„Wychowano mnie tak, bym czerpała szczęście z pochwał. Jak gdybym żyła dla tych pochlebstw” – przyznaje Taylor Swift na początku opublikowanego w 2020 roku filmu „Miss Americana”. Chwilę później widzimy, jak rozwalona na sofie w piżamie i skarpetkach (brakuje tylko plam po ketchupie) próbuje się dodzwonić do menadżerki. Słyszy od niej, że płyta „Reputation” nie otrzymała nominacji do Grammy w żadnej z najważniejszych kategorii. Piosenkarka stara się pokazać, że nie bierze tego do siebie. W lekkiej zmianie tonu głosu można jednak wyczuć, że to drobne odrzucenie jest dla Taylor Swift równie nieprzyjemne, co dla klasowego prymusa strącenie do świata uczniów czwórkowych. Na ułamek sekundy przed oczami staje gwieździe żałosny scenariusz artystycznego „skończenia się”. Mimo zapewnień menadżerki, że „Reputation” jest świetne, artystka nie ma ochoty na łatwe pocieszenia. „Muszę po prostu nagrać coś lepszego” – kwituje.
Wydany w 2017 roku album „Reputation” był końcowym aktem prawdopodobnie największego kryzysu w karierze artystki. Wszystko zaczęło się od paskudnego konfliktu z Kanye Westem i Kim Kardashian. Prapoczątek dramy miał miejsce już w 2009 roku. W czasie ceremonii rozdania MTV Video Music Awards raper niespodziewanie wtargnął na scenę, gdy 19-letnia Taylor odbierała nagrodę za najlepszy teledysk roku (do piosenki „You Belong With Me”). Wyrwał mikrofon, by oznajmić zszokowanej dziewczynie, że ta nie zasłużyła na nagrodę, bo powinna ją dostać Beyoncé. Branża niemal jednogłośnie stanęła po stronie Taylor, a Kanye stał się, nie po raz ostatni, czarną owcą. Rok później Swift wróciła w glorii na MTV VMA z piosenką „Innocent” z taką oto szpilką wycelowaną w Kanyego: „Life is a tough crowd / 32 and still growing up now”. Na polski: „Dorośnij, chłopie”.
Po serii komentarzy i wyjaśnień na kilka lat między dwojgiem artystów zapanował uprzejmy chłód. Taylor nie chciała specjalnie komentować sprawy. Kanye twierdził, że niczego nie żałuje. Wśród fandomu rapera, a także wielu postronnych obserwatorów (głównie, rzecz jasna, mężczyzn) niósł się pomruk, że Taylor Swift zrobiła z siebie w tej sprawie ofiarę i idealnie wykorzystała zdarzenie do zyskania publicznej sympatii. Mimo tego „zła krew” między dwojgiem artystów powoli się kończyła.
Aż do 2016 roku, kiedy Kanye West wydał album „Life of Pablo”, a na nim piosenkę „Famous” z tym oto wiekopomnym wersem: „I feel like me and Taylor might still have sex / Why? I made that bitch famous”. Lou Reed tak kiedyś skomentował twórczość Westa: „Gość jest zabawny, wiesz, że posługuje się przesadą. Równie dobrze mógłby śpiewać o tym, że ma zamiar zrzucić bombę atomową na Watykan”. Taylor Swift nie obraziła się o „seks” (ta sugestia ponoć ją rozbawiła), ale „suka” to było już za wiele. West twierdził, że konsultował z nią ten wers. Taylor – że nic takiego nie miało miejsca.
Z opublikowanego i odpowiednio zmontowanego zapisu rozmowy Kanyego i Swift miało wynikać, że piosenkarka faktycznie przystała na określenie bitch (w amerykańskim angielskim może być ono pejoratywne, ale może być również komplementem). Fani doszli do łatwego wniosku, że jest kłamczuchą, manipulatorką i gra „kartą ofiary” (wszystko w trakcie trwającej w Stanach kampanii prezydenckiej, gdzie podobne oskarżenia fani Trumpa rzucali w stronę Hillary Clinon, ruchów progresywnych i mniejszości). Stąd była już prosta droga do internetowego linczu. Taylor poczuła wtedy na własnej skórze, co to znaczy stać się wrogiem publicznym, bo do ataku ruszyły inne internetowe plemiona, m.in. fani Katy Perry, z którą konflikt tlił się również od wielu lat. Wszystko odbywało się głównie na Twitterze, który potrafi scancelować i zgnoić psychicznie jak żadne inne medium. W rezultacie ukochana do niedawna dziewczyna Ameryki wycofała się z życia publicznego na długie miesiące.
Wróciła z albumem czerpiącym z nowoczesnego czarnego popu i flirtującym z estetyką gotyku, a nawet BDSM. Tematami przewodnimi „Reputation” były jej publiczny wizerunek, zemsta i napięcie między wyobrażeniem o Taylor jako dobrej wszechamerykańskiej dziewczynie i jako wyklętej skandalistce. Kawałki zanurzone były w specyficznym humorze, momentami ocierającym się o starannie zaprojektowany cringe („Moja reputacja nigdy nie była gorsza. Proszę więc, polubcie MNIE dla mnie!” – tym wezwaniem zaczyna się „Delicate”).
Nic dziwnego, że płyta nie do końca spodobała się krytykom i komentatorom widzącym w piosenkarce, nawet mimo jej wcześniejszego rozstania ze sceną country, ostoję konserwatywnych wartości. Taylor zresztą nie powtórzyła już tak odważnej wolty stylistycznej. Dziś jednak „Reputation” uważane jest za przełomowy moment w jej karierze. To wtedy ostatecznie stała się artystką, która potrafi wzgardzić oczekiwaniami opinii publicznej i nagrać coś w kontrze do nich. Takie gesty cechują tylko twórczynie dojrzałe, pewne siebie, niemal zuchwałe.
Wredne dziewczyny
To, co się działo przy okazji wydania albumu „Reputation”, było oczywiście pewną wyidealizowaną, iście amerykańską opowieścią o pokonywaniu przeciwności. Prawda jest taka, że niezależnie od tego, czy konflikt z Westem i Kardashian by się wydarzył czy nie, Taylor i tak znalazłaby się w miejscu, w którym jest dzisiaj – globalnej gwiazdy, której skala popularności przekracza wszystko to, z czym mieliśmy do tej pory do czynienia. Zawsze była mentalnym taranem. Każdą trudną sytuację ostatecznie potrafiła obrócić na swoją korzyść – niezależnie od tego, czy mowa o bullyingu, którego doświadczała w liceum (o wrednych koleżankach powstawały pierwsze piosenki nastoletniej Taylor), czy o kolejnych romantycznych perypetiach.
Od samego początku karierę projektowała absolutnie na zimno. Rodzice bankowcy, babcia śpiewaczka operowa – fenomen urodzonej w Pensylwanii artystki narodził się ze zderzenia rodzinnej smykałki do sztuki i biznesu. Spójrzmy zresztą na jej imię i nazwisko. Taylor – bo to imię unisex, które rodzice nadali jej, bo świetnie wyglądałoby na wizytówce i stronie internetowej jakiegoś poważnego biznesu finansowego czy prawniczego (jako osoby myślące i działające metodycznie, od początku projektowali dla niej taką ścieżkę zawodową). Swift – czyli po angielsku szybki, chyży, niedościgniony, lotny. SWIFT to też nazwa kodu identyfikującego banki. Ewidentnie z finansami było jej zawsze po drodze.
Od 2019 roku (mniej więcej od płyty „Lover”) obserwujemy nieustającą hossę wydawniczą i ekspansję rynkową franczyzy Taylor Swift. Co roku pojawia się nowy autorski album. Albo dwa albumy. Ewentualnie album podwójny, jak ten wydany w kwietniu, zatytułowany „Tortured Poets Department”. Poza tym artystka nagrywa stare piosenki na nowo, żeby odzyskać do nich prawa (tzw. Taylor’s versions), a następnie wydawać je ponownie. Na tej podstawie dopisywane są całe rozdziały do i tak obszernej artystycznej mitologii, skrzętnie gromadzonej i katalogowanej przez swifties, internetowe plemię fanów artystki. Za kolejnymi wydawnictwami idą zdmuchnięte z powierzchni ziemi rekordy Beyoncé i Michaela Jacksona: najwięcej odtworzeń, najchętniej oglądany koncert w historii Super Bowl, najbardziej dochodowe tournée, najwięcej statuetek Grammy.
Taylor Swift, fot. materiały promocyjne
Z drugiej strony hasło Taylor Swift zawiera w sobie więcej niż muzyka, a nawet biznes muzyczny. Otwiera na przykład rytualne dyskusje o nieekologicznym trybie funkcjonowania współczesnych gwiazd show-biznesu (podróże prywatnymi samolotami). Choć Taylor wcale nie generuje największego śladu węglowego, to i tak stała się symbolem oburzających dysproporcji między tym, co może jeden procent najbogatszych, a tym, co wolno szaraczkom. Masz się codziennie czuć źle, anonie, z powodu tego, że nie żyjesz wystarczająco ekologicznie, ale choćbyś nawet przestał jeść mięso, korzystać z elektryczności, sprzedał samochód i przez resztę życia podróżował pociągiem tylko do najbliższej miejscowości, to wysiłki twoje i tysięcy tobie podobnych i tak zniweczy jeden prywatny lot Taylor Swift na mecz jej chłopaka.
Otrzymany niedawno tytuł osoby roku „Time Magazine” był właściwie potwierdzeniem jej kulturowego i politycznego wpływu na świat. Poparcie udzielone przed czterema laty Joe Bidenowi przyczyniło się, jak twierdzi wielu publicystów, do jego zwycięstwa. Obecnie trwa pełne nerwów oczekiwanie, czy Swift udzieli poparcia Kamali Harris (krążą plotki, że zrobi to wspólnie z Beyoncé w formie jakiegoś występu). Z drugiego bieguna polaryzacji: politycy Partii Republikańskiej twierdzą całkiem na poważnie, że fenomen piosenkarki został sztucznie wzmocniony przez działania deep state, choć otwarcie zaatakować piosenkarkę bał się nawet Donald Trump: gdy w czasie wyborów mid-term w 2018 roku poparła Demokratów w Tennessee, ówczesny prezydent nie obrażał jej, stwierdził tylko, że obecnie „lubi jej muzykę o jakieś 25 procent mniej”.
Na końcu dodajmy do tego wszystkiego archetypiczny dla amerykańskiej popkultury związek artystki z zawodnikiem futbolu amerykańskiego. Travis Kelce to „oczywiście” jeden z najlepszych graczy w historii tej dyscypliny, a więc mamy do czynienia z power couple, jakiego amerykański show-biz chyba jeszcze nie widział.
Piosenkowy stand-up
Ponieważ sztuczna inteligencja już całkiem nieźle radzi sobie z pisaniem utworów, to wymyślenie przez AI piosenki w stylu Taylor Swift nie stanowi wielkiego wyzwania. W dodatku najnowszy album „The Tortured Poets Department” to kolejna płyta piosenkarki, która każe wskazywać na powtarzalne elementy w jej piosenkach. Z jednej strony prostota melodii była zawsze tym, co, oprócz spójności tekstów i wizerunku, pozwalało stworzyć swego rodzaju perpetuum mobile łączące jej życie i twórczość z potrzebami emocjonalnymi fanek w różnym wieku. Utożsamiają się z jej twórczością nastoletnie dziewczyny – te chętnie wrócą do piosenek z „Fearless” i „Speak Now”, bo przemawiają do nich miłosne perypetie, o których śpiewa Swift. Młodzi dorośli mogą odnaleźć znajome doświadczenia w piosenkach z „Red” czy „1989”. Twórczość piosenkarki w dużej mierze została zaimpregnowana na zmieniające się mody, a 35-latka jest wiarygodna dla pokolenia zetek.
Muzykolodzy zwracają uwagę na to, że wiele linii melodycznych jej refrenów, co jest zresztą cechą współczesnego popu, bazuje na serii dźwięków o tej samej wysokości. To powoduje, że u Taylor Swift w warstwie muzycznej zwykle jest rzewnie i dramatycznie (to niekończące się podskórne staccato jak w „Heroes” Bowiego). Ten muzyczny trans pozwala jednak, by w warstwie tekstowej było coraz bardziej ironicznie, wielowymiarowo. A z wiekiem autorka zaczęła się stawać… cóż, coraz bardziej sobą – piekielnie bystrą, złośliwą tekściarką. Choć tematyka większości piosenek kręci się wokół tego samego – rozstań, zmagań młodej kobiety, sentymentalnych obrazków – to wydaje się, że w przypadku Swift nie do końca liczy się „co”, tylko „jak”. Cokolwiek powiecie o jakości piosenek na albumie „Tortured Poets”, to trzeba przyznać, że jako autorka tekstów Swift nigdy nie była w lepszej formie. Ten rosnący poziom komplikacji lirycznej to zresztą bardzo interesujące zjawisko.
„Nauczyć się żyć z poczuciem cringe’u – on jest nie do uniknięcia ” – radziła niedawno studentom Uniwersytetu Nowojorskiego ubrana w doktorancki biret 34-letnia miliarderka. Piosenki pisane przez bogaczkę zaczęły przez ostatnie lata przypominać linijki z jakiegoś milenialskiego stand-upu. Taylor uwielbia budować puenty swoich kawałków wokół poczucia przegrywu, nieadekwatności. Jeśli ktoś uważa, że to wciąż piosenkarka od utworów o nastoletniej miłości (a takie opinie pojawiają się co i rusz), to zatrzymał się gdzieś w okolicy albumu „Fearless” (2008).
Tu przypomina mi się chyba najbardziej kultowy, jeśli chodzi o nową płytę, wers: „Ty nie jesteś Dylanem Thomasem, ja nie jestem Patti Smith, a to nie jest Hotel Chelsea – jesteśmy nowoczesnymi idiotami”. Która inna współczesna gwiazda pop z top 10 „Billboardu” wymyśla takie wersy? Albo utwór „Anti-Hero”, gdzie przygląda się pewnej rzadko poruszanej w mainstreamowym popie emocji – poczuciu nieadekwatności. Nic dziwnego, że to właśnie ta pełna goryczy, autoterapeutyczna piosenka jest największym dziś przebojem artystki i pewnie jednym z większych hymnów tego rodzaju od czasu „Creep” Radiohead.
Zresztą album „Tortured Poets Department” pobił rekordy w niemal każdej kategorii streamingu. Taylor została najczęściej streamowaną artystką danego dnia, a jej najnowszy album okazał się największą premierą roku (314 milionów odtworzeń w dniu premiery, drugi na liście album Beyoncé – ponad cztery razy mniej). Ostatnio pierwsza dziesiątka listy „Billboardu” wypełniła się w całości jej albumami, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej.
Popowa franczyza
Niektórzy publicyści zastanawiają się, czy analityczne pisanie o muzyce Taylor Swift i recenzowanie jej płyt ma jeszcze jakikolwiek sens. Po pierwsze, jej ostatnie albumy to właściwie recykling starych pomysłów, różniących się lekko tematycznie (ostatnie prawdziwe nowości w jej dyskografii to pandemiczny duet kameralnych albumów „folklore” i „evermore”). Po drugie, być może bardziej adekwatne byłoby rozmawianie o zjawisku Taylor tak, jak się rozmawia o „Gwiezdnych wojnach” – franczyzie, w której skład wchodzą bardzo różne kategorie produktów. Taylor Swift to całe uniwersum, wielka opowieść o strukturze ludowej bajki z protagonistami, przeszkodami, arcywrogami, no i rzecz jasna – morałem. W przypadku inby z Westem i Kardashian skończyło się tak, że Swift odzyskała swoją reputację, co zbiegło się z coraz głębszym pogrążaniem się Kanyego w antysemickich odmętach. Sprawiedliwość zatriumfowała, a przecież to bohaterów wcześniej wzgardzonych, którzy odkupili swe winy albo okazali się od początku niewinni, opinia publiczna kocha najbardziej.
Taylorversum to miliardy śladów, komentarzy, opinii, tweetów, postów w social mediach i linie opowieści poszczególnych bohaterów drugoplanowych. Te linie oczywiście o tyle mają znaczenie, o ile wiążą się z postacią głównej bohaterki. Weźmy np. Matta Healy’ego, lidera zespołu 1975 i eksa artystki. Kiedy jego nazwisko było najczęściej wyszukiwanym hasłem w Google? W dniu premiery „Tortured Poets Department”, gdzie kilka kawałków odnosi się do relacji z nim.
Zjawisko Taylor Swift zaczęło przypominać jakąś ezoteryczną dziedzinę wiedzy na przecięciu teorii gier, socjologii, politologii, ekonomii, gender studies, krytycznej teorii rasy, literaturoznawstwa i pospolitego plotkarstwa doładowanego przez algorytmy mediów społecznościowych. Jej fenomen jest oglądany z każdej możliwej strony. Specjalistyczne media prześcigają się w opisie jej wpływu na poszczególne dziedziny życia – od amerykańskiego PKB po ceny nieruchomości w Warszawie. Taylor Swift nie jest gwiazdą popkultury, tylko maszyną do generowania sensów. To bardziej hiperobiekt niż artystka.
Kosmitka w Warszawie
Pod tymi wszystkimi warstwami wciąż jednak jest osoba z krwi i kości, która rok temu została wrzucona w trudny do wyobrażenia showbizowy młynek. Trasa „Eras”, która w czwartek 1 sierpnia dotrze do Warszawy, składa się z ponad 150 przystanków na 5 kontynentach. Przez ostatnich 30 lat rynek koncertowy zmienił się w Polsce całkowicie. Mimo to nie bez racji porównuje się serię warszawskich występów Taylor Swift do wizyty innego kosmity show-biznesu – koncertu Michaela Jacksona na lotnisku Bemowo w 1996 roku. Wydaje się, że kulturowe znaczenie obu wydarzeń jest podobne i wiele mówi o miejscu Polski w globalnym systemie popkultury (zrośliśmy się z nim właściwie całkowicie).
Michael Stipe z R.E.M. opowiadał niedawno, jak wyglądało jego światowe tournée z płytą „Monster” (1995): hotele, stadiony i garderoby zlewające się ze sobą, osłabienie organizmu z powodu stresu wywołanego ciągłym przemieszczaniem się i przebywaniem w klimatyzowanych pomieszczeniach, skoki adrenaliny w czasie występów i ataki depresji w „puste” dni. Courtney Love, weteranka muzycznego show-biznesu, zarówno w wersji bardziej glamour, jak i punkowej, radziła swego czasu publicznie Lanie Del Rey, globalnej, ale przecież znacznie mniej eksponowanej od Swift gwieździe, żeby zrobiła sobie kilka lat przerwy od występów.
Niewykluczone, że Taylor Swift powinna skorzystać z rady udzielonej przez wdowę po Kurcie Cobainie. Półtoraroczna trasa składająca się ze 150 trzygodzinnych koncertów – wielkich multisensorycznych widowisk – to nie jest coś, co nawet najbardziej wytrzymały organizm jest w stanie przejść bez szwanku. Życzę artystce, żeby – gdy to wszystko się skończy – odpoczęła na jakiś czas od bycia Taylor Swift. Choć dla niej wyjście z tej fabryki sensów może być akurat bardzo trudne. W końcu wychowano ją tak, by czerpała szczęście z pochwał, by żyła dla tych wszystkich pochlebstw.