W 1997 roku, gdy zmarła Maria Pinińska-Bereś, miałam 9 lat i moje zainteresowania sztuką ograniczały się do lekcji plastyki. Mimo to 19 lat później obejrzałam jej performans, i to wcale nie w formie archiwalnej rejestracji. Udało się to dzięki córce artystki, Bettinie Bereś, która w ramach „Akcji Lublin 2” w galerii Labirynt powtórzyła performans „Tylko miotła” z 1984 roku. Takich inicjatyw Bettina Bereś ma na koncie więcej: sadziła róże przed Bunkrem Sztuki, na Górce Pychowickiej puszczała bańki mydlane, ponowiła „Działania na przedmioty kuchenne”, a także, między innymi, raz jeszcze wyprała napis „Feminizm”. Jak tłumaczy w swojej książce „Awangarda między kuchnią i łazienką”, zdecydowała się na to, gdy zrozumiała, że spuścizna jej rodziców nie jest dla niej obciążeniem, ale „rezerwuarem wielkiego dobra”, z którego może twórczo korzystać, tym bardziej że historie rodzinne od dłuższego czasu pozostają w obszarze zainteresowań artystki.
Aktualna działalność Bettiny Bereś koncentruje się przede wszystkim wokół problematyki pamięci: losy swoich przodkiń i przodków utrwala w malarstwie i instalacjach, jest stale obecna i pomaga przy wystawach prezentujących prace matki i ojca, dba o ich stan i sposób pokazania, bywa, że wystawia się razem z nimi, a jej dzieci, raczej nieprzypadkowo, zajęły się konserwacją, między innymi prac dziadków. „Awangarda między kuchnią a łazienką”, wspomnieniowa książka o życiu w rodzinie Beresiów, jest logicznym dopełnieniem tych praktyk, lub też ich rozwinięciem, a dzięki gawędziarskiej swadzie Bettiny Bereś udaje się coś, o co, jak mi się wydaje, niezmiennie walczy: wyrwać sztukę z muzealnej martwicy i przywrócić życiu.
Jak przystało na książkę o rodzinie, narracja Bereś zaczyna się od wspomnienia kłótni – córki z matką. Matką, z którą łączy ją silna, ale trudna więź, bo Pinińska-Bereś to kobieta osobna. Z własnym punktem widzenia, który denerwuje córkę. Po latach autorka wreszcie próbuje zawrzeć sojusz z matką, i robi to właśnie poprzez opowiadanie historii rodzinnych, które wcześniej słyszała od niej. Maria Pinińska-Bereś miała co wspominać: kobieca gałąź jej rodziny wywodziła się z luksemburskiej burżuazji, ojciec zaś pochodził ze starego szlacheckiego rodu, był wojskowym, w 1940 roku został zamordowany w Charkowie. Zarówno czasy luksemburskie, jak i postać ojca stały się częścią prywatnej mitologii; dla Pinińskiej-Bereś rodzinne wspomnienia były z jednej strony łącznikiem ze światem utraconym, który w siermiężnej rzeczywistości PRL-u nabierał charakteru fantastycznego, z drugiej negatywnym kontekstem, wobec którego budowała się jej postawa emancypacyjna. Autorka „Awangardy…” z kronikarskim zacięciem ten świat opisuje: poznajemy więc losy wywodzącej się z Luksemburga prababki Ebi, historię migracji rodziny do Polski, małżeństwa Pinińskich i realia życia w willi w Poznaniu, gdzie dobrobytowi sekundowało surowe wychowanie i izolacja dzieci od mniej dystyngowanych sąsiadów. Po latach Pinińska-Bereś będzie opowiadać, że czuła się wtedy jak ptak w złotej klatce; po zniknięciu ojca wojskowego nie było lepiej, ponieważ rodzinne stery przejął konserwatywny dziadek Oskar Heinzel, opiekuńczy, ale nieliczący się ze zdaniem kobiet. Nic dziwnego, że artystka później wielokrotnie powracała w swojej sztuce do tematu uwięzienia, czy to poprzez motyw gorsetu, akwarium czy klatki.
Ślub Marii Pinińskiej i Jerzego Beresia przez rodzinę panny młodej uznawany był za mezalians. Bereś miał korzenie robotnicze, jego ojciec pracował na kolei i był członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej. I choć po II wojnie światowej rodzina Heinzlów-Pinińskich musiała pożegnać się z przedwojennym majątkiem i statusem, patrząc na twórczość Pinińskiej-Bereś i jej męża można odnieść wrażenie, że ta różnica klasowa odzwierciedlała się w estetyce ich prac: jej wyjęta była ze świata buduaru, bogata w nawiązania ikonograficzne, kokietująca erotyką, ale ciągle wyrafinowaną. Prace Beresia wyglądają zaś, jakby ktoś je przyniósł z obory wiejskiego skansenu, a erotyczny humor, którym operował artysta, dzisiaj wydaje się wyjątkowo przaśny. Kto nie wierzy, niech wybierze się na wystawę Beresia do Cricoteki i pociągnie za kilka sznureczków lub dźwigni.
Wątek klasowy wydaje się jedną z bardziej frapujących kwestii biografii Beresiów i aż prosi się o rozwinięcie, „Awangarda…” jednak daje umiarkowaną satysfakcję pod tym względem. Książka Bettiny Bereś, choć zawiera wiele insajderskich ciekawostek o życiu codziennym rodziców, ambicji do reinterpretacji ich prac jednak nie ma. Autorka opowiada o sztuce rodziców poprzez anegdoty, które zresztą często faktycznie są ciekawym kontekstem dla poszczególnych prac, jak choćby opowieść o konflikcie Beresia z Kantorem z powodu wyrzucenia hippisów z Krzysztoforów. W akcie sprzeciwu Bereś stworzył wtedy malutką pracę „Fałsz”, którą zawiesił w Krzysztoforach. Minidziełko składa się z podobizny artysty z zasłonką, po której odsłonięciu oczom widza ukazuje się napis: „Prawdziwym atrybutem awangardy były spodnie hippiesa”.
Możliwość wejrzenia w dawne życie artystyczne Krakowa, u Bereś głównie koncentrującego się w Krzysztoforach, jest bez wątpienia atutem tej książki. Przechodząc jednak przez kolejne jej rozdziały, można odnieść wrażenie, że sama epoka, w której rozwijała się twórczość rodziców autorki, została opisana naskórkowo: PRL jawi się w niej głównie jako czas biedy i ograniczenia osobistej wolności. Taka perspektywa może oczywiście wynikać z faktu, że Beresiowie nie opływali w luksusy, co było konsekwencją ich idealistycznego podejścia do roli artysty – rozumianej jako misja, a nie zawód przynoszący dochód. Chałturą artystyczną para plugawiła się rzadko i niechętnie – w książce ich córka opisuje jedyną ich realizację kościelną, rzeźby w kościele Matki Boskiej Fatimskiej w Tarnowie, które ponoć zszokowały parafian, a figura Maryi, wyrzeźbiona przez Pinińską-Bereś, została ocenzurowana przez proboszcza. Wykonana przez Beresia figura Kolbego zachwyciła zaś po latach Andrzeja Wajdę, który pokazał ją na wystawie „To lubię” w Pałacu Sztuki. Sam Bereś tym wyróżnieniem nie był zachwycony i w reakcji na kuratorski wybór Wajdy przygotował manifestację „Wyzwanie III (spór z Andrzejem Wajdą)”, będącą pytaniem o sens etosu twórczego.
W przypadku Beresia i Marii Pinińskiej-Bereś tym sensem była oczywiście wolność, co w „Awangardzie…” wybrzmiewa przy różnych okazjach. Gdy mowa o sztuce (która musiała wykraczać poza konwencje i mody), konwenansach (swobodne podejście do życia rodzinnego, sympatyzowanie z hippisami) czy modzie (państwo Bereś zdecydowanie wyróżniali się z szarego tłumu). Dzisiaj tak głęboka wiara w czystość sztuki może wydawać się naiwna, wręcz budzić rozbawienie, szczególnie w przypadku Beresia, który czystość przekazu manifestował poprzez prymitywną formę prac (szczerości materiału nie mogła zakłócić nawet śrubka!) i własną nagość. Warto jednak zauważyć, że celebrowanie artystycznej wolności przez Beresiów wcale nie oznaczało radykalnego rozbratu ze społecznymi normami: było to wszak dość tradycyjne, zawarte w kościele heteroseksualne małżeństwo, które w sztuce zdecydowanie podkreślało binarną różnicę płci. W tym związku, dość klasycznie, to jemu łatwiej było rozwijać karierę; ona długo pozostawała w jego cieniu, a podczas wizyt studyjnych w ich mieszkaniu wtłaczana była w rolę kucharki. Gdyby wskazać książkę, która jest najbliższa przekazowi prac Marii Pinińskiej-Bereś, byłaby to pewnie „Mistyka kobiecości” Betty Friedan. Mistyka Pinińskiej-Bereś rosła długo niedoceniona, a gdy wreszcie mogła rozkwitnąć, została odrzucona – feministki lat 90. nie zaakceptowały jej już zbyt konserwatywnych poglądów, a zagraniczne badaczki sztuki feministycznej nie uwierzyły, że za żelazną kurtyną tworzenie takich prac było możliwe – a już na pewno nie przed „Dinner Party” Judy Chicago. Na wyjaśnienie tej tajemnicy czekaliśmy zresztą do 2022 roku, kiedy Agata Jakubowska opisała sztukę Pinińskiej-Bereś w kontekście ruchów emancypacyjnych w socjalistycznej Polsce.
Istnieje jednak aspekt wolnościowego podejścia Beresiów, który do dzisiaj wydaje się aktualny: jest nim swoboda rozumienia, czym może być sztuka. Maria Pinińska-Bereś i Jerzy Bereś należeli do pokolenia, które zerwało z postumentem i walczyło o sztukę, która wchodzi w dialog z aktualnością, jest bliska życiu. Autorka „Awangardy…” poświęca temu sporo uwagi, opisuje tok rozumowania rodziców oraz batalie, by ich dzieła były pokazywane zgodnie Bettina Bereś, „Awangarda między kuchnią i łazienką”. Universitas, 376 stron, w księgarniach od marca 2024z ich intencjami. W tym sensie książka Bereś jest całkiem praktycznym przewodnikiem obcowania ze sztuką jej matki i ojca: dowiadujemy się z niej, które prace można dotknąć, czym należy poruszyć, żeby uruchomić rzeźbę, gdzie warto zajrzeć do środka, bo schowane są tam różne skarby. Te wskazówki uświadamiają, że sztuka Beresiów nie była pomyślana jako obiekt biernej kontemplacji – z ich pracami należy wejść w interakcję i często dopiero wtedy w pełni można zrozumieć ich sens. Niestety, nadal jest to kwestia trudna do przełknięcia dla znakomitej części muzealników i konserwatorek, a na wystawach prace krakowskiej pary rzadko można dotknąć. Wyjątkowa na tym tle jest wspominana wystawa Beresia w Cricotece, gdzie już na wejściu dostajemy instrukcję, z którymi pracami i jak można zadziałać. Zdecydowanie zmienia to odbiór tej sztuki. W samej „Awangardzie…” znajdziemy zaś wiele pouczających przykładów muzealniczego niezrozumienia sztuki Beresiów, jak choćby spór Bettiny Bereś z konserwatorką z Zachęty o to, czy dzieła Pinińskiej-Bereś można wyczyścić.
Na najnowszej wystawie Pinińskiej-Bereś w Pawilonie Czterech Kopuł prace artystki są ponoć częściowo czyste, a częściowo brudne. Żadnej nie można dotknąć, a przynajmniej ja nie dostałam na to zgody od osób pilnujących obiektów. Nie mogłam zakręcić „Maszynką miłości”, nie położyłam dłoni na „Pokrowcach” (pomimo napisu „Sztuka dotyku”) ani nie odkryłam, że w „Rotundzie tekstylnej (dzwonnicy)” są zainstalowane malutkie dzwonki, którymi można zadzwonić. Niby drobnostki, a jakże znaczące. Mimo to wystawę warto zobaczyć, szczególnie po lekturze książki Bereś: poza najbardziej znanymi instalacjami artystki zobaczymy tu też jej wczesne, rzadko pokazywane „Rotundy”, dokumentacje działań performatywnych i ostatnie prace z cyklu klatkowego, inspirowanego „Pannami dworskimi” Velázqueza. Można było co prawda zrobić więcej, na przykład wystarać się o większą liczbę prac rysunkowych artystki (jest kilka, głównie szkiców do performansów) czy pokazać jej twórczość na tle społecznym. Cóż, przynajmniej jest powód, żeby powstawały kolejne wystawy poświęcone Pinińskiej-Bereś.
„Awangarda między kuchnią i łazienką” jest świetną książką, by zacząć przygodę ze sztuką Jerzego Beresia i Marii Pinińskiej-Bereś; dzięki jej lekturze za zakurzonymi muzealnymi obiektami możemy zobaczyć żywych ludzi. Autorka dzieli się wiedzą cenną i unikatową, wiąże się to jednak także z ograniczeniami, którym ulega pomimo początkowych deklaracji, że nie interesuje ją pisanie laurek. Bettina Bereś pisze o rodzicach, których kochała, co utrudnia jej krytyczną refleksję na ich temat. Widać to szczególnie na przykładzie ojca: autorka nie zastanawia się, czy dostrzegał marginalizację własnej żony i czy jednak nie mógł jej pomóc w zaistnieniu na scenie. Ona sama jest świadoma, że kobiety z jej rodziny zawsze funkcjonowały w cieniu mężczyzn, ale gdy decyduje się robić sztukę herstoryczną i tworzy instalację „Dwie moje piękne babki”, ojciec szybko ją dyscyplinuje. W efekcie Bettina Bereś niedługo po tym robi pracę „Dwóch moich silnych dziadków”. Podział na piękne babki i silnych dziadków dość wymownie powiela stereotypowe myślenie o rolach płciowych – to pokazuje, że autorka sama ma pewne emancypacyjne kwestie do przepracowania. Być może zawarty sojusz z matką jej w tym pomoże. Niewykluczone jednak, że odnalezienie odpowiedzi będzie wymagało podróży na własną rękę.