Niedawno mijałam w Pruszkowie pokaźny zbiornik retencyjny. Zarośnięty trzciną, bez plaży i łagodnego zejścia do wody. Jakby to nie wystarczało, obok stała czerwona tabliczka z napisem „zakaz kąpieli”. A poniżej dołożono kolejną: „купання заборонено”. Uśmiechnęłam się.
Czyżby bracia ze wschodu postanowili zignorować polskie znaki? Zachować się jak zwierzęta? No bo skąd ta tabliczka? Pewnie stąd, że kilku chłopów zanurzyło ciała w wodzie. Jak każde żywe stworzenie wymęczone mocnym nieprzerwanym słońcem postanowili popływać. Dziko, poza basenami i miejscami wyznaczonymi przez boje.
Ruch dzikiego pływania rozpoczął podobno Anglik Roger Deakin, choć na milenia przed nim ludzie pływali i nie mieli potrzeby określać tej czynności mianem „dzikiej”. Deakin był ekologiem. W latach 80. XX wieku współzałożył stowarzyszenie Common Ground, którego idea zawierała się w haśle local distinctiveness. Grupa chciała przywrócić przestrzenie zawłaszczone przez instytucje, właścicieli prywatnych i korporacje. Interesowało ją nie tylko ukształtowanie terenu, strumyki i ptaki, ale też różne regionalizmy: dialekty, przepisy, historie mówione i legendy.
W książce „Waterlog: A Swimmer’s Journey Through Britain” z 1999 roku Deakin opisuje swoją wodną odyseję. Zaczęło się od opowiadania Johna Cheevera „Pływak” (opowiadania Cheevera ukazały się niedawno po polsku w przekładzie Krzysztofa Majera) o mężczyźnie, który z imprezy na Long Island postanawia wrócić, przepływając baseny sąsiadów. Roger rozpoczął podobny projekt pewnego dnia w Suffolk.
Był środek lata, padał ciepły deszcz, a Deakin chciał się „schronić”. Wszedł więc do fosy. Bez słowa zaczął płynąć, utrzymując jedynie kawałek głowy i oczy nad powierzchnią wody. Obserwował, jak krople rozbryzgują się na tafli, chmury podchodzą niżej, burza goreje, a woda układa się w „taniec wodnych duszków”. I wtedy coś nim tąpnęło. To był, jak pisze, rodzaj komunii. To wtedy podjął decyzję, by pływać tam, gdzie ma ochotę: „Chciałem podążać za deszczem w jego meandrach po naszej ziemi, by ponownie połączyć się z morzem i wyrwać się z frustracji życia”. Wyobraził sobie połączony szlak jezior, rzek, bagien i kąpielisk. Podróż wzdłuż szlaków wodnych Anglii rozpoczął jako 50-latek.
Roger Deakin, „Waterlog. A Swimmers Journey Through Britain”. Pierwsze wydanie 1999; nowe wydanie 2022, Tin HouseOdyseję Deakina otwiera wycieczka na archipelag Scilly nad Oceanem Atlantyckim. Jest kwiecień, mężczyzna na hurra wskakuje do lodowatej wody. Ciało przekłuwają tysiące wodnych igieł. Pływak pokornieje – zakłada piankę. Dzięki niej może w spokoju podziwiać ptaki, wydry i resztę przyrody z poziomu wody. Jednak pianka ogranicza odczucia, izoluje. A w trakcie pływania chodzi o to, by czuć się wolnym od „tyranii grawitacji i ciężaru atmosfery”.
Nad rzeką Test w miasteczku Stockbridge, które słynie z klubu wędkarskiego i olbrzymich pstrągów, jest trochę cieplej. Deakin szybko ląduje w jego wodach, płynie równolegle z cieniami drapieżnych ryb. Przedziera się przez gęstą rzęsę jak przez lód. Jest w niej na tych samych prawach co reszta zwierząt. Stąpa po mulistym dnie, pełnym spróchniałych gałęzi i węgorzy, ale w pewnym momencie wywołuje go męski głos dobiegający z brzegu: „Czy własność prywatna cokolwiek dla pana znaczy?”.
Rozmowa przeradza się w kłótnię. Deakinowi nie udaje się przekonać miejscowego, że woda to dobro wspólne. Że kiedyś wszyscy, zanim poszliśmy do szkoły i na prywatne lekcje, uczyliśmy się pływać w swoich rzekach i jeziorach. Tak było i w Cambridge. To w zimnej i głębokiej Cam mieszkańcy przechodzili wodne inicjacje, bo pierwszy miejski basen powstał dopiero w latach 20. XX wieku. To tu były łaźnie damskie i męskie. To tu rzeka była dostępna dla studentów Uniwersytetu w Cambridge jeszcze w latach 70. XX wieku. Deakin wspomina, jak w XIX wieku w zakolach tej rzeki Virginia Woolf kąpała się nago z poetą Rupertem Brookiem. Virginia Woolf? Nago? W wiktoriańskiej Anglii?
A czy dziś jeszcze kąpiemy się nago w rzekach? Czy w ogóle się w nich kąpiemy? Czy jest gdzie się kąpać? Czy rzeki i jeziora są dla nas dostępne? Gdy lata temu przeprowadziłam się do Warszawy, był sierpień, upał. Poszliśmy nad Wisłę. Ściągnęłam spodnie, koszulkę i weszłam do wody. Muliste dno niezbyt mi pasowało, ale woda była wspaniała. Stojący na brzegu znajomi nie kryli zszokowania, wręcz obrzydzenia. „Fajnie tak kąpać się w ściekach?” – żartowali. Jako dziewczyna znad morza nie rozumiałam. Miałam łatwość w kontakcie z wodą. Nieraz nadepnęłam na raka, rozcięłam stopę o szkło, łapałam małe ryby, wskakiwałam do wody, nie wiedząc, co w niej zastanę. Nie myślałam. Kilka razy się topiłam. Pierwsze sinice widziałam na Bałtyku jako dziecko. Zanurzaliśmy się w nich z bratem. Wypełzaliśmy na brzeg, udając morskie potwory. Byliśmy cali zieloni. Miałam się brzydzić Wisły w mieście, które przypomina pustynię?
W „Waterlog” Roger też nie przejmuje się zawartością rzek. Jednak jego podejście to nie dziecięca głupota. To coś innego. Dziennik w miarę czytania okazuje się manifestem. A pływanie, które uprawia autor, nie sportem, lecz wodną ezoteryką. Pływanie to poddawanie się wodzie – getting under the skin of things.
Ta idea wydaje się rezonować z performansem Any Mendiety, kubańsko-amerykańskiej twórczyni. W krótkometrażowym filmie zatytułowanym „Untitled (Ocean Bird Washup)” z roku 1974 artystka występuje nago, przystrojona białymi piórami. Dryfuje na plecach w morzu. Fale delikatnie miotają jej ciałem, odprowadzając na brzeg, prosto w gałęzie powalonego drzewa.
Mendieta była zainteresowana tym, co Freud, za swoim przyjacielem Romainem Rollandem, nazywał „oceanicznym uczuciem”. To stan, pokrewny mistycznemu, w którym nie ma zagrożenia. Ego zostaje stopione w kontakcie z siłą znacznie większą, trudno opisywalną. Z wiecznością. A jej metaforą jest nieskończony ocean.
Że woda jest tajemnicą, pisał także D.H. Lawrence w wierszu „The Third Thing”. Dwie części wodoru, część tlenu, a trzecia część? Co sprawia, że woda jest wodą? Do tej pory jej fizyka trochę dziwi. Tylko woda występuje w naturze w trzech stanach skupienia. Temperatury zmieniają objętość cieczy, ciśnienie jej lepkość, co przekłada się na właściwości transportowe. Wejście do wody to zawsze zmiana, mały albo większy szok dla organizmu – rytuał przejścia. I radość, która towarzyszy wynurzeniu. Jakże romantyczne jest dzikie pływanie! Być może dlatego, że granica między pływaniem a tonięciem jest tak cienka.
Roger Deakin, który ląduje w kanale wypełnionym bakteriami E. coli, staje się więc performerem. Ale nie takim jak Joseph Beuys, który zanurzony w bagnie pływa w kapeluszu. Na fotografiach Gianfranco Gorgoniego z 1971 roku niemiecki artysta wchodzi do wody kompletnie ubrany. Pozwala bagnu opływać ciało, wpełznąć w kieszenie i mankiety koszuli. Fedora pozostaje jednak nietknięta, zwycięska, niczym grzebień koguta.
Tymczasem Deakin daje się pochłonąć cały. Jest kimś niespełna rozumu. Pływakiem punkowym. Gdy wynurza się z wody, człapie na parking Tesco i płacze. Nie rozumie, dlaczego ta na sklepowych półkach jest cenna, a rzekę płynącą pod mostem traktuje się jak potwora. Kiedyś każda wioska miała swoje kąpielisko. Deakin, zanim wszedł do strumienia Lark, odkrył relacje z XIX wieku, gdy rzeka służyła baptystom za miejsce chrztów. W latach 70. XX wieku zaniechano jednak tej praktyki, bo lokalny przemysł zaczął wodę zanieczyszczać. Zarządcom nowo powstającego sklepu z kolei przeszkadzała. Zaproponowali więc, że wpuszczą ją w rurę. Urząd Środowiska się nie zgodził – zaproponował betonowy kanał.
*
W Pruszkowie często spaceruję nad Utratą. Chodzę tam też nocami, a wtedy ilość i wielorakość zwierząt poraża: zaskrońce, żaby, lisy, sarny, młode piszczące wydry, kaczki, szczury i nutrie. Odkryłam nawet bobry, bo przecież to słychać, gdy kilkadziesiąt kilo ląduje w wodzie. Nadgryzione pnie i tamy utwierdziły mnie o ich istnieniu. Woda Utraty ma mętny szarozielony kolor. Często błądzą jej nurtem butelki po browarach. Za jazem osadza się brązowa piana. A kiedy stoi się przy wlocie Raszynki do Utraty, w małych oczkach, którymi rzeka skapuje od strony stawów hodowlanych, widać podejrzane kolory tęczy. Stałam tak pewnego dnia w klapkach i patrzyłam, gotowa, by na moment zostać Rogerem Deakinem. Po prostu wejść.
Utrata startuje z Ojrzanowa w powiecie grodziskim. Kiedyś była to wieś szlachecka, dziś to łąki i pola z klasycystycznym pałacem w roli hotelu. Oraz parkiem wpisanym do rejestru zabytków. Na jego terenie wypływa z głębin rzeka. Wątły, ale dosyć wartki strumień sunie po jasnym piasku. Dostępu do niego bronią pokrzywy i barierki mostu. Utrata była nazywana w czasach przedsłowiańskich Nrową. A następnie Mrową. Język ewoluuje. Niektórzy pruszkowianie mówili na nią jeszcze niedawno Mrówka. Utrata W XVIII stuleciu była rzeką spławną, o wiele zasobniejszą w wodę. Napędzała młyny. Choć nigdy nie była specjalnie lubiana przez rolników. Zawsze miała skłonności do tworzenia bagnisk.
Jednego razu, idąc z psem, utopiłam w bagnie but. Z całych sił próbowałam odessać z bagna cholewkę, ale nie chciało puścić. Wracałam jedną nogą bosą. W 1943 roku w czasie suchego lata bagniska płonęły, a wczesną wiosną można było jeździć na łyżwach od Tworek po Raszyn – tak wylewała Utrata (mówił Jerzemu Kalecie na łamach „Przeglądu Pruszkowskiego” Stanisław Steffen). Wylewała jeszcze przed wojną, nadmiernie nawadniając pola. Szybko więc ją wybetonowano, a potem uznano za zlewnię. Zlewały tu elektrociepłownia, cukrownia, hurtownia gliceryny, fabryka wódki. Spływały metale ciężkie z góry śmieciowej.
„Chciałaby się pani wykąpać?” – pyta mnie chłopak na facebookowej grupie Pruszkowa, gdzie szukam informacji o stanie czystości wody w Utracie. „Proszę jechać na Glinki”. Moja fanaberia byłaby dla niego nie do zniesienia. Bo chciałabym się wykąpać w rzece, którą mam pod domem. Chciałabym, żeby wszyscy mogli korzystać z własnej okolicy. Glinki to mały staw wygrodzony bojkami, z tłumem piszczących dzieci. Letni horror. Nikt, kto lubi pływać, tam nie pojedzie, chyba że w nocy. W dzień termometr za oknem wskazuje 33 stopnie. Idę więc nad Utratę schować się chociaż w cieniu drzew. Woda w rzece ledwie płynie. Patrzę na nią i znów coś mnie powstrzymuje.
Deakina także powstrzymuje, ale nie przed wejściem do brudnej miejskiej rzeki, lecz do regularnego kanału. Pływak biczuje się, że ledwie zanurzył stopę w rdzawej wodzie Talybont-on-Usk. Teraz więc moczy nogi w zakończeniu szerokiej strugi na północy Skipton, którą nazywa roboczo chocolate water. To wodna autostrada, jeszcze z czasów rozkwitu brytyjskiego przemysłu – canal manii. Mogą być więc niespodzianki. Woda sięga do kolan. Wystają z niej stare rowery i wózki sklepowe, ale Rogera to nie powstrzymuje. Jest już dalej. Mijają go barki, a on płynie z zaciśniętymi ustami. Nie chciałby się napić. Unika kilwateru, a gdy się wynurza, wraca piechotą. Jest nie lada atrakcją. W Kornwalii wchodzi do Red River, skażonej kadmem, miedzią, cynkiem i arsenem. Ironizuje: „Jeśli nie miałeś jeszcze okazji zanurzyć się w rozcieńczonym arszeniku i wielu innych truciznach, to miejsce dla ciebie”.
Dopiero w miarę lektury „Waterlog” staje się jasne, że szaleńcze aktywności Deakina mają sens. Może właśnie dzikie pływanie to szansa na zmianę. Szukanie w naturze własnych interpretacji. Pływanie tam, gdzie nie wolno, gdzie nikt tego nie robi, gdzie nie ma opłacanych ratowników, bojek i biletów. Pływanie szeroko i intensywnie. Z nurtem lub bez. Nurkowanie, skakanie na bombę. Leżenie na plecach. Walka o wodę w jej najczystszej postaci. Bo gdybyśmy w upale, takim jak dziś, weszli wszyscy do tych swoich rzek i bajor, stałyby się na powrót nasze.