwilę obserwowało się tę historię, która toczyła się po swojemu, a jedyne, z czym się zostaje, to wrażenie, że będzie toczyć się dalej, nawet jeśli nikt jej już nie spisze.
Otwarte drzwi
Czegoś podobnego doświadczyłem wcześniej za sprawą Ali Smith. Jej cykl „Pory roku” (przełożony na polski przez Jerzego Kozłowskiego) był dla mnie objawieniem jakiejś niesamowitej pisarskiej swobody, dowodem na to, że w literaturze naprawdę można wszystko. Że do powieści da się włożyć kawałki serwisu informacyjnego z telewizora, wypisy ze słownika etymologicznego, eseistyczne kawałki o sztuce, sekcje komentarzy z internetu (ale tak, że nie ma wstydu), zamierzchłe historie o szkockich wojach i sporo myśli o samej literaturze. Że można opowiedzieć bajkę o ośrodkach dla imigrantów, obrzucić płot słowami i podróżować w czasie. I że powieść znowu może być tak blisko rzeczywistości, jak to tylko możliwe, a przy tym nie stracić nic ze swojego stylu.
Ali Smith, „Piąta pora roku”. Przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., 240 stron, w księgarniach od kwietnia 2024Kiedy więc przeczytałem, że do swojego czteroczęściowego cyklu Smith dopisała piątą część i że zatytułowała ją „Piąta pora roku”, to już całkiem jak dziecko ucieszyłem się, że ta kobieta rzeczywiście może wszystko. I to nic, że znowu coś się tu poplątało z tytułami, a sprawcą mojej radości okazał się polski tłumacz, bo oryginalny tytuł najnowszej książki Smith brzmi „A Companion Piece”, co można rozumieć jako dodatek do wcześniejszego cyklu, ale można też czytać całkiem inaczej.
To historia z czasów pandemii (czy ktoś jeszcze pamięta, że było coś takiego?). Ojciec głównej bohaterki, artystki w dojrzałym wieku, trafia do szpitala, a ona zamieszkuje w jego domu, żeby opiekować się psem. Trochę ją to wszystko przytłacza, jej życie, sprawy z ojcem (powiedział jej kiedyś: „Teraz jesteś ode mnie mądrzejsza (…) Teraz to już jesteś tak mądra, że aż strach”, a to nie pomaga), cała ta sytuacja z izolacją, która tylko podbija jej własne poczucie izolacji, czyli zwykłej ludzkiej samotności.
Wtedy, trochę cudem, a trochę (jak u Garner) z literackiej potrzeby, dzwoni telefon, to dawna koleżanka ze studiów ma do sprzedania dziwną historię o czymś, co usłyszała, kiedy zamknięto ją na parę godzin w pokoju przesłuchań na lotnisku: „Curlew or curfew”. To taka gra słów, Kozłowski nawet nie próbuje jej tłumaczyć, no bo jak: kulik czy godzina policyjna? Koleżanka dzwoni do naszej bohaterki właśnie dlatego, że ta ostatnia na studiach świetnie sobie radziła ze słowami, ale co tu zrobić z takim fantem, z tą różnicą jednej głoski, która może zmieniać wszystko, ale może też nie znaczyć nic?
Potem sprawy nabierają tempa. Koleżanka zaczyna wydzwaniać coraz częściej, te rozmowy coś w niej uwalniają. Do naszej bohaterki zgłaszają się dzieci tamtej koleżanki, bliźniaki, całkiem już dorosłe, mają jakieś swoje protesty, że co nam tu pani narusza rodzinny spokój, co nam tu pani opowiada historie o naszej rodzinie („Nie ma pani prawa opowiadać historii o mnie w tak protekcjonalny sposób, jakkolwiek dobre miałaby pani intencje w swoim mniemaniu. Ani zgadywać tego, co sądzę o swojej podróży albo swojej historii, albo jak powinnom relacjonować innym moją własną dość obszerną i tak całkiem zwariowaną historię tego, jak to jest być mną”). Z tymi pretensjami i z własnymi dramami wbijają do salonu, którego nie chcą już opuścić, pomimo wątłych nalegań bohaterki, która najwyraźniej nie potrafi stawiać granic.
No właśnie, jeśli „A Companion Piece” to faktycznie „Piąta pora roku”, to dlatego, że Smith ciągnie tutaj swoją obsesję z „Pór roku”, polegającą na rozmontowywaniu granic. Choć najwyraźniej ta obsesja jest starsza, bo jej powieść „Przypadkowa” (z 2005 roku, po polsku, w przekładzie Agnieszki Andrzejewskiej, ukazała się dwa lata później, tuż obok „Hotelu Świat” w przekładzie Agnieszki Lakatos, a potem polscy wydawcy na długo zapomnieli, że jest w ogóle jakaś Ali Smith) też sytuowała się w ramach gatunku home invasion i też opowiadała o tym, co się dzieje, kiedy nie zamyka się porządnie drzwi na kłódkę.
W przypadku najnowszej książki Smith chodzi nie tylko o drzwi do salonu, ale też o drzwi samej powieści. W ogóle wydaje się, jakby ta szarada: „curlew or curfew”, była czymś, co napadło samą autorkę, a ta próbowała coś z nią zrobić. I to w sumie nic dziwnego, że w końcu do domu bohaterki i jednocześnie do tej przedziwnej historii dokonuje wtargnięcia dziewczynka z połowy XVI wieku („Włamała się do mojego domu, ukradła mi buty, bo i jej ktoś ukradł buty. Poza tym cały czas nie mogę doczyścić wykładziny z ptasich gówien”). Dziewczyna jest utalentowana rzemieślniczo, ale za sprawą tragicznych zdarzeń i ze względu na obowiązujące w Anglii „prawa o ubogich” zmuszona jest przemykać nocami (w godzinach curfew) pomiędzy ludzkimi osadami. A jej najbliższym przyjacielem staje się oswojony kulik (curlew), który pokazuje jej, że istnieje świat całkiem odmienny od świata ludzi, którzy najwyraźniej mają obsesję na punkcie grodzenia, dzielenia, stawiania granic.
Czy to wszystko jest trochę niezborne? Jeszcze jak. Smith sama to przyznaje: „Nie powiem wam, co się na koniec stało z tą dziewczyną, oprócz tego, że poszła w ślady wszystkich dziewcząt. Tak samo z ptakiem – na koniec poszedł w ślady wszystkich ptaków. Jeśli cokolwiek z tego się kiedykolwiek wydarzyło, jeśli któreś z nich kiedykolwiek żyło. Tak czy inaczej, oto oni, oboje”. Cudowny jest ten gest bezsilności, odmowy poszukiwania głębszych znaczeń, a choćby nawet włączania historii w jakiś większy porządek. Tylko to: „oto oni, oboje”.
Pewnie, że da się z tego wyczytać coś więcej; pewnie, że Ali Smith ma agendę. Wszystkie części „Pór roku” były wymierzone w złowieszcze konsekwencje Brexitu, a autorka nie ukrywała, co myśli o polityce torysów. Zamykaniu granic i zamykaniu imigrantów w ośrodkach odosobnienia przeciwstawiała swoją politykę radykalnej otwartości. W „Piątej porze roku” sformułowanie tej agendy przypada ojcu bohaterki, który mówi tak: „Wpuszczasz wszystkich. Kimkolwiek by byli. Uhonoruj zawsze każdego, kto przychodzi do twoich drzwi. (…) Masz słowa (…) To siła, przy której żadna przemoc nie ma szans. A mówiąc o nastawianiu wody, mam na myśli uprzejmość. Zgodę na wszystko, co się dzieje, cokolwiek się dzieje. To także jest forma oporu. Tylko spokój nas uratuje, powtarzała zawsze twoja matka”.
I faktycznie, bohaterka wpuszcza do salonu bliźniaki, autorka wpuszcza do swojej powieści kulika i małą rzemieślniczkę, robi się z tego straszny bałagan, ta pierwsza musi się wyprowadzić, ta druga wydaje powieść, w której nic nie trzyma się kupy. Jeśli jest to jakaś agenda, to taka, która rozmontowuje wszelkie agendy, nie pozwala zamykać się w sobie, nie pozwala się zasiedzieć. Totalne rozbałaganienie.
Sprawy
Jasne, Helen Garner też miała swoją agendę. Pisanie w latach 80. XX wieku o kobiecie, która rzuca męża i dzieci, żeby wdać się w szalony romans z gitarzystą rockowym, to nie taka zwyczajna sprawa. Podobnie jak rzucanie mimochodem, że w razie wpadki najwyżej zrobi się aborcję. Jeśli jednak dzisiaj da się czytać „Małe preludia” po prostu jako opowieść o perypetiach pewnych ludzi, to dlatego, że niektóre z tych spraw zostały w międzyczasie załatwione (przynajmniej w niektórych częściach świata). Choć o ile coś kojarzę z australijskich realiów i tego, jak literatura sobie z nimi radzi, to pewnie stoją też za tym jakieś przemilczenia, które pozwalają opowiadać o życiu w Australii i nie wspomnieć choćby o jednej postaci aborygeńskiego pochodzenia. Może to tak jest, że coś może nam się wydawać po prostu opowieścią tylko wtedy, gdy nie zahacza o sprawy, które domagają się interwencji.
Jeśli jednak Garner miała w latach 80. swoją agendę i Smith ma dziś swoją agendę, to są to agendy podawane całkiem inaczej niż u takiego George’a Saundersa. Był taki moment, jakoś po wydaniu po polsku „10 grudnia”, a przed ukazaniem się „Lincolna w Bardo”, że (zazdroszcząc dobremu przyjacielowi) przeczytałem wszystko, co Saunders napisał, i byłem naprawdę zachwycony. Na pewno opowiadaniami z jego pierwszego zbioru „CivilWarLand in Bad Decline” (z 1996 roku) i z późniejszych „Pastoraliów” (z 2000 roku, po polsku ukazały się w 2021 roku jako „Sielanki”, w przekładzie Michała Kłobukowskiego, odpowiedzialnego też za wcześniejsze tytuły). Ale chyba najbardziej tym, jak Saunders przy licznych okazjach opowiadał o przełomie, który nastąpił w jego życiu jakoś pod koniec lat 80., kiedy znużony beznadziejną pracą biurową na nowo odnalazł radość pisania. Zdał sobie wtedy wreszcie sprawę, że literatura nie musi być tym czy tamtym, że nie musi być o wielkich ideach, bo równie dobrze może być robiona z głupich żartów o kupie.
To było coś, czego najwyraźniej już wtedy szukałem dla siebie: wygłup, dezynwoltura, bałagan. I zdawało mi się, że znalazłem to u Saundersa, który faktycznie miał talent do splatania w kilku słowach najzupełniej absurdalnych sytuacji i pozwalał się śmiać, a to przecież wcale nie takie częste. Ale przy tym dawał też zupełnie poważne narzędzia do myślenia o społecznych nierównościach, o wynaturzeniach kapitalizmu, o niesprawiedliwości, o ludzkiej godności. O demokracji. Kiedy czytało się Saundersa po kolei (a nie tak, jak wydawano go po polsku, trochę nowego, trochę starego, bez ładu i składu), łatwo można było dostrzec, że są takie tematy, które nie dają mu spokoju, a szczególnie ten jeden: że zastraszeni biedą ludzie zrobią wszystko, żeby przetrwać, nawet najgłupsze rzeczy.
George Saunders, „Dzień Wyzwolenia”. Przeł. Michał Kłobukowski, Znak, 304 strony, w księgarniach od marca 2024Pewnie ze względu na to Saunders stał się w pewnym momencie specjalistą od „ludu Trumpa”. Pisał o nim w głośnym reportażu dla „New Yorkera” i najwyraźniej ta rola przypadła mu do gustu, bo jego najnowszy zbiór opowiadań, „Dzień Wyzwolenia”, prawie cały jest o tym. To dość szczególna rozrywka, ale do każdego z zebranych w tej książce tekstów strasznie łatwo przypisać prostą etykietę. Tytułowe opowiadanie i „Upiór” – wynaturzenia kapitalizmu; „Mama rwie się do czynu”, „Wtopa w pracy” – liberalna hipokryzja; „Dzień Matki” – mentalność biedy (tragiczna, ale zabawna, ale tragiczna). A „List miłosny” i „Elliott Spencer” – to już po prostu grube satyry na Amerykę Donalda Trumpa.
Jeśli da się te opowiadania tak łatwo sklasyfikować, to też dlatego, że jakby skądś już się zna te historie. W „10 grudnia” czy „Lincolnie w Bardo” Saunders próbował na chwilę zapomnieć o swoich starych pomysłach i spróbować czegoś nowego. W najnowszej książce kompletnie sobie odpuszcza poszukiwania i wykorzystuje sprawdzone formuły. Opowiadanie „Dzień Wyzwolenia” to właściwie remake „Dziewcząt Sempliki”, tylko tam biedne dziewczyny wisiały na sznurze jako ozdoba ogrodowa, tu biedni ludzie wiszą na ścianie jako zestaw multimedialny. Akcja „Upiora” dzieje się w dziwnym wesołym miasteczku, tak jak w całym „CivilWarLand…” czy w tytułowym opowiadaniu z „Sielanek”, tym o kolesiu odgrywającym jaskiniowca. I tak dalej.
W gruncie rzeczy Saunders doskonale wpisuje się w model literatury zaangażowania, która od artystycznej wyjątkowości woli skuteczność w komunikowaniu politycznych postulatów, nawet jeśli wiąże się to z pogwałceniem przykazania oryginalności. Nic w tym dziwnego. Jeśli rzeczywiście, jak sugeruje choćby „List miłosny”, uważa, że za sukcesy autorytarnej polityki spod znaku Trumpa przede wszystkim odpowiadają ci, którzy pozostają bierni, to uczynienie ze swojego, w końcu poczytnego, pisarstwa narzędzia politycznej agitacji wydaje się jedynym sensownym posunięciem.
A przecież i u niego zdarzają się takie kawałki, których nie da się nigdzie dopasować. „Mój dom” to niby dziwna opowiastka o mężczyźnie, który za wszelką cenę próbuje kupić pewną nieruchomość i strasznie się irytuje, kiedy nic z tego nie wychodzi, ale szybko się okazuje, że nic tu nie jest takie proste i chyba nawet sam narrator odkrywa, że to nie on jest tu najważniejszy. Tymczasem „Wróbel” to po prostu historia miłosna, jasne, że tocząca się między ludźmi, którymi raczej nie zainteresują się kamery. Ale choć dałoby się ją podkręcić tak, żeby zmieniła się w poręczną przypowieść o tym czy o tamtym, to Saunders, który przecież robił już takie rzeczy, tym razem sobie odpuszcza i pozostawia bohaterów samym sobie: oto oni, oboje (a nawet troje).
Mózgowcy i apokaliptyczki
Dokładnie o takim napięciu: między usilną potrzebą podporządkowania wszystkiego jakiejś większej sprawie a pokusą, by zostawić rzeczy i ludzi ich własnemu biegowi, między przymusem kontroli a chęcią rozbałaganienia, opowiada pierwsza wydana po polsku powieść Amandy Svensson.
Amanda Svensson, „System”. Przeł. Karolina Ancerowicz, Justyna Czechowska, Pauza, 736 stron, w księgarniach od lipca 2024Historia jest tu, no, nie jest prosta. Na pierwszym planie znajduje się rodzeństwo przed trzydziestką, trojaczki: dwie kobiety, jeden mężczyzna. Rozrzuciło ich po świecie. Mężczyzna, po tym, jak tragicznie skończyła się jego wielka nastoletnia miłość, próbuje wyzbierać się z depresji i zaczyna pracę w ośrodku naukowym w Londynie, gdzie ma diagnozować ludzi mających nietypowe dolegliwości neurologiczne, i wdaje się w relację ze starszą od siebie mężatką, która zaczyna postrzegać rzeczywistość w dwóch wymiarach. Jedna z sióstr traci robotę w niemieckiej gazecie i wyrusza na Wyspę Wielkanocną, żeby zrobić materiał o pewnym charyzmatycznym proroku klimatycznej apokalipsy. Tymczasem siostra druga, w młodości poważnie zaangażowana w walkę o lepszy świat, po paru latach spędzonych w Bangladeszu i boleśnie zakończonym romansie próbuje zacząć wszystko od nowa w towarzystwie pewnego mężczyzny i jego córki. Każde z tej trójki ma swoje sprawy, zresztą są między nimi jakieś niewyjaśnione zaszłości, więc kontakt powoli się rwie. To wtedy ich matka, skądinąd poważana szwedzka pastorka, zrzuca bombę: jedno z nich zostało zamienione w szpitalu, tylko nie wiadomo które.
Perypetie gęsto się tu splatają, każde z trojga rodzeństwa wchodzi w swoje własne historie, sporo pojawia się postaci towarzyszących, z czasem okazuje się, że i między nimi istnieją jakieś związki, relacje (czy, znów, skojarzenia z telenowelą są takie znowu przestrzelone?). To powieść na ponad 700 stron, naprawdę epicka rzecz, w którą się wchodzi i przez pewien czas po prostu się w niej jest. Wątki naukowe, które nierzadko przebijają się do samego języka narracji, i londyńskie okolice związane z postacią brata przypominają trochę „Białe zęby” Zadie Smith (zamiast „Myszy Przyszłości” jest tu „bardzo moralna małpa”). A sytuacja wielkich, choć całkiem różnych kryzysów, w które wpadają postaci, kojarzy się z „Korektami” Jonathana Franzena. Wielka amerykańska powieść, tyle że po szwedzku.
U tego ostatniego kryzysy wpędzały bohaterów i bohaterki w popłoch i skłaniały do cokolwiek chaotycznych posunięć: ktoś jechał na Litwę, żeby śledzić transformację, ktoś wpadał w obsesję na punkcie grilla. Tymczasem postaci Svensson jakby odruchowo szukają ratunku w większych porządkach, w tytułowych systemach. Jest tu więc nauka, która nie tylko obiecuje uporządkowanie całego tego bałaganu, ale i przynosi poczucie profesjonalnego dystansu. Jest apokalipsa, która w obliczu uzasadnionego lęku daje choć namiastkę poczucia kontroli: może wszystko się wali, ale przynajmniej wiemy, jak się skończy. Jest wreszcie macierzyństwo, wypróbowany patent na to, żeby się zakorzenić.
Z potrzebą, aby zapanować nad chaotyczną materią życia, mierzy się tu właściwie każda z postaci. I genialna naukowczyni, która wpada w manię, próbując rozwikłać porządek rządzący londyńskim instytutem badawczym. I niedowidzący młody Niemiec, który usiłuje oswoić widmo postępującej choroby. Ale może w największym stopniu ta potrzeba napędza samą autorkę, która czasem pozwala językowi płynąć swobodnie, wtedy snuje długie dygresje i skrupulatnie opisuje wygląd trzeciorzędnych detali; a czasem próbuje spinać swoją gigantyczną powieściową konstrukcję i tworzy między odległymi od siebie wątkami i postaciami połączenia, które nierzadko trzymają się tylko na słowo honoru.
To wahanie między nieskrępowanym gadulstwem a potrzebą spójności i zwięzłości przekłada się jakoś na to, co się dzieje z tytułem tej powieści (bo coś przecież, to chyba jasne, musiało się wydarzyć). W szwedzkim oryginale brzmi on: „Ett system så magnifikt att det bländar”, w angielskim tłumaczeniu Nicholi Smalley: „A System so Magnificent it is Blinding”, ale w polskim przekładzie Karoliny Ancerowicz i Justyna Czechowskiej to po prostu „System”.
Decyzja to może i dyskusyjna, ale przecież wiele mówiąca. Bo może po prostu tak jest, że jedni (dajmy na to: Szwedzi, Amerykanie) potrzebują długich meandrujących zdań, a drudzy (Polacy) żołnierskich słów; jedni wolą nieposkładane historie bez puent, drudzy wyraźne ilustracje konkretnych problemów? A może nie chodzi o to, kto tego potrzebuje, tylko kiedy. Bo to chyba całkiem jasne, opowiadali o tym przecież Chrupek i Miętus, że kiedy porządku jest zbyt dużo, aby dało się w nim swobodnie oddychać, wtedy trzeba się trochę rozbałaganić; ale kiedy rozbałagani się już tak bardzo, że kompletnie już nie wiadomo, gdzie co jest, wtedy przecież trochę porządku nie zaszkodzi.
Ja sam już nie wiem, czy coś tu uporządkowałem, czy tylko nabałaganiłem; czy wyszła z tego opowieść o odpuszczaniu nadmiernej kontroli nad pisaniem, czy argument na rzecz tezy, że kiedy tłumacze majstrują przy tytułach, to robi się ciekawiej. A przecież nie da się również wykluczyć, że chciałem po prostu opowiedzieć o kilku książkach, które ostatnio polubiłem, i nic więcej z tego nie wynika.