Poczekalnia
Bożenna Biskupska, rzeźby „Siedzący” oraz „Organizm”, 1985

11 minut czytania

/ Sztuka

Poczekalnia

Karol Sienkiewicz

Sposób prezentacji „Olbrzymek” trochę trąci myszką. Wystawa we wrocławskim BWA pokazuje przede wszystkim w poszczególnych salach indywidualny dorobek artystek, ustawiając je w porządku mistrzostwa

Jeszcze 3 minuty czytania

Z superlatywami nie należy przesadzać. Jeśli coś opisywane jest jako „naj”, natychmiast budzi podejrzenia. Miało już nie być arcydzieł i wielkich artystów. Miały być nowe narracje o sztuce. Mieliśmy oddychać swobodniej. Ale na „wielkie artystki” jeszcze jest trochę miejsca – ważne, by w kanonie zaprowadzić parytetowy porządek. 

W tytule wystawy „Olbrzymki” w BWA we Wrocławiu niby chodzi o grupę skalną w masywie Ślęży w Karkonoszach, ale to wybieg retoryczny, gra słów. Skoro osoby kuratorujące, Agnieszka Rayzacher i Tomek Pawłowski-Jarmołajew, pokazują twórczość pięciu artystek, to nasuwa się samo, że one właśnie są tytułowymi olbrzymkami.

Jednocześnie znajdujemy się na wakacyjnym szlaku. Od wejścia wita nas mural – turystyczna mapa Dolnego Śląska z zaznaczonymi miejscami, z którymi związane są poszczególne twórczynie. Jest lato i jesteśmy na dworcu kolejowym Wrocław Główny, na którego piętrze mieści się od kilku lat wrocławskie BWA, więc temat wakacyjnych podróży wydaje się naturalnie wpisywać w to miejsce. Nawet kuratorskie teksty umieszczono na drewnianych tablicach przypominających te z miejscowości turystycznych.

„Olbrzymki”

Osoby kuratorujące: Tomek Pawłowski-Jarmołajew, Agnieszka Rayzacher,
BWA Wrocław,
do 8 września 2024

„Olbrzymki” to jednak wystawa o dziwnej, mało elastycznej konstrukcji. Trzecim, po płci i lokalnym patriotyzmie, wspólnym dla pięciu artystek mianownikiem jest zapał organizatorski w różnych obszarach kultury, duchowości czy aktywizmu. W pierwszej sali poznajemy projekty grupowe, w które były lub są zaangażowane. I tak Bożenna Biskupska znana jest z festiwalu Konteksty w Sokołowsku, Ewa Ciepielewska – z organizacji artystycznego spływu po Wiśle. Katarzyna Rotkiewicz-Szumska od trzech dekad wraz z mężem Zbigniewem Szumskim i innymi artystami prowadzą alternatywny Teatr Cinema w Michałowicach. Urszula Broll była członkinią grup buddyjskich i artystycznych. Ewie Zarzyckiej zdarzało się po prostu współpracować z innymi artystami. Wystawa skupia się jednak bardziej na ich twórczości indywidualnej, każdej z „olbrzymek” kuratorzy poświęcili osobne pomieszczenie. W tej sztywnej strukturze praktyki poszczególnych bohaterek nie zawsze się wygodnie mieszczą. Wbrew sugerującemu trwałość tytułowi koncepcja wystawy jest krucha i nie można jej brać w pełni na serio.

Ku kanonowi

Wystawa ma silnie feministyczny przekaz, gwarantują to już nazwiska kuratorskiej pary (Rayzacher prowadzi w Warszawie prywatną galerię o feministycznym profilu – Lokal 30, Pawłowski-Jarmołajew organizował wiele queerowo-feministycznych projektów). Dlatego też tytułowe „Olbrzymki” czyta się w kategorii „wielkich artystek”, których wciąż poszukują historycy i historyczki sztuki, powtarzający pytanie zadane pół wieku temu przez Lindę Nochlin: „Dlaczego nie było wielkich artystek?”. Pod słowo „olbrzymki” można więc podstawić po prostu „mistrzynie”.

Na górze: widok wystawy; plakaty z archiwum Fundacji Sztuki Współczesnej „In Situ”, 2011–2023.
Na dole: Ewa Ciepielewska, „Zachód słońca nad Wisłą na 710 km”, olej na płótnie, 2019 / Grupa Luxus, „Wisła Wicekrólową Rzek Polskich”; widok wystawy, sala z pracami Katarzyny Rotkiewicz-Szumskiej.
Fot. Alicja Kielan

Sposób prezentacji trochę jednak trąci myszką. Wystawa pokazuje przede wszystkim w poszczególnych salach indywidualny dorobek artystek, ustawiając je w porządku ponadczasowości, mistrzostwa, indywidualnego autorstwa. To dyskurs bardzo tradycyjny, który wpisuje artystki w już istniejące patriarchalne struktury, a także rynkowe myślenie o sztuce (chociaż ten aspekt nie gra tu większej roli).

Karolina Plinta na łamach „Szumu” wytykała już tej wystawie gettoizację kobiet artystek oraz pominięcie w ich kolektywnych projektach udziału mężczyzn, zwłaszcza Zygmunta Rytki jako współpomysłodawcy, obok Bożenny Biskupskiej, festiwalu Konteksty w Sokołowsku „Olbrzymki” to przy tym połączenie dwóch klisz, obu już dosyć zużytych, w jakich zwykło się opowiadać o sztuce kobiet. Obok poszukiwania „wielkich artystek” wybrzmiewa topos utożsamiający kobiety z rolą opiekunek, zajmujących się głównie działalnością na rzecz innych.

Oto wielkie artystki, „olbrzymki” poświęcają swoją indywidualną twórczość dla dobra wspólnego. Wystawa utrwala więc specyficzny, pozytywny obraz kobiet artystek, które przedkładają dobro wspólne nad własną karierę. Wystawa ma niejako stanowić korektę dla ich skromności. I można dyskutować, czy te dwie strategie: esencjonalna (podkreślająca działania wspólnotowe) oraz mistrzowska (indywidualnej wyjątkowości), uzupełniają się, czy stoją w sprzeczności wobec siebie.

Razem

Projekt przez to pęka w szwach. Działalność na rzecz środowiska artystycznego legitymizuje na przykład prezentację obrazów i rzeźb Biskupskiej (zdecydowanie najsłabszą część wystawy) czy nieznanego wcześniej szerszej publiczności, nieco mrocznego malarstwa Katarzyny Rotkiewicz-Szumskiej. To tak jakby zajmować się malarstwem Skolimowskiego i Lyncha z uwagi na ich filmy czy fotografiami Bryana Adamsa z szacunku dla jego muzyki.

Malarka Ewa Ciepielewska, w latach 80. związana z nurtem wrocławskiej nowej ekspresji, członkini grupy Luxus, dziś bardziej niż za twórczość malarską ceniona jest za to, że co roku współorganizuje artystyczny hydrofeministyczny „Flow/Przepływ”, spływ artystów rzeką Wisłą (poświęconą temu przedsięwzięciu wystawę można obecnie oglądać w Galerii EL w Elblągu). Malarstwo Ciepielewskiej prezentowane w jej indywidualnej sali wchodzi w dialog z tematem rzecznym raczej rzadko. Powracającym motywem są tu poszukiwania duchowo-newage’owskie oraz zwierzęta. Moją uwagę przykuły zwłaszcza nieortodoksyjne rysunki zwierząt tworzących panteon chińskiego horoskopu. Pośrodku sali znalazła się zaś sieć rybacka, rozwieszona jak ogromny hamak, z gospodarstwa rybackiego nad Martwą Wisłą.

Próby poszukiwania punktów wspólnych dla rzeźb Biskupskiej i festiwalu Konteksty muszą skończyć się niepowodzeniem. Kilka zaledwie paralel można odnaleźć w przypadku malarstwa Rotkiewicz-Szumskiej. Dlatego kuratorski zamysł „Olbrzymek” ostatecznie się nie sprawdza, okazuje się bardziej ograniczać niż coś wnosić do zrozumienia działalności zaproszonych artystek.

W dworcowym barze

Znacznie ciekawiej wypadają artystki, u których podział na twórczość indywidualną i kolektywną jest mniej oczywisty czy wręcz niewidoczny. Dla Urszuli Broll czy Ewy Zarzyckiej artystyczna współpraca była po prostu naturalnym rozszerzeniem czy nieodzownym elementem twórczości, wynikającym z przyjętej postawy artystycznej czy duchowej.

Broll przez wiele lat mieszkała we wspólnocie buddyjskiej na Dolnym Śląsku. W Katowicach współtworzyła Krąg Oneiron oraz grupę St-53. Później przeniosła się do wsi Przesieka. Należała do kręgu artystek i artystów żywo zainteresowanych buddyzmem, z którym jej twórczość pozostawała w bezpośredniej relacji. Świadczą o tym zarówno jej geometryczne akwarele, jak i prace z ikonografią buddyjską. Prezentacja jej rysunków wypada we Wrocławiu co najmniej skromnie, gdy wciąż mamy w pamięci fenomenalne wystawy sprzed kilku lat, m.in. w Królikarni w Warszawie, które przywróciły twórczość tej artystki polskiej historii sztuki.

Na górze: widok wystawy, sala Ewy Zarzyckiej; widok wystawy, sala z pracami Katarzyny Rotkiewicz-Szumskiej.
Na dole: Ewa Zarzycka, „Notatki fotograficzne”, fotografia, 1976; widok wystawy, sala Ewy Ciepielewskiej.
Fot. Alicja Kielan.

Na czołową „olbrzymkę” urasta jednak Ewa Zarzycka, z jej bezpardonowym podejściem do samej sztuki i własnej twórczości, których sens wydaje się nieustannie podważać, a zarazem jego dowodzić. Zarzycka jest przede wszystkim opowiadaczką, jej performanse i prace wideo oparte są na snuciu historii. W jej pracach fikcja przeplata się z rzeczywistością, a na pierwszy plan wysuwa się samo opowiadanie, często humorystyczne czy autoironiczne. Z Wrocławiem Zarzycką łączy okres, gdy w mieście studiowała i zetknęła się z wrocławską awangardą.

Jej sala w ramach wystawy „Olbrzymki” zaaranżowana jest jak dworcowy bar z czasów PRL-u, z prostymi stolikami o kwadratowych blatach. Na nich oraz na ścianach prezentowane są zdjęcia (z okresu studiów w pracowni Andrzeja Lachowicza), filmy, teksty, relikty. Wiele z nich łączy właśnie motyw podróży. W takim barze na dworcu we Wrocławiu Zarzycka musiała spędzić przed laty noc i to wspomnienie do dziś z nią zostało. W autokomentarzu pisze, że poczuła się w nim jak w domu. „Bar, który kojarzy mi się z żywą przestrzenią pełną ludzi, ich rozmów, z odgłosami ekspresów do kawy itd., jest kwintesencją miejsca, gdzie toczy się życie, gdzie jest prawdziwa substancja życia”. W swoich opowiadaniach Zarzycka też buduje obraz takiej krzątaniny. O czymkolwiek by jednak opowiadała, jednocześnie opowiada o sztuce. W tekście „Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy przyjechałam do Wrocławia…”, wypisanym odręcznie w ten sposób, że tekst tworzy koło, konkluduje: „Po prostu – bez sztuki – w ogóle nie dałoby się żyć. Nie dziwiłam się więc ani sobie, ani innym młodszym ode mnie artystom, że uważaliśmy, że nie ma w ogóle wspanialszego świata od świata sztuki”.

Zarzycka potrafi zapomnieć o hierarchiach i kanonach, o tym, co indywidualne, a co kolektywne, odrzucić kategorię „olbrzymiości”, jakkolwiek by się ją definiowało. Będąc w ciągłym ruchu, w podróży, najbardziej umyka też kategoriom narzuconym przez kuratorów. Potrafi wątpić nawet w to, że ma jakiś dorobek artystyczny (ale w tych miejscach nie można jej wierzyć).

Z twórczości Zarzyckiej można się nauczyć, że sztuka niechętnie daje się zamknąć w ciasnych ramach, nawet jeśli podszytych dobrymi intencjami. Jeśli zapomnimy o turystycznych szlakach, mistrzostwie i olbrzymiości, okaże się, że artystki zaprezentowane na wrocławskiej wystawie łączy co innego – wszystkie traktują sztukę jako sposób na życie, jako aktywność codzienną, w której się żyje, wchodzi w relacje z innymi ludźmi.