Czy owce zjedzą tatry?
fot. Justyna Drath

16 minut czytania

/ Ziemia

Czy owce zjedzą tatry?

Justyna Drath

Najbardziej zaskakująca ze współczesnego punktu widzenia była strategia pisma „Zielone Brygady”: absolutny pluralizm. Z jednej strony toczyły się dyskusje o ekologii i filozofii, z drugiej trwała wymiana konkretnych informacji: jak zdobyć pieniądze?, w jaki sposób protestować?

Jeszcze 4 minuty czytania

Jest lipiec, 2024 rok, 32 stopnie. Do codziennych rytuałów osoby piszącej należy zasłanianie i odsłanianie okien, wymienianie się z innymi markami cyrkulatorów powietrza, picie elektrolitów i obowiązkowe omiatanie wzrokiem reakcji „haha” pod codziennymi postami obwieszczającymi nowe rekordy średnich temperatur w Polsce. Żyjemy w rytmie powiadomień, muzyki z rolek, w rozkroku pomiędzy wyparciem a histerią: media nie wpuszczą Szymona Malinowskiego, żeby opowiedział o anomaliach klimatycznych, ale za to chętnie podkręcą klikalność tekstów dotyczących upałów. Mieszkamy w tym 2024 roku pomiędzy zapewnieniami, że „już tak było”, a kolejnymi doniesieniami o suszy; w roku, który miał nam dać więcej nadziei, a zaoferował nam na razie blokadę NRL przez Polskę, brak decyzyjności w sprawie aborcji i związków partnerskich i przegłosowaną ustawę o strzelaniu do uchodźców przy granicy. Całe to taplanie się w kisielu daremności podtrzymują wybuchające niekiedy i podsycane przez algorytmy fale oburzenia i inby w nieważnych sprawach, na które tracimy część tych niezabranych jeszcze przez upał sił witalnych.

Dlatego ostatnio nie potrafię szukać nadziei w teraźniejszości. Wolę podjąć podróż w czasie i zaczerpnąć chochelką z lat 1989–1993, kiedy to ukazały się leżące od roku na moim biurku stare numery pisma ekologicznego „Zielone Brygady”. Zdobyłam je dzięki fejsbukowej grupie Uwaga! Śmieciarka Jedzie, której nazwa wydaje się stylistycznie pasować i do poetyki, i do ducha pisma. Osoba przekazująca mi te gazety nie mogła uwierzyć, że do czegoś mi się przydadzą (zresztą miała rację w tym sensie, że wszystkie numery zostały zdigitalizowane i wirtualny dostęp do nich nie jest szczególnie trudny). 

Legendarny miesięcznik o tematyce ekologicznej założono w 1989 roku w Krakowie, pod auspicjami Koła Naukowego Chemii UJ w ferworze ożywienia aktywistycznego przypadającego na moment transformacji. Nazwa, jak wiele trwałych rzeczy, powstała z żartu i sama jest dowodem dystansu środowiska do samego siebie, chociaż dziś bywa traktowana prześmiewczo przez tych, którzy nie chcą tej autoironii dostrzegać. Chociaż „Zielone Brygady” były wydawane do 2008 roku, interesują mnie najbardziej numery z okresu przełomu, w którym rok 1993 wyznaczam sobie jako umowną końcową cezurę. Niedługo później pismo oderwie się od UJ, w Polsce odbędą się wybory parlamentarne, Aleksander Kwaśniewski zostanie przewodniczącym komisji konstytucyjnej, wprowadzą VAT, po wyjeździe wojsk radzieckich zostanie uroczyście otwarte miasto Borne Sulinowo, powoli wygasną protesty Tama Tamie w Czorsztynie. A poza tym właśnie z roku 1993 pochodzą moje ostatnie papierowe numery ze Śmieciarki.

Byłam zdecydowanie za młoda, żeby znać „Zielone Brygady”, chociaż jestem z Krakowa, a obok Wydziału Chemii UJ chodziłam na spacery z psem. Natomiast w tym czasie nawet 10-letnie dziecko nie mogło uniknąć ekologii; za moją katastroficzną świadomość odpowiadały, w dowolnej kolejności: serial „Kapitan Planeta” (wspomniany zresztą w piśmie), czwarty numer periodyku „Juppi” (z motywem przewodnim „Czy tryfidy opanują ziemię?”), album WWF z naklejkami zagrożonych gatunków zwierząt i otrzymywane na alei Mickiewicza ulotki ekologiczne z trupią czaszką – metaforą stanu powietrza na Alejach Trzech Wieszczów, gdzie mieszkałam. Okien nie otwieraliśmy, nie tylko z powodu hałasu. Jak głosi raport: „W latach 1982–1992 Kraków znalazł się w obrębie krakowskiego Obszaru Ekologicznego Zagrożenia. Jednym z powodów było okresowe, niekiedy kilkukrotne przekraczanie dopuszczalnych koncentracji pyłów i dwutlenku siarki”.

Powietrznej panice towarzyszyły także lęki przed kwaśnymi deszczami i dziurą ozonową. Ciągle powtarzana legenda miejska o Japończykach zwiedzających Kraków w maseczkach (w ich przewodniku miało znajdować się ostrzeżenie, że nasze miasto nadaje się do przeżycia tylko na kilkanaście godzin) i przyklejona na lustrze naklejka STOP. ACID RAIN nie poprawiały mi nastroju. W 1992 roku pierwszy raz jadę na wycieczkę harcerską i przez pomyłkę w trakcie gry terenowej w Sromowcach Wyżnych zaplątuję się na teren budowy zapory w Czorsztynie. W numerze 4 „Juppi!” czytam natomiast o scenariuszach zagłady, jakie mogą czekać Ziemię: przeludnienie, brak wody, zatruwanie gleby, nadprodukcja energii, wylesianie, dziura ozonowa i efekt cieplarniany. Autorka tekstu „Jak przechytrzyć Ziemię?”, Joanna Siemiątkowska, kończy wnioskiem, że nawet jeśli znajdziemy planetę B, jej także szybko damy radę. To nie były czasy niuansu, a tym bardziej roztkliwiania się nad dobrostanem dziecięcych serc, chłonących te wszystkie fakty równie pieczołowicie, co dwadzieścia kilka lat później Greta Thunberg.

W takiej właśnie atmosferze wydawano „Brygady”. Tematy pierwszych numerów są dość przewidywalne z perspektywy podróży w czasie: recykling, odpady i problemy z ich składowaniem, spalaniem czy przetwarzaniem. Wycinka lasów, walka z turystycznymi inwestycjami. Zatrucie powietrza: głównie w Krakowie, jego okolicach i na Górnym Śląsku. Wszystko, co związane z ruchem wegetariańskim. Najważniejsze sprawy bieżące: elektrownia w Żarnowcu – sprawa wygrana, i zapora w Czorsztynie – sprawa przegrana, bo ostatecznie stanie w 1996 roku. I oczywiście sporo antyatomowych tekstów, pisanych zarówno na poziomie konkretów, jak i ogólnej idei, mocno podsycanych wtedy, co nie dziwi, przez postczarnobylską panikę.

Jednak bardziej zaskakująca ze współczesnego punktu widzenia wydaje się strategia pisma: absolutny pluralizm. O motywacjach takiego działania współzałożyciel i główny redaktor Andrzej Żwawa pisze tak: „Na przełomie lat 80. i 90. pojawiało się w Polsce mnóstwo grup nieformalnych, ruchów, klubów, kół, komitetów, komisji, stowarzyszeń, a z czasem i fundacji mających na celu zajmowanie się jakimś aspektem «ekologii». Wszelkie próby ich jednoczenia spotykały się z alergicznymi reakcjami. Zwykle jedynym efektem takich działań było powstanie jeszcze jednej organizacji, co jeszcze bardziej powiększało problem rozdrobnienia. Dlatego naszym celem nie było jednoczenie ruchu na siłę, ale usprawnienie wymiany informacji”.

Dlatego radykalna różnorodność jest nie tylko sposobem, ale i celem działania pisma, różnorodność pracująca zarówno na poziomie idei i poglądów, strategii działania, jak i wagi przykładanej do tematów. Periodyk nie unika ekologii głębokiej, z jednej strony toczą się dyskusje o ideach i filozofii, z drugiej trwa wymiana konkretnych informacji, licznych instruktarzy: jak zdobyć pieniądze?, jak zdobyć lokal w małym mieście?, w jaki sposób protestować? Jeśli tematem jest wegetarianizm, to równie ważne mogą być przepisy na obiad, dyskryminacja Marka w stołówce technikum, jak i filozoficzne teksty o relacjach ludzko-nieludzkich. Jest i apel do biskupów, aby ochrona środowiska stała się dla nich priorytetem, oraz krytyczne wzmianki o tym, że Jan Paweł II błogosławi myśliwych. Mamy przedruk stanowiska niemieckich Zielonych w sprawie ograniczenia prawa do przerywania ciąży i wydrukowaną kilka numerów później polemikę katolickiego ekologa. Są nacechowane antypedagogiką nagłówki „fuck the teachers”, ale i wystąpienie nauczyciela roku z USA. Piszą anarchiści, zdystansowani albo nawet zbuntowani wobec wchodzenia poszczególnych członków ruchu ekologicznego do polityki, ale na łamach toczy się też dyskusja między samymi politykami. W szczytowej fazie rozwoju pismo ukazuje się w 3 tysiącach nakładu.

Urok „Brygad” polega na połączeniu profesjonalnych analiz i amatorstwa: i tak na przykład w numerze 10 obok długiej, zajmującej połowę numeru analizy ze Szczytu Ziemi w Rio autorstwa Ewy Charkiewicz widnieją krótkie relacje, ogłoszenia pisane przez czytelników i członków Ruchu. Hyde park obejmuje poszukiwania, obwieszczenia, wymiany doświadczeń i relacje:

Proszę o ponowny kontakt rolnika biodynamicznego, wegetarianina z północno-wschodniej Polski, który prosił mnie o informacje nt. techniczno-finansowych możliwości budowy wiatraka, gdyż zgubiłem jego adres.

W Łodzi widziałem na Piotrkowskiej różnokolorowe kontenery na papier i szkło. (Skaman)* * * * *

Także w Gorlicach mieszkańcy sortują odpady komunalne, a w Oświęcimiu będą sortować – na razie w dwóch osiedlach – od 2 kwietnia.

Obok tych małych spostrzeżeń mamy sprawy wielkie, takie przez duże S, które otrzymują adekwatne określenia. Wypracowany przez ruch język dobrze oddaje nastroje świata tkwiącego pomiędzy rozliczeniami z polityką PRL-u i rosnącą nieufnością w stosunku do nadchodzącego kapitalizmu. Wszystko to jest wzmacniane przez sarkazm, który u ekologów zazwyczaj maskuje rozpacz, ale też podawane wprost, często w samej interpunkcji – emocje, których nie trzeba się wstydzić ani maskować strawnym dla czytelników wygładzonym przekazem rodem z dzisiejszych śniadaniówek.

Nagłówki wyrażają czasem śmiech przez łzy, a niekiedy pasywną agresję podsycaną przez zwątpienie – może to nie zawsze służyć skutecznej komunikacji politycznej, ale też: czy zawsze musi chodzić tylko o nią? Czasem wystarczy wysłanie sygnału do wtajemniczonych, nadanie sygnału do Przejętych Sprawą: nie jesteście w tym sami. Kontrkulturowo łobuzerskie leady i tytuły artykułów czy rubryk sprawiają, że przybyszka z przyszłości i z fejsbuka w tym dawnym świecie ekologów czuje się dość swojsko („Zapałeczki są z siareczki”, „Zjedz swoją mamusię”, „Dlaczego wolę gołe dupy” – to tekst o przygnębiającym dokumencie na RTL, i tytuł rubryki z ciekawostkami: „Przeczytaj, może się nie zmęczysz”), ale w przeciwieństwie do dzisiejszych clickbaitów nie unikają one ani konkretów, ani straszenia najgorszymi scenariuszami: „Czy owce zjedzą Tatry?”, „Czy Biebrza musi zginąć?”, „Jak zabić morze”, „Czy musisz utonąć w śmieciu?”, „Czy zadepczemy przyrodę” i mój ulubiony: „Czy Kraków przetrwa do 2000 roku?

Jednak dla dzisiejszej czytelniczki najbardziej porywającą i serialową opowieścią ekologiczną z czasów przełomu ustrojowego nie jest wcale Żarnowiec, o nim i o lękach antyatomowych tamtych czasów napisano sporo, poza tym według ostatnich publikacji do wstrzymania budowy elektrowni przyczyniły się nie tyle protesty społeczne, ile brak funduszy i dziejowy moment. Najbardziej porywająca jest opowieść o protestach w Czorsztynie. Najwyższa w Polsce zapora ziemna została wymyślona już w 1975 roku, a do kumulacji sporu doszło w fazie jej budowy pomiędzy rokiem 1990 a 1992. Ekolodzy zwracali uwagę nie tylko na oczywiste z dzisiejszego punktu widzenia konsekwencje sztucznej regulacji rzek, potężną dewastację bioróżnorodności, ale też zniszczenia walorów kulturowych i krzywdę mieszkańców (jedna z miejscowości miała być wysiedlona). Protesty toczyły się na wielu płaszczyznach, ale przede wszystkim obejmowały fizyczne blokady terenu wstrzymujące wielką budowę.

Patronite

TAMA TAMIE
– 15–22 lipca 1990 włącznie
– Czorsztyn–Niedzica
– cel: blokada dowozu materiałów budowlanych na zaporę
– motywy: wiadome
– środki: mamy zero kasy, więc każdy musi mieć własne spanie (śpiwór, namiot etc.) oraz żarcie, czyli wszystko
– w programie: 22 lipca happening: „Zapora pomnikiem głupoty komuny i nie tylko (komuny)”
– kontakt przed i po imprezie (rozpoczęta w zeszłym roku akcja „Ocalić Pieniny”, której fragmentem jest impreza „Tama Tamie”, będzie chyba musiała być kontynuowana)

Ogłoszenie, które znajduje się w 6 numerze z roku 1990, pokazuje, że można pisać zwięźlej niż w opisach wydarzeń na fejsbuku. W protestach uczestniczą głównie członkowie zasłużonego opozycyjnie ruchu Wolność i Pokój, Federacji Anarchistycznej, ale też wszyscy, którym zależy na sprawie i którzy potrafią znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie: 

Cześć!
Za namową Eli z Federacji Zielonych pojechałem (24.04 – red.) z grupą znajomych do Czorsztyna, nie wiedząc specjalnie po co. Po kilkunastu godzinach („stopem” i na piechotę) znaleźliśmy się na miejscu i wtedy dopiero wyjaśnił się cel eskapady. WiP miał zorganizować blokadę drogi prowadzącej na budowę zapory. Chyba im coś nie wyszło, bo Ela nie spotkała żadnego znajomego. Nie mając żadnych przygotowanych materiałów informacyjnych, chwyciliśmy się jedynego naszego argumentu – gitar. Chodząc po wsi, grając i śpiewając, opowiadaliśmy ludziom o zaporze. Już w dużo większym gronie dotarliśmy na najbardziej nadające się na blokadę miejsce. Jedynym naszym osiągnięciem było zawrócenie dwu samochodów... i chyba pozyskanie sympatii tubylców dla sprawy.
Damian /.../ (górnik i student ze Śląska)

Blokady w Czorsztynie wygasają w 1993 roku, przestają też mieć tak radosny wydźwięk jak powyższa notatka. Wraz z osłabieniem nadziei, że inwestycję da się zablokować, wzrasta temperatura sporów pomiędzy uczestnikami. W tle odbywają się procesy sądowe: niektórzy z ekologów trafiają nawet do szpitala, kiedy jeden z kierowców na budowie wjeżdża w tłum protestujących. Pismo nie unika drukowania wszystkich, czasem naprawdę szczegółowych kłótni o racje i pieniądze, w których wybijają frustracje uczestników. Każdy, kto zna dynamikę tego typu spraw, zapewne się smucąc, niespecjalnie się jednak dziwi.

Fotografie i teksty wokół akcji Tama Tamie, które przedstawiają uczestników sporu i ich determinację, łączą się z toczącą się dziś dyskusją na temat metod i skuteczności protestów Ostatniego Pokolenia, ale też stawiają pytania, na które do dziś nadal nie mamy dobrych odpowiedzi: jak skutecznie protestować?, jak włączać w proces lokalnych mieszkańców?

Dzisiejszym aktywistom, przekonanym o wyjątkowości naszego momentu historycznego, lektura „Zielonych Brygad” może uświadomić, że rozwój świadomości ekologicznej nie jest wcale linearny, że wszystko już było i wszystko jeszcze będzie. Uczy pokory, daje świadomość, że wszystko jest możliwe, łącznie z pomyślnymi scenariuszami. Wiele spraw, które pismo problematyzowało jako trudne lub przegrane, wygląda dziś lepiej: nie wszystkie gatunki zwierząt wyginęły, Kraków przetrwał i walczy skuteczniej z zatrutym powietrzem, a dieta wege nie budzi dziś tylu kontrowersji, jest też dużo bardziej dostępna niż kiedyś. To właśnie stosunek do wegetarianizmu jest z perspektywy Andrzeja Żwawy jedną z najbardziej spektakularnie wygranych kwestii, jakie poruszało pismo. Dosadny język ekologów z czasu przełomu ustrojowego bywał bardziej skuteczny i doprowadzał do realnej zmiany. Jak zwracała uwagę wiele razy Rebecca Solnit, mamy tendencję do przegapiania własnych sukcesów, niedostrzegania efektów działań ruchu i aktywistów.

Choć w „Zielonych Brygadach” z początku lat 90. nie czuć było jeszcze grozy związanej z raportem IPCC, język, jakim pismo opisywało świat, wydaje się konfrontować z trudną perspektywą, mobilizować do sprzeciwu. Redakcyjna postawa, polegająca na szukaniu sojuszy i punktów stycznych ze wszystkimi, z którymi łączy nas wspólne podejście do sprawy, wydaje się dziś naprawdę ożywcza. Współczesny ruch to coraz bardziej profesjonalne, ale też coraz bardziej niszowe organizacje pozarządowe, które tracą z horyzontu wspólny cel i idee, nie szukają porozumienia, ale raczej miliona powodów, aby odróżnić się od sojuszników.

„Brygady” rozumiały też, że tematy, które wydają się od ekologii dalekie: feminizm, poezja (wiersze Joanny Macy i Gary’ego Snydera, umieszczane obok wierszy Różewicza, Kaczmarskiego czy zupełnych amatorów), teksty o nowych technologiach (o e-mailu!), oburzających protestach przeciwko ośrodkom Marka Kotańskiego czy popkulturze – wszystko to może służyć Sprawie. A na pewno służy jej brak tego, co dziś rządzi naszym światem: natychmiastowej możliwości wyrażenia opinii. Na umieszczenie swojej trzeba było poczekać niekiedy kilka numerów, a odpowiedzialność za jej kształt spoczywała także na tobie. Bo jak głosi tekst w stopce pisma, drogi czytelniku, I TY JESTEŚ ODPOWIEDZIALNY ZA OBIEG INFORMACJI EKOLOGICZNEJ.