Malowanie porzuciła z dnia na dzień. Podobno przestała sobie radzić z kolorem. „Ostatni obraz malowałam tak długo, aż stał się prawie czarny”, mówiła w rozmowie z Agnieszką Drotkiewicz. Dzisiaj na wystawie „Spotkanie nad brzegiem morza” w PGS w Sopocie nieczęsto wystawiane płótna Ewy Kuryluk zajmują całe dolne piętro. Górne zaś to już epoka tkanin i autofotografii. Tak jakby sufit galerii oddzielał dwa etapy z życia artystki. Oglądając wystawę, można złapać się na myśli, że tego porzuconego tak strasznie żal.
Z malowania zrezygnowała pod koniec lat 70. Najpierw była pustka, później przyszedł czas na pracę z tkaniną. To był okres, gdy wielu artystów odwracało się od płótna i figuratywności w geście politycznego buntu. U Kuryluk przyczyną był jednak kolor i to, że barwa idzie z wnętrza. Przeżywała żałobę po ojcu, wydarzył się Marzec 1968 roku, powoli coś gasło. Z trzymaniem się figuratywności też różnie bywało. Jej obrazy raz były zapełniane przez postaci bardzo realistyczne, innym razem obłe, rozczłonkowane, zezwierzęcone (jak na płótnach „Człekopejzaż z czerwoną nogą” czy „Lektura zakazanego owocu”), przelewające się przez pędzel w dziwnych okolicznościach.
Ewa Kuryluk, „Spotkanie na brzegu morza”
Kuratorka: Ania Muszyńska,
Państwowa Galeria Sztuki, Sopot,
do 18 sierpnia 2024
„Zezwierzęcenia” w tym kontekście nie należy traktować jednak jako czegoś negatywnego. W książce „Goldi. Apoteoza zwierzaczkowatości” Kuryluk opisywała, jakie znaczenie w jej rodzinie – naznaczonej traumą II wojny światowej i Holocaustu – odgrywały nawiązania do zwierząt, służące za figurę językową, sposób na mówienie o trudnym do wypowiedzenia. W domu Kuryluków język, którym się posługiwano, był specyficzny. Jak pisała Eliza Szybowicz: „maskujący” („W życiu i języku rodziny bardzo ważne są zwierzęta. Ich rzeczywista i metaforyczna obecność ma znaczenie terapeutyczne, by nie rzec: magiczne”).
Z okresu dzieciństwa wziął się zresztą Kangur, który małej Ewie w zoo skojarzył się z rodowym nazwiskiem i został z artystką na lata jako przydomek. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy historia rodzinna, którą artystka lata później przetworzyła w literaturę, miała bezpośredni wpływ na jej malarstwo, czy to po prostu jeden z przejawów plastycznego, metaforycznego myślenia Kuryluk i jej wielkiej wyobraźni. W jej pracach gromadzą się niewypowiedziane słowa, sny, traumy, metafory i dosłowności.
Choć według Kuryluk sztuka nie służy do „przepracowywania” czegokolwiek, to z pewnością na płótnach artystki można odnaleźć wiele bliskich jej historii. „Mój atut to zdolności mimetyczne”, powiedziała kiedyś. A miała skąd czerpać. Życie artystki to życie w drodze, a podróże naturalnie przekładały się na sztukę. Bywając w świecie, mogła chłonąć. Może znalazło to odzwierciedlenie również w formie jej prac – pokazywana na wystawie seria malarska to w dużej mierze kolaże składające się z kilku planów nachodzących na siebie warstwami. Widać tu rozproszenie i gęstość myśli stojących za obrazem. Artystka pozostawia jednak także pustą przestrzeń. Zanim uwaga oglądającej ucieknie poza ramę, musi przejść przez tę pustkę wewnątrz niej, wziąć oddech, pozostając jeszcze w świecie obrazu.
Patrząc na wczesne prace Ewy Kuryluk, aż trudno uwierzyć w to wspominane przez nią wyczerpanie się koloru. Bo kolor jest na obrazach artystki nade wszystko. Tytułowy dla wystawy w Sopocie obraz „Spotkanie na brzegu morza” składa się z czterech warstw, kształt schodzi na dalszy plan, podczas gdy barwy walczą o uwagę widza. Zrozumiała jest więc decyzja kuratorki, Ani Muszyńskiej, aby obrazy na pierwszym piętrze wyeksponować w jak najprostszy, nierozpraszający sposób. Całą uwagę oddaje się wówczas zawartości powieszonych w monotonnym rzędzie płócien.
Przejście z płótna na tkaninę było dla artystki dużą zmianą. „W pracy z luźnym materiałem uwolniłam się z ram obrazu”, mówiła w rozmowie z Agnieszką Drotkiewicz. Uwolnienie ma tu kilka wymiarów. Na tkaninie umieszcza erotyki malowane czerwoną farbą. Helen Shlien, galerzystka, którą Kuryluk poznała podczas Biennale w Medellin i dzięki której cykl tkanin mógł powstać, mówiła, że te malunki są „jak wyrzezane skalpelem”. Kiedy materiał się porusza, pokawałkowane ciała ożywają, a ekspresja, którą otrzymują za sprawą faktury tkaniny, sprawia, że widz staje się świadkiem erotycznego spektaklu.
Tytuł instalacji: „Teatr miłości” (w galerii w Sopocie wisi rekonstrukcja z 2003 roku, którą artystka przygotowała na wystawę w Zachęcie), podkreśla jej performatywny wymiar. Ewa Kuryluk jako pisarka przykłada zresztą wyjątkową wagę do nadawania swoim pracom tytułów naprowadzających widza na kierunek odbioru. Czasem to irytujące, ale większość patrzących jest jej za to wdzięczna.
Nawet przy tak efemerycznym medium, jakim jest tkanina, która miała dać jej wolność, Kuryluk nie potrafiła porzucić mimetyzmu. Patrząc na tkaniny rozwieszone w górnej sali galerii w Sopocie, odczuwa się więc pewne zawstydzenie, szczególnie gdy przybliżamy się do przedstawianych na pracach hiperrealistycznych części ciał. Zwłaszcza że ten spektakl ogląda się w ciasnej sali, w towarzystwie pilnującego ekspozycji ochroniarza. Jest w tym coś z podglądactwa, nieukradkowego – raczej w rodzaju peep-show. Zaczynam rozumieć, co miała na myśli Ewa Kuryluk, kiedy mówiła, że jej tkaniny lepiej sprawdzają się w otwartej przestrzeni, w naturze niż zamknięte w galerii.
Czy ktoś, kto konsekwentnie pracuje na własnej biografii, bierze w ogóle pod uwagę taką kategorię jak „zbytnie odsłonięcie”? Pewnie nie. Nie ma wielu takich archiwistek własnej historii jak Ewa Kuryluk. Jej seria autofotografii, którą wydała również w serii książkowej, od początku powstawała jako forma samoupamiętnienia.
Ewa Kuryluk. „Pszczoły i świerszcze”, autoportret, 1975, własność artystki
Kiedyś powiedziała: „Chorowałam na astmę, więc jakiś lekarz wbił mi do głowy, że nie dożyję 35 lat”. Dzisiaj ma dwa razy tyle lat, a cykl autofotografii nadal rozbudowuje. I chociaż za ścianką działową wiszą erotyki na tkaninie, to właśnie tu rozgrywa się intymność i materializuje mijający czas. Obok autoportretu z aparatem wisi wykonane telefonem selfie w lustrze. Dalej tryptyk z 2023 roku „Saint Malo” przedstawiający artystkę z mężem, Helmutem Kirchnerem, zrobiony zapewne w tytułowej francuskiej miejscowości. Na pierwszym zdjęciu ubrani, na kolejnych już w strojach plażowych. Jeszcze dalej słynne zdjęcie z 1976 roku, jedno z najczęściej reprodukowanych – „Z Helmutem w Wiedniu”. Leżą w łóżku, ubrani w piżamy, obok fotografia współczesna w tych samych okolicznościach.
Kuryluk rozpoczęła swój projekt fotograficzny, mając 13 lat. Początkowo fotografie miały być rodzajem pamiętnika. Kilka dekad później oglądamy je w galeriach, zastanawiając się, gdzie w obnażaniu siebie można posunąć się dalej niż na fotografii, która jest medium bezlitosnym. W sopockiej galerii zdjęcia wiszą jako appendix do tkanin, niby mimochodem – małoformatowe przedstawienia na tle ogromnych bel materiału.
Swój esej „Od śmierci jako sztuki do sztuki śmierci” artystka rozpoczyna cytatem z Paula Valery’ego: „To, co nie jest utrwalone, jest niczym, to, co utrwalone, jest martwe”. I chyba to jedno zdanie z człowieka, który zresztą organicznie nie cierpiał muzeów, uważając, że zabijają one ciało człowieka, wystarczy za podsumowanie sopockiej wystawy.