„Źle się dzieje w mieście Łodzi / źle kulturze się powodzi” – nie pamiętam, gdzie usłyszałam ten pokraczny dwuwers. Mimo łopatologiczności, a może właśnie dzięki niej, trafnie oddaje kondycję łódzkiej kultury, tej tworzonej lokalnie, zakorzenionej w kolorycie dużego miasta, któremu nigdy nie udało się wydobyć ze stanu prowincjonalności. Nie liczy się z nią władza, która karmiącą rękę wyciąga niechętnie i w połowie pustą. Woli kulturę „outsourcować”, importować cudze „eventy”, a wygaszać własne. Kultura to projekt, a jego koszty lepiej ponieście sami – rządząca Łodzią od kilkunastu lat ekipa nie jest w tej strategii wyjątkowa, po prostu zachowuje się jak nad wyraz pilna uczennica rządzenia opartego na władzy dyscyplinarnej. I to uczennica mocno uszminkowana, żeby z daleka widać było tylko miękkie usta wypowiadające słowa troski i pociechy.
W tym dobrze rozpoznanym polu (bez)walki pojawia się Przemysław Owczarek z „Katawotrą”, poematem prozą, gatunkiem wymagającym pewności siebie i twórczego poruszania się po siatce klasycznych i awangardowych odniesień. To rękawica rzucona modnym dykcjom i estetycznym trendom. To jak powiedzieć, że mam pana, pani płaszcz, wszystkie płaszcze świata i nie zawaham się ich założyć. „To jest nawet proza, jestem prawdziwym poetą” – pisał Frank O’Hara (w „Dlaczego nie jestem malarzem” w przekładzie Piotra Sommera), przywoływany przez Owczarka w pierwszej części poematu.
Przemysław Owczarek, „Katawotra”. Biuro Literackie, 64 strony, w księgarniach od lutego 2024
„Katawotra” nie jest pierwszym poematem prozą w dorobku łódzkiego autora. Za „Cyklist” (2009), w którym pędził na rowerze przez językowe rubieże miasta łagodnie przechodzące w niezbadane knieje, otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia i laury od Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Tym razem Owczarek zakłada kołczan i jako Robin Łódź idzie przestrzelić balonik samozadowolenia włodarzy miasta. Zaczyna tak:
i stanął neon KOCHAM ŁÓDŹ w aureoli kiczu. kocham Łódź, Łódź, Łódź, zakrył KO, CHAM ŁÓDŹ, zżęty robotnik kultury. cham Łódź. Łódź, Łódź. i poszedł pozdrowić jednorożca. ten brak, ten skrupuł. i panią prezydent. o królowo kier, kto posiądzie neon? świecisz jako i KOCHAM ŁÓDŹ. i poszedł na osiedle, swobodnie manewrując, ując, ując z sercem wyssanym przez hassliebe.
Motto książki nie pozostawia wiele miejsca na dopowiedzenia: „nikt jest bez winy. niech strzała przebije miasto, a gówno wytryśnie”. Zanim grot dosięgnie pomnika jednorożca w centrum Łodzi, Owczarek zabierze na swoją straceńczą misję Homera, Gombrowicza, Orwella, Leirisa, Levinasa, Goethego, Glück, Dantego, O’Harę, Białego Robaka z „Gry o tron” i wielu innych. To liczna drużyna sojuszników, może nazbyt liczna jak na 60-stronicowy utwór, który wszak nie ma być testem z erudycji.
Marek Bieńczyk przyrównał manifest Owczarka do twórczości Allena Ginsberga. Łódzka premiera „Kataworty” miała zresztą formę Ginsbergowskiej melorecytacji. Owczarek dokonał mariażu romantycznej wrażliwości i neolingwistycznego eksperymentu. Pomieścił w nim cały sztafaż metonimii, synekdoch i trawestacji, czasem trochę za mocno ciągnący pamfletową pierwszą część poematu w stronę patosu i estetyki nadmiaru. Czy to jest jeszcze kamp, czy już kicz, który zamiast być dekoracją poematu, przejął kontrolę nad słowami?
Mimo zaangażowanej politycznie treści Owczarek nie zamierza być bardem proletariuszy kultury, Rymkiewiczem antyzdanowszczyzny czy Świetlickim ulicy Piotrkowskiej. Zresztą, był już kiedyś błaznem i kozłem ofiarnym, stacjonującym w ramach karnawałowego protestu przed siedzibą władz Łodzi. Dziś nie ma już złudzeń co do sprawczości, choćby retorycznej, poezji rebelianckiej.
Docelowymi adresatami poematu nie są zresztą politycy i dyrektorzy z nadania, ale szeregowi pracownicy, pasjonaci i aktywiści kultury. Kiedy Robin Łódź zdejmuje kaptur, jako podmiot poematu ujawnia się „zżęty robotnik kultury”. W porobotniczym mieście chciałby uprawiać ducha, ale otaczają go same plewy. Czułym słówkom władzy towarzyszą szmery i pomruki niezadowolenia, te jednak zwykle nie przeradzają się w gwizdy i wrzask. Bo dzieci, kredyt i trzeba jakoś utrzymać się na powierzchni. Bo „gdzie nie spytasz o pracę, wszędzie te same macki”.
Nim poemat Owczarka osunie się w stronę nadto dosłownego manifestu, porwie go tytułowa katawotra, oznaczająca skalne ujście rzeki pod ziemię (tę metaforę zejścia pod ziemię czy też w podziemie autor zaczerpnął ze studium Tadeusza Zielińskiego o Hermesie). Podmiot liryczny schodzi więc tam, gdzie mokra skała styka się z glebą i gdzie nie ma już zżętego robotnika kultury. Jest istota, która rozpadła się na szereg tożsamości: męża, ojca, syna wody i lasu, banity, duchowego brata walczącej Ukrainy, wyznawcy Matki Ziemi, świadka narodzin i umierania tego, co jest i było żywe. Próby sklejania tych tożsamości bolą: „człowiek, który mówi szczerze, owija język wokół serca. człowiek, którego wodzi język, żuje własne serce”. Jest to nie tylko cierpienie fizyczne i psychiczne, ale też ból wynikający z niemożności połączenia w języku różnych obliczy jednej istoty, nierozerwalnie związanej z innymi istotami i naturą (nie)ożywioną. Ten ból fantomowy, wspomnienie języka, którego brakuje, rozsadza poemat i wpuszcza do niego chaos.
Autor wchodzi też w rozliczeniowy dialog ze swoją twórczością. „Katawotra” nie ma prędkości „Cyklista”, tutaj podmiot nie pędzi, ale pełza między prądami – podziemnej rzeki i literackimi. Nie znajdziemy tu przekory „Rdzy”, debiutanckiego tomu Owczarka z 2007 roku, sensualności jego późniejszych książek poetyckich, jak „Pasja” czy „Miasto do zjedzenia”, ani nachalnej środowiskowości „Jarzma”. Oczywiście ten, kto ma się rozpoznać wśród postaci przepływających przez „Katawotrę”, ten się rozpozna.
Najintensywniejszy dialog toczy się między tą a poprzednią książką Owczarka, „Ekotonem” wydanym pięć lat temu. Obie mówią o rytuałach przejścia między życiem a bezżyciem. O ile wcześniejszy tom był zanurzony w antropologicznych odniesieniach do kultury, w „Katawotrze” jest ona substancją, która ma określony ciężar. Raz jest balastem, raz kołem ratunkowym.
Tytułowa katawotra nie jest metaforą lepszego świata, ale ceny, jaką płaci się za nierentowne wybory życiowe. Najlepsze druga i trzecia część poematu – „Hamartia” i „Czarne ziemie” – to świdrujące trzewia studium depresji i rozpadu. Jego dręcząca siła bierze się z tego, że autor nie pisze w manierze narcystycznej autonarracji. To jest rozpacz jednocześnie dziedziczna i zaraźliwa, przenoszona z ludzi na przyrodę, a może nawet na kosmos. Nie można Owczarkowi zarzucić, że to takie łódzkie biadolenie. Ból, o którym pisze, nie ma metryki ani miejsca zameldowania.