Zbiór opowiadań przyjaciela ląduje na półce z książkami. Przyjaciel nie powinien narzekać na towarzystwo, na pewno jest tu William Carol Williams, którego zapamiętałem, bo ulubieńców się nie zapomina, prawdopodobnie są też Sylvia Plath i Charles Reznikoff, możliwe, że Raymond Carver, w końcu przyjaciel też pisze opowiadania. O pełną listę trzeba by się zgłosić do tych, którzy zrobili zdjęcie półki pojawiającej się w ostatnim ujęciu „Matta i Mara”, filmu Kazika Radwanskiego, reżysera pracującego w Kanadzie.
Widziałem ich na własne oczy, słyszałem też, jak jedna pani fuknęła na koleżankę, bo ta bawiła się telefonem w trakcie reklam. Nowe Horyzonty to jednak jest festiwal jakich mało. Spóźnialskich na seanse się nie wpuszcza, ludzie zajmują swoje miejsca pół godziny przed projekcją, nie wnoszą na salę ani nachosów z sosem serowym, ani popcornu. Jedna z autorek „Dwutygodnika” ma zawsze przy sobie kilka torebek z pastylkami z Rossmanna, co prawie podpada pod wykroczenie. Nikt nie gada, a jak gada, to szybko zostaje uciszony. Jest miejsce na śmiech, ale najczęściej jest to śmiech zbiorowy, który rozlega się w jednym miejscu sali – można wtedy być pewnym, że to śmieje się rząd studentów filmoznawstwa albo młodych krytyków siedzących obok siebie i upajających się tym, że rozsupłali jeszcze jeden intertekstualny węzeł, którego żaden śmiertelnik nie potrafiłby rozsupłać.
Tych śmiechów było sporo na „To nie ja” Leosa Caraxa, filmie, który Francuz zmontował na prośbę Centrum Pompidou, zadającego swego czasu kilku filmowcom pytanie: „Gdzie teraz jesteś?”. Carax jest w obrazach, obrazach z filmów Bressona, obrazach Putina i Pussy Riots, córeczki, która ucieka przed rekinem. Filmoznawcy śmiali się z zaskakujących spiętrzeń, jeden pan ich gromkie nieprzerwane „buahaha” próbował kontrować powolnym „ha ha ha”, kolega wyszedł z kina w poczuciu, że obejrzał bardzo smutny film. Ja wyszedłem w przekonaniu, że wolę tę odpowiedź, której Pompidou udzielił Tsai Ming-liang. W swojej etiudzie reżyser pokazał po prostu swój stary fotel, na którym lubi przesiadywać w ogrodzie, potem kolekcję krzeseł, a na sam koniec zbiór własnoręcznie namalowanych, nieporadnych obrazów tychże krzeseł.
Może to tylko dlatego, że zaraz po nim obejrzałem nowy, radykalny film Jamesa Benninga, skonstruowany tym razem nie z ujęć jezior czy chmur, ale domów. Ci, którzy przestraszyli się tych nieruchomych obrazów i uciekli z sali, nie mogli później uwierzyć, że w filmie pojawiają się też dwie piosenki, dziewczyna recytująca wiersz i ujęcie cmentarza. Miasteczko Allensworth, gdzie Benning nakręcił w całości swój film, to pierwsza kalifornijska miejscowość założona w całości przez Afroamerykanów. Ten precyzyjnie zakomponowany esej lepiej się ogląda, gdy wie się wcześniej, na co przyjdzie za chwilę patrzeć. Ale rozumiem oczywiście, że dla niektórych eksperyment Benninga to po prostu rzecz nie do zaakceptowania.
Na Nowych Horyzontach zderzają się różne gusta i to jest najpiękniejsze. Znajoma krytyczka wychodzi z filmu, pytam zwyczajnie: „I jak?”. Odpowiada, że dwie trzecie filmu w porządku, ale końcówka totalne rozczarowanie. Za to jej koleżanka mówi, że całość się strasznie długo rozkręca i dopiero trzeci akt to prawdziwa petarda, która oferuje niemalże katharsis.
Żeby się oderwać na chwilę od nowych horyzontów kina, poszedłem na spacer do Hali Stulecia, do spacerów zachęcał zresztą cykl towarzyszących festiwalowi wystaw przygotowanych przez Stacha Szabłowskiego. Była to niecała godzina. W przejściu podziemnym ktoś grał na bębnie, w sklepie alkoholowym turysta pytał o drogę, po Odrze sunęły rowery wodne w kształcie łabędzi i kajaki, na parkingu przed Halą rozłożyli się sprzedawcy staroci, militariów i breloków. W Pawilonie Czterech Kopuł trwała monograficzna wystawa Marii Pinińskiej-Bereś, którą oglądało ze mną może pięć osób. Cały tłum parł do Hali, gdzie za chwilę miał się odbyć pokaz „Amadeusza” z orkiestrą symfoniczną i chórem.
W sklepiku na parterze piekły się hot dogi i zapiekanki, publiczność, na oko starsza o dwie dekady od tej nowohoryzontowej, uzupełniała pośpiesznie zapasy cukru, niektórzy wychodzili do wydzielonej siatką strefy, żeby zapalić papierosa. Z miejsca, które wylosowałem, mógłbym rzucać w ekran piłką palantową, a i tak bym pewnie nie dorzucił. Ale dzięki temu miałem doskonały rzut oka na całą Halę, a ta była praktycznie w całości zapełniona. I reagowała fantastycznie, tak jakby nikt z zebranych nie widział wcześniej filmu Formana i nie wiedział, czego się spodziewać. Śmiano się dokładnie wtedy, gdy śmiał się Mozart, a Mozart w filmie śmieje się dużo i zaraźliwie, śmiechem wymierzonym we wszystkie świętości, celebrującym alkohol, grę na klawesynie do góry nogami, przekuwającym sztywne pozy, anarchistycznym. Ciekawa rzecz, jeśli weźmie się pod uwagę, że bilety na imprezę kosztowały niemało. I że w Hali zebrała się raczej klasa średnia i wyższa klasa średnia.
Zastanawiam się, ile filmów z Nowych Horyzontów zdołałoby pochwycić taki tłum. Może „Emilia Pérez” Jacquesa Audiarda, bo przecież nie James Benning. Premise, czyli jednozdaniowe hasło, którym najczęściej łapie się na wędkę producentów i namawia ich do inwestycji, tu jest więcej niż chwytliwe: „Szef kartelu postanawia zmienić płeć”. Znajduje młodą prawniczkę, żeby logistycznie przeprowadziła tę operację w tajemnicy przed wszystkimi – znalazła odpowiedniego lekarza, załatwiła nową tożsamość, zabezpieczyła rodzinę, przelała pieniądze na konta na Kajmanach itd. Zaczyna się opera, a raczej musical, ale to inny musical niż to, co znamy z kina. Żadnych nudnych kawałków poprzedzielanych jeszcze bardziej nudnymi momentami, gdzie ludzie ze sobą rozmawiają, tu śpiew wyrasta z żywej mowy, zakłóca wymiany zdań, rozpędza się nagle i nagle zamiera w gardle. Są rapy, melorecytacje, slalom po oktawach. Wkraczający w ósmą dekadę życia Audiard udowadnia, że jest reżyserem, który ciągle chce próbować nowych rzeczy. I choć film dość szybko prześlizguje się nad bestialską przeszłością tytułowej Emilii Pérez, która próbuje odpokutować swoje winy, ale w luksusie, to ślizga się tak szybko i zgrabnie, że trudno się zorientować, kiedy ta bajka się kończy, a kończy się pod gorejącym na niebie samotnym księżycem.
Filmem, który wchodzi w ciekawy dialog z mainstreamem, jest też „Tatami” Guya Nattiva i Zar Amir Ebrahimi (Ebrahimi grała główną rolę w niedawnym „Holy Spider”). Jest to historia irańskiej dżudoczki Leilii, która rusza wraz z drużyną narodową i trenerką na mistrzostwa świata, które odbywają się w Gruzji. Leila jest w formie, ma talent i szansę na medal, ale co z tego – w turnieju startuje też zawodniczka z Izraela. Ci, którzy rządzą Iranem, przerażeni wizją, że ich zawodniczka mogłaby się spotkać na tatami z Izraelką i przegrać (poza tym Iran nie uznaje państwa Izrael, więc zawodnicy irańscy po prostu nie mogą rywalizować z izrealskimi zawodnikami), każą bohaterce wycofać się z turnieju. Ta jednak nie słucha. Między kolejnymi pojedynkami rozgrywa się więc jeszcze jeden pojedynek – między aparatem opresji, który nie cofnie się przed niczym, a zdeterminowaną kobietą, która może liczyć jedynie na wsparcie męża.
W krótkich obrazkach z przeszłości Nattiv i Ebrahimi pokazują, że ta dwójka już dawno wyzwoliła się, póki co częściowo, spod władzy patriarchatu i islamskiego fundamentalizmu – za zamkniętymi drzwiami oboje funkcjonują na tych samych prawach, na zamkniętych imprezach tańczą z rozpuszczonymi włosami do klubowej muzyki. Mają swoje małe wyspy wolności, podmywane przez reżim. Ale gdyby nie one, Leila nie rzuciłaby wyzwania tym, którzy ją prześladują. Tarantino pisał w wydanej niedawno książce „Spekulacje o kinie”, jaką radością był dla niego seans „Rocky’ego”, filmu, w którym można było wreszcie kibicować głównemu bohaterowi w drodze po zwycięstwo, a nie taplać się w beznadziei, w przejażdżce po najniższych kręgach piekła – to kino, które dawało nadzieję. „Tatami” się od tej nadziei nie odżegnuje, ale też twórcy nie próbują zaklinać rzeczywistości. Rzeczywistość jest ciężka, nieprzychylna, ale mimo wszystko plastyczna.
Lato mamy aktywne, najpierw piłkarskie Euro, teraz igrzyska, to pewnie stąd ciągnęło mnie bardziej niż zwykle ku filmom sportowym. Choć na „Milczenie Julie”, gdyby nawet nie było tyle sportu na ekranie w te wakacje, pewnie i tak bym poszedł, bo sam trochę biegam za piłką po korcie. Poziom, który reprezentuje Julie, jest jednak dla mnie nieosiągalny. Leonardo van Dijl, młody belgijski reżyser, zatrudnił do swojego debiutu profesjonalną tenisistkę – to widać na ekranie, w technicznie wzorowym uderzeniu jest sporo piękną, ale ostatecznie nie ono jest sednem tego filmu, skomponowanego precyzyjnie, z wyczuciem, które nieczęsto zdarza się u debiutanta.
Van Dijl mówił na spotkaniu po seansie, że chciał pokazać sport inaczej, niż zwykło się go pokazywać w kinie, czyli nie jako współczesną Golgotę, obszar życia, w którym ludzie dobrowolnie skazują się na cierpienie. W „Milczeniu Julie” w tenisie jest coś z medytacji, kort to jedyna przestrzeń, gdzie Julie może oderwać się od rzeczywistości, zapomnieć na chwilę o swoim trenerze, który właśnie został odsunięty od zespołu za niewłaściwe zachowania wobec zawodniczek. Rozpoczyna się śledztwo, Julie zostaje wezwana na przesłuchanie, rodzice, koleżanki oferują wsparcie, chcą wysłuchać jej opowieści, ale dziewczyna milczy. Ci, którzy są wokół niej, szanują jej milczenie, nie pospieszają jej. Tak samo reżyser – obserwujemy indywidualne zmaganie się z bolesnymi wspomnieniami, van Dijl nie bada na swojej bohaterce żadnych teorii, fachowych sposobów na wychodzenie z traumy. Film jest wolny od gazetowych sensacji, skoncentrowany na Julie, która spaceruje z psem, spędza czas z przyjaciółmi, bije się z myślami i na korcie, zwycięstwo na nim daje jej odwagę i siłę, żeby zmierzyć się z tym, co nie podlega prostym regułom tenisa.
Przy takim natłoku filmów oczywiście trudno złapać jakiś motyw przewodni festiwalu, równocześnie łatwo złapać przynajmniej dwa, trzy filmy skonstruowane wokół podobnych zagadnień. Wyraźnie widać, że na tegorocznych Nowych Horyzontach więcej było ciekawych bohaterek niż bohaterów. Kobiety mafii z „Emilii Pérez”, dwie pielęgniarki tęskniące za miłością z hinduskich „Wszystkich odcieni światła”, urodzone w Zambii żałobniczki z „Jak zostałam perliczką” Ryngano Nyoni, sportowczynie z „Tatami” i „Milczenia Julie” – wszystkie one w tak różnych zakątkach globu uwikłane są w patriarchalne i klasowe struktury, które narzucają wzorce zachowań. Każda z nich na swój sposób próbuje wyrwać się z tych uwikłań.
Nie inaczej jest z Angelą, bohaterką kolejnego świetnego filmu Radu Jude. Rumun od jakiegoś czasu upodobał sobie długie tytuły. Ten najnowszy brzmi „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”, co jest bezpośrednim cytatem ze Stanisława Leca. Angela pracuje w firmie produkcyjnej – jeździ jak Charon w tę i z powrotem. Bukareszt jest jej Styksem. Szuka osoby, która zagrałaby w reklamie społecznej, będącej tak naprawdę reklamą korporacji usiłującej wybielić się rękami klasy ludowej. Żeby nie zasnąć za kółkiem i nie stracić kompletnie szacunku dla dni, które przeciekają jej przez dłonie, Angela raz na jakiś czas wyjmuje komórkę i kieruje ją na siebie – w komórce jest nakładka, która sprawia, że w obrazku widzimy faceta z nierównym zarostem, niejakiego Bobika.
Bobik jest osobowością medialną, ma wielu fallowersów – nawija jak młot pneumatyczny, bluzgi wylewają się z niego jak z rury ściekowej. Ten prenumerator 4chana to jednoosobowy oddział, który walczy z 5G, QAnonem, spiskiem żydowskim, lawendową mafią, złorzeczy całemu światu, a w przerwach opowiada o seksualnych podbojach i wychwala Putina. Te dwie równoległe narracje – Angeli i Bobika – przedzielają długie fragmenty ze starego serialu, w którym kobieta w taksówce przemierza stolicę Rumunii pełną zieleni, jeszcze niezatłoczoną. Paranoja, późny kapitalizm i komunizm. Jude wrzuca to wszystko do jednego kotła i podsuwa nam pod nos tę bulgoczącą miksturę. Czuć siarkę, palony plastik i mole. Zapach apokalipsy, która powoli przesącza się w teraźniejszość.
Już o poprzednim filmie Jude pisano, także w „Dwutygodniku”, że to najlepszy film o Polsce, który nie powstał w Polsce – peryferia, śmieciowa praca, zmęczenie tą pracą, porno, kebaby, dziurawe ulice, piraci drogowi, stare samochody, tłok, nerwowość, historia i histeria na każdym kroku. Wszystko się zgadza, także w „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata”, trzygodzinnym filmie, który wygląda, jakby był zrobiony przez punkową ekipę, bez udziału script doctorów, bez oglądania się na to, co akurat jest w obiegu artystycznym.
Podobną świeżość, chociaż nie tak rozpasaną, można odnaleźć w „Wytłumaczeniu wszystkiego” Gabora Reisza, laureata Grand Prix Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty. Tak, to też jest film o Polsce, chociaż rozgrywa się w Budapeszcie. Schemat jest prosty – chłopak, którego ojciec głosuje na Fidesz, zakochuje się w dziewczynie, która kocha nauczyciela historii, zwolennika opozycji. Chłopak dostaje pałę na ustnej maturze, opowiada ojcu, że to przez nauczyciela, któremu nie spodobała się jego wpięta w poły marynarki węgierska flaga, i się zaczyna. Film kręcony jest w dużej mierze jak impreza komunijna, w długich sekwencjach, w których kamera przesuwa się między kolejnymi rozmówcami. Reisz świetnie chwyta ducha w narodzie. Starzy palą na balkonach i złorzeczą na turystów albo w parkach ćwiczą mindfulness, jedni jadą po libkach, drudzy po ciemnogrodzie, jedni i drudzy mają za małe mieszkania, żyją w potrzasku, w poczuciu, że nie czeka ich wiele, między nimi a młodymi jest wyrwa. Starzy są jak z Koterskiego, młodzi jak z Truffaut – zakochują się bez wzajemności, jeżdżą nocą na rowerach, upijają się winem. Jeśli nawet zauważają, że świat skręcił w niewłaściwą stronę, to ta myśl za długo z nimi nie zostaje.
Ciekawe, czy tacy Koreańczycy odnaleźliby się w filmach Rude i Reisza. Ja na przykład na „Potrzebie podróży” Honga Sang-so długo nie mogłem wytrzymać, ostatecznie jednak poddałem się opowieści, ale to było jak skok do króliczej nory, do której wskoczyła Alicja, nie skoczyłbym, gdyby nie towarzystwo kolegów z jednego roku na poznańskim filmoznawstwie, którzy mimo upływu lat ciągle przyjeżdżają na festiwal. Główna bohaterka filmu, grana przez Isabelle Huppert, uczy Koreańczyków francuskiego, rozmawiając z nimi po angielsku. W przerwach pije dużo niesfermentowanego wina ryżowego, chodzi po parkach, przysiada na ławkach i gra na prostym flecie. Wróżka? Pijaczka? Wariatka? Trudno powiedzieć.
Film jest cały złożony z powtórzeń, ale to inne powtórzenia niż te, o których gada się u Jonasa Trueby w hiszpańskim „Wrócicie do siebie”, opowieści o parze artystów, która postanawia się rozstać i wyprawić w związku z tym przyjęcie. U Trueby powtórzenie wiąże się z bagażem kulturowym, zjawia się sam Kierkegaard. U Koreańczyka powoduje je szum alkoholowy. „Potrzeba podróży” to film na rauszu, szczęśliwa kraina. Widać w nim pełną wolność twórczą.
W tym roku najwięcej tej wolności odnalazłem we wspaniałych, dygresyjnych i otwartych filmach Alaina Tannera, szwajcarskiego klasyka, który we Wrocławiu miał swoją retrospektywę. W jednym z najbardziej znanych jego filmów, zatytułowanym „Jonasz skończy 25 lat w 2000 roku”, reżyser przygląda się sierotom po 1968 roku – jeszcze fantazjują, próbują zmieniać świat, okradają korporacje, rozkochują w sobie emerytów, wynoszą jedzenie z supermarketów, zakładają szkoły w szklarniach, uczą historii przy pomocy kaszanki, seks tantryczny łączą z walką przeciw elitom. Przegrywają, ale to piękna porażka, z fantazją. „Lepiej regularnie się oddala”, mówi jeden z bohaterów. Może zawsze tak było, może po prostu jedyne, co można, to o tym opowiedzieć.