Zbiór notatek i listów Raymonda Chandlera „Mówi Chandler”, który traktować można jak specyficzną autobiografię, rozpoczyna się zdaniem: „Nikogo nie interesuje, kiedy pisarz dostał swój pierwszy rowerek”. Przytaczam to zdanie z pamięci, bo „Mówi Chandler” leży pod stertą innych książek. Może zresztą pamięć mnie zwodzi i zdanie to nie jest pierwsze, ale nie ma to znaczenia, ważne, że jest prawdziwe.
W biografiach, z jakiegoś powodu, najmniej interesuje mnie dzieciństwo. Stanowi to dla mnie samej zagadkę, bo wiele teorii psychologicznych i kulturowych, z psychoanalizą na czele, w nim właśnie upatruje klucza do zagadki naszych dorosłych osobowości, lęków, obsesji, schematów zachowań – do naszej esencji.
Być może powodem, dla którego bezceremonialnie przebiegam szybko wzrokiem przez rozdziały o dzieciństwie, jest pewnego rodzaju fałszywa nuta prekognicji. Jeśli dziecko wyrosło na WIELKIEGO PODZIWIANEGO CZŁOWIEKA, we wspomnieniach o nim pojawiają się zdania w rodzaju: „Od razu było widać w nim szczególny talent”, „Już jako pięciolatka odznaczała się niewiarygodną charyzmą”, „Wiedziałem, że będzie kimś”. Jeśli to biografia łajdaka, antywzoru do naśladowania: „Wystarczyło rzucić okiem, by stwierdzić, że to bomba z opóźnionym zapłonem”.
Mierzi mnie to, zazwyczaj wtedy nikt nie wiedział nic o niczym. I choć to prawda – dzieciństwo nas kształtuje, to prawdziwie interesująco robi się, kiedy przychodzi tornado, Dorotka zapina pasy i macha rodzinnemu Kansas na do widzenia.
Czytanie o dzieciństwie przyszłej gwiazdy jest prawie tak nużące jak opisy cudzych snów. Paradoksalnie, jedna z najdziwniejszych i najciekawszych książek o Madonnie jest rodzajem sennika. W 1993 roku interdyscyplinarna badaczka i artystka Kay Turner zebrała w książce – dadaistycznym obiekcie, jak sama ją nazywała – opisy snów 50 kobiet, którym przyśniła się Madonna. Najmłodsza śniąca miała 13 lat, najstarsza 61. Odręczne zapisy uzupełniały rysunki śniących i kolaże Davida Kolwycka.
Na okładce śpiewająca Madonna w czerwonej sukience wklejona została w oniryczny krajobraz antycznych zaświatów; podtytuł „Women’s Dreams of The Goddess of Pop” sugerował, że jak greccy bogowie w mitach zstępuje do umysłów śmiertelniczek, gdy zmorzył je sen, ukazując się pod rozmaitymi postaciami: jako robotnica w fabryce mrożonych kurczaków, katolicka święta w aureoli, policjantka. Do jednych przychodzi, promieniując szczęściem, inne widzą ją w rozpaczy, więc 27-letnia Monica obiecuje Madonnie, że uratuje ją i zabierze daleko od całego syfu. Z niektórymi bogini uprawiała seks, a najstarszej śniącej powiedziała, że wygląda jak czupiradło. Książka jest dokumentem niezwykłego podświadomego wpływu, jaki na kobiety wywierała artystka, a większość śniących po obudzeniu pamiętała aurę wspaniałej siostrzanej więzi, jaka łączyła je z Madonną.
Być może Mary Gabriel, autorka „Madonna. A Rebel Life”, zna zdanie Chandlera o pierwszym rowerku, być może jest świadoma istnienia czytelników mojego rodzaju, bo biografię artystki rozpoczyna występem w londyńskiej Brixton Academy w roku 2000. Madonna jest już największą z żyjących artystek i jak określa ją Gabriel – bardziej konceptem niż osobą.
Dojrzała, samoświadoma, niemusząca sobie niczego udowadniać, seksowna, umięśniona, bezczelna. Po latach w branży wywalczyła sobie pozycję, uznanie i szacunek oraz kontrolę nad każdym etapem powstawania swojej muzyki, od pierwszych szkiców utworów, aż po dystrybucję. Miała wreszcie stabilny dom, była spełniona w życiu prywatnym – matka, wkrótce żona (planowali wtedy ślub z Guyem Ritchiem). Madonna była po prostu szczęśliwą 42-letnią kobietą.
W Londynie tańczy i śpiewa w scenografii zaprojektowanej przez Domenica Dolcego i Stefana Gabbanę – luksusowej wersji spaghetti westernu pełnego złotych bel siana i złotego pyłu. Snuje magiczną amerykańską fantazję przed publicznością, wśród której są Mick Jagger, George Michael, projektant Alexander McQueen, reżyser Alan Parker. Odprężona kowbojka – w czapsach, krótkiej kurteczce, świecąca blaskiem sztucznych brylantów nabitych na pasek – taki „polaroid z koncertu” rozpoczyna opowieść o Madonnie. „Zapamiętajcie tę chwilę”, mówi Mary Gabriel, „za moment wszystko znowu porządnie się spieprzy”. Bo życie Madonny to przeplatające się momenty „łapania równowagi”, gdy wydawało się, że wreszcie osiąga stabilizację, i nieuchronnych katastrof, po których znów musiała zmartwychwstać.
Hardcore
Latem 1977 roku w Nowym Jorku uwijał się diabeł. To „lato Syna Sama”, seryjnego mordercy Davida Berkowitza, który po zatrzymaniu wyznał, że kierował nim szatan pod postacią psa sąsiadów. Miasto od XIX wieku nosiło przydomek Gotham (od nazwy angielskiej wsi, której mieszkańcy udawali obłęd dla uniknięcia podatków), ale chyba w żadnym innym okresie nie zapracowało na tę nazwę tak bardzo jak w końcu lat 70. I chyba nigdy tak bardzo nie potrzebowało superbohatera. W posłowiu do komiksu „Batman. Knightfall” scenarzysta Dennis O’Neil napisał: „Gotham City to Manhattan poniżej Czternastej jedenaście minut po północy w najzimniejszą noc listopada”.
Stopa bezrobocia jest najwyższa od czasu Wielkiego Kryzysu. Dźwięki syren policyjnych, sygnałów karetek i wozów straży pożarnej są soundtrackiem miasta. Pożary trawią kolejne pustoszejące kwartały. Lokatorzy masowo opuszczają mieszkania w poszukiwaniu tańszych lub wyjeżdżają. Właściciele budynków, którzy nie mogą już pokrywać kosztów utrzymania nieruchomości z wpływów czynszowych, podpalają kamienice, chcąc uniknąć bankructwa i otrzymać pieniądze z ubezpieczenia.
Znudzone, czasem agresywne dzieciaki wałęsają się po ulicach, bogata oferta darmowych zajęć pozaszkolnych została zlikwidowana. Usługi publiczne są w głębokim kryzysie. Śmieci miotane wiatrem turlają się po chodnikach, jak kule szarłatu stepowego w westernowych miasteczkach. Po mieście krążą zdeterminowani „nocni kowboje”, obłąkani „taksówkarze”, gangi i dilerzy, alfonsi ze swoimi dziewczynami rozsiedli się na Times Square. W tym Gotham nie uratuje cię Batman. W komiksie „World without Men” z tego okresu Batman wraz z Supermanem Juniorem są zajęci walką z feminizmem.
Na szczęście pod ziemią działa autonomiczna ruchoma enklawa – nowojorskie metro, które nigdy się nie zatrzymuje. Tam nie zapuszcza się nawet policja. Wagony pokryte graffiti od wewnątrz, brutalna przemoc, zero kontaktu wzrokowego z współpasażerami. Watch the gap. Watch yourself.
Ale coś jeszcze kryło się pod powierzchnią, buzowało, gotowe w każdej chwili do erupcji. To właśnie nowojorskie metro Keith Harring wybierze na galerię dla swojej sztuki. Szkicowane szybko białą kredą nietrwałe rysunki komentowały rzeczywistość lepiej niż gazety i telewizja. Na powierzchni Jean Michel Basquiat tagował mury tajemniczym słowem SAMO (czytane jako: „same-oh”, w wolnym tłumaczeniu „PO STAREMU”). Niezależne undergroundowe plemię, którego najwybitniejsi przedstawiciele mieli w przyszłości przejść do historii sztuki, muzyki, popkultury.
Kiedy Madonna przyjechała do Nowego Jorku, wiedziała, że to jest rodzina, do której chce dołączyć. Był rok 1979, a w kinach premierę miał „Hardcore” (polski tytuł „Dwa światy”). Scenariusz napisał Paul Schrader, autor „Taksówkarza”. Idzie to tak: głęboko religijny ojciec, grany przez George’a Scotta, zanurza się w pornograficzne nowojorskie podziemie, by odszukać swoją zaginioną córkę po tym, jak w ręce wpada mu kaseta z filmem porno z jej udziałem.
Równie dobrze to Tony Ciccone mógł eksplorować podbrzusze Lewiatana w poszukiwaniu córki, która z 35 dolarami w kieszeni przyjechała podbijać wielki świat. Moloch miasta zdeprawował, przeżuł i wypluł już niejedną taką „prowincjonalną gęś”. Cóż, kiedy stała się sławna, okrutne i złośliwe języki mówiły, że dokładnie tak skończyła – jako Wielka Szmata Babilonu. Ale Madonnie zawsze daleko było do pierwszej naiwnej.
Dlaczego tyle miejsca poświęcam Nowemu Jorkowi? Ponieważ to pierwsze lata w nim spędzone były właściwym dzieciństwem Madonny. Nie w kategoriach biologicznych. To one ukształtowały jej wrażliwość, zahartowały i przygotowały do myśli, że nie tylko chce podbić świat, ale też pragnie go zmieniać. Dla Mary Gabriel, bardziej niż dla jakiegokolwiek wcześniejszego biografa gwiazdy popu, uwarunkowania rzeczywistości wokół Madonny są równie ważne jak ona sama. Artystka nie wzięła się z próżni i nigdy w niej nie działała. Ogromna część tej biografii to „raport ze stanu świata”, próba pokazania systemu naczyń połączonych.
Mailer nazywał swoją biografię Marilyn Monroe „napoleońską” i określenie to pasuje do książki Gabriel – nie tylko ze względu na jej objętość, ale też format opisywanej postaci. To 1048 stron historii walki. Przypisy i bibliografia zajęłyby dodatkowe kilkaset stron, dlatego wydawca (zarówno amerykański, jak i polski) nie zdecydował się na ich wydrukowanie – można uzyskać do nich dostęp, skanując kod QR. Ogrom źródeł i wykonanej pracy jest imponujący.
Można zaryzykować stwierdzenie, że ta monumentalna pozycja ma ambicje być ostateczną, ultymatywną biografią Madonny. To portret totalny: obejmuje Madonnę jako artystkę, kobietę, córkę, siostrę, matkę, kochankę, innowatorkę branży, kolekcjonerkę sztuki, wielbicielkę europejskiej kultury (Pasolini i Visconti!), oczytaną sawantkę, filantropkę, ikonę mody, muzę artystów, akuszerkę talentów, bezwzględną szefową. To także kawał historii współczesnej, nie tylko amerykańskiej, historii rozumianej jako wypadki i fakty w czasie, ale też ewolucja prądów myślowych, idei, obyczajowości, polityki, wreszcie – popkultury.
Nie przyszliście tu tylko się bawić
Taksonomię typów biografów można ustalić według różnych kluczy, na przykład według stosunku do faktów. Jest tu miejsce i dla drobiazgowych kronikarzy, i konfabulantów, którym fakty nie przeszkadzają w snuciu swojej opowieści. Albo według uczuć żywionych do opisywanego obiektu. Tu można wyszczególnić np. zakochanych bez pamięci wyznawców albo niepatyczkujących się resentymenciarzy. Są też skandaliści lub nudziarze napędzani zazwyczaj miłością do pieniędzy. Każdy ma jakiś powód. Nikt nie zabiera się za pisanie książki z obojętności dla jej bohatera. Jaki powód ma Gabriel?
Mary Gabriel, „Madonna. A Rebel Life. Biografia”. Przeł. Zbigniew Kościuk, Lucyna Wierzbowska, Anna Dorota Kamińska, Tomasz Macios, Znak Koncept, 1048 stron, w księgarniach od lipca 2024Autorka jest finalistką nagrody Pulitzera za książkę „Love and Capital: Karl and Jenny Marks and the Birth of Revolution” – biografię tytułowej pary. Specjalizuje się w biografiach kobiet, których historie przez lata uległy zapomnieniu lub zniekształceniu. (W świetle tych pisarskich zainteresowań krótka notka o Mary Gabriel pomieszczona na okładce biografii Madonny wywołała u mnie smutny uśmiech. Notka wymienia książkę o Karolu Marksie, ale pomija fakt, że ta traktuje także o jego żonie).
Gabriel napisała o pięciu wybitnych amerykańskich malarkach (m.in. Lee Krasner, Elaine de Kooning , Helen Frankenthaler), których twórczość przyćmili współcześni im amerykańscy malarze. Przywróciła historie sióstr Cone i Victorii Woodhull. Nazwiska te polskiemu czytelnikowi pewnie nadal pozostają obce. Ale Madonna… Czy jest na świecie bardziej rozpoznawalna kobieta? Dlaczego autorka uznała, że należy przywrócić nam Madonnę?
Być może dlatego, że dla najmłodszego pokolenia odbiorców kultury Madonna to śmieszna babcia z TikToka. Być może dlatego, że elektryzuje ich inna artystka, która przy dzisiejszym stanie świata beztrosko lata prywatnym samolotem z salonu do kuchni, której muzyka bezwstydnie ociera się o banał i która starannie pilnuje, by z jej ust nie padły żadne kontrowersyjne deklaracje polityczne, które mogłyby zdetonować jej karierę?
Być może dlatego potrzebujemy dziś superbohatera, tak jak Nowy Jork lat 70. I potrzebujemy pamięci o kobiecie, która ryzykowała zawsze i wszystkim, żeby z gwiazdeczki, której spece z branży przepowiadały żywot jętki, stać się działaczką społeczną i polityczną, aktywistką społeczności LGBTQ+, filantropką, feministką. Pocieszycielką strapionych. Matką dobrej rady. Orędowniczką cierpiących. Po prostu Madonną.
Każdy ma swoją ulubioną Madonnę. Jedni kochają obciętą na krótko blond chłopczycę w koszulce „Italians do it better”, inni – gejszę w kimonie od Gaultiera, angielską lejdi w grzecznej sukience w kwiatową łączkę lub dominę ze szpicrutą w lateksowym kombinezonie. Odkąd jako nastolatka zobaczyła koncert Bowiego w Detroit, wiedziała, że jako artystka chce być jak ten facet – czystą możliwością, każdym potencjalnym bytem, niczym wybranym raz na zawsze i dookreślonym. I przez lata wymyślała się na nowo.
W przypadku Mary Gabriel kryteria wyboru ulubionej Madonny nie mają nic wspólnego ze stylem. Wykraczają poza dylemat: koronkowe getry i bandana w nastroszonych włosach czy suknia gwiazdy Złotej Ery Hollywood i etola z norek? Jej Madonna to wojownicza realistka, rzeczniczka trudnej do przełknięcia prawdy, która niczego nie cukruje i nie sprzedaje celebryckiej waty.
Szczególnie podczas koncertów Madonna dotyka nerwu zepsutego zęba rzeczywistości i nie boi się bólu i odrzucenia. Jakby mówiła: „Nie przyszliście tu się tylko bawić, chcę, żebyście myśleli”.
Kasandra z gołymi cyckami
Tak jest od pierwszych nowojorskich występów w środku epidemii AIDS, gdy Ameryka sądzi, że „gejowska zaraza” to kara za grzech, a nie choroba porządnych obywateli, podczas gdy sami geje uciekają przed strachem w wiarę, że HIV jest teorią spiskową konserwatystów, którzy chcą obrzydzić im seks. Gdy z zewsząd dobiega komunikat: „Nie ma się czego bać”, Madonna mówi im: „Bójcie się!”, i pierwsza na koncertach rozdaje ulotki o chorobie i bezpiecznym seksie. Oficjalne rządowe broszury także w końcu wylądują na mieście – rok później, gdy parkiety klubów mocno się przerzedziły, bywalcy zniknęli dosłownie z dnia na dzień, a rzekomo bezpieczni „porządni obywatele” umierali zamknięci w swoich mieszkaniach, bezrobotni, pozbawieni opieki medycznej, nie przyjmując gości, wstydząc się mięsaków Kaposiego na ciele. AIDS wytrzebi nowojorskie plemię przyjaciół Madonny i to doświadczenie nauczy ją, żeby zawsze zabierać głos i dzwonić na trwogę, nim będzie za późno.
Będzie to robiła we Francji, gdzie na koncercie pojawią się wizualizacje Marine Le Pen ze swastyką na czole. W Turcji, gdy ze sceny przetestuje nowe, rzekomo łagodniejsze dla swobód obyczajowych prawo Erdoğana. W Ameryce przed wyborami, gdy popierała Hillary Clinton, republikańscy fani grzmieli, że przyszli posłuchać muzyki, a nie na pieprzony wiec Partii Demokratycznej.
To właśnie za bycie Kasandrą, która mówi, co kryje się we wnętrzu trojańskiego konia, którego darują nam populistyczni politycy, ortodoksi religijni i celebryckie wydmuszki, była najczęściej wyśmiewana lub opluwana. Gołe cycki to tylko przykrywka, Madonna jest znacznie bardziej niebezpieczna.
I ma nieludzką wytrzymałość w warunkach ciśnienia, które miażdżyło niejedną gwiazdę jak hydrauliczna prasa, zgniatając luksusowy samochód na cienki opłatek blachy. Popkultura ma ich całe złomowiska.
Nigdy nie widzieliśmy, jak pijana i roznegliżowana zatacza się na ulicy w zasikanej sukience, jak w szarym dresie i okularach wraca z kolejnego odwyku, jak w środku nocy jedzie czarnym wranglerem ogolić sobie głowę na łyso. My baby’s got a secret i jest nim ponadprzeciętna siła.
Nie wpadaj w rozpacz
Nie chciałam napisać tekstu, który byłby skróconą biografią Madonny wypreparowaną z biografii monumentalnej. Ale skoro opisałam scenę otwierającą, opiszę też ostatnią.
Książkę zamyka relacja z jedenastej trasy koncertowej pod nazwą „Madame X”(2019–2020). Jakiś czas przed jej rozpoczęciem Madonna zaczęła używać laski z rączką w kształcie czaszki, widocznie cierpiała, choć żartowała, że tak naprawdę skrywa w niej miecz. Perfekcjonistkę i tytankę pracy zdradzało jej własne ciało. Zawsze gotowe, seksowne, odważne, rzeźbione latami podczas katorżniczych treningów. Opóźniała rozpoczęcie koncertów, niektóre odwoływała, starając się wypocząć, podczas czwartego boleśnie upadła i potrzebowała pomocy; w pewnym momencie straciła zupełnie kontrolę i nie mogła powstrzymać płaczu.
W internetowym poście napisała: „Oto jestem: ciało i krew”. Jakby brała fanów na świadków drogi krzyżowej.
Zostały dwa ostatnie koncerty na trasie, kiedy nagle świat zatoczył koło i wrócił do dziwnie znajomego miejsca: tajemnicza epidemia zbierała śmiertelne żniwo, a dotyk, bliskość, intymność znów stały się śmiercionośne. Niewiedza i strach sparaliżowały świat, a Madonna ponownie rzuciła siły na front walki z nieznanym zagrożeniem i przekazała fundusze na badania nad szczepionką.
Może i czuła się jak „zepsuta lalka, która trzyma się na taśmę i klej”, jak nazwała siebie w tym samym wpisie, w którym mówiła o ciele i krwi, ale czuła też, że nie może całkiem odpuścić i zamknąć się przed światem w luksusowym prywatnym spa. Pytana w wywiadzie, co powiedziałaby małej Madonnie Louise, odparła: „Ten syf się kiedyś skończy. Nie wpadaj w rozpacz”.
Kiedy zamknięci w domach na kwarantannie ludzie na całym świecie osłupiali patrzyli, jak człowiek bizon z armią zwolenników Trumpa pod konfederackimi flagami szturmuje Kapitol, pewnie musiała to sobie powtarzać wiele razy. „Nie wpadaj w rozpacz”.
W 2023 roku wróciła z trasą „Celebration Tour”. Książkę zamyka zdanie o jej ogłoszeniu. Miała rozpocząć się w lipcu, ale Madonna trafiła nagle na szpitalny oddział intensywnej terapii z powodu poważnej infekcji bakteryjnej i trasa ruszyła dopiero w październiku. Żeby mówić o stanie świata, ryzykowała już nie karierą, ale życiem.
Piszę te słowa kilka dni po zamachu na kandydata na prezydenta, Donalda Trumpa. W atmosferze teorii spiskowych jego zwolenników i przeciwników. Po deklaracji Elona Muska o comiesięcznym zasilaniu finansowym kampanii Trumpa kwotą 45 milionów dolarów. Piszę te słowa w czasie wciąż trwającej wojny w Ukrainie. Kilka miesięcy po tym, jak publicyści i zwykli fani zastanawiali się, czy z ust najbardziej wpływowej aktualnie gwiazdy muzyki pop przed jej koncertem na Super Bowl padną jakiekolwiek słowa o rozlewie krwi w Strefie Gazy. Nie padły.
Opętany słupkami popularności i badań fokusowych pop częściej idzie drogą Elvisa Presleya, który w rozpalonych do gorączki czasach konfliktu w Wietnamie, rodzących się w bólach koncepcji równych praw obywatelskich i raczkującego feminizmu po prostu opiewał miłość i po prostu grał na gitarze dla dziewcząt i chłopców w Ameryce, w której jeszcze pod koniec lat 60. wieszano na drzewach „dziwne owoce”.
Ale o tym piosenkę zaśpiewał ktoś inny.