Prozę piszę sama
Monika Muskała, fot. Andreas Horvath

22 minuty czytania

/ Literatura

Prozę piszę sama

Rozmowa z Moniką Muskałą

Sporo było w moim życiu twórczych duetów. Film, teatr znakomicie się nadają do pracy w tandemie. Ale literatura jest moim bardzo intymnym medium – mówi autorka powieści „Rondo Rodeo”

Jeszcze 6 minut czytania

PIOTR MORAWSKI: Zanim sama napisała pani powieść o Ameryce, uczestniczyła pani w tworzeniu filmu o amerykańskim Środkowym Zachodzie „This ain’t no Heartland” Andreasa Horvatha (2004) oraz pisała pani teksty do jego albumu „Heartlands – Sketches of Rural America” (2007).
MONIKA MUSKAŁA: Od razu wyjaśnię: uczestniczyłam w powstaniu kilku filmów dokumentalnych Andreasa (jako współreżyserka, operatorka, interlokutorka), ale „This ain’t no Heartland” zrealizował sam, ja towarzyszyłam mu podczas zdjęć na Środkowym Zachodzie. Wtedy zrodził się pomysł wydania albumu zdjęciowego „Heartland”, który realizowaliśmy podczas kolejnej wędrówki po Stanach. Tych podróży w sumie było kilka, ostatnia w listopadzie 2016, gdy po zakończeniu zdjęć do pierwszej fabuły Andreasa odprowadzaliśmy wypożyczony samochód z Anchorage na Alasce do Nowego Jorku. Była zima, mieliśmy na to dwa tygodnie. To też pewnie byłby jakiś pomysł na powieść drogi – jednak dość banalny.

Widzę w „Rondo Rodeo” takie filmowe oko.
W powieści odwróciłam role. To narratorka jest fotografką. Starałam się tego oka pilnować, zwracałam uwagę na inny sposób patrzenia na świat. W pisaniu odsłaniamy się, a fotografując, chowamy się za aparatem. Przynajmniej istnieje taka pokusa. Moja narratorka jest skrytą osobą, chemię ciemni wdychała od dziecka, kompulsywnie rejestruje rzeczywistość, która jej się wymyka.

Monika Muskała, Rondo Rodeo. Nisza, 280 stron, w księgarniach od czerwca 2024Monika Muskała, „Rondo Rodeo”. Nisza, 280 stron, w księgarniach od czerwca 2024Przez cały czas pracowała pani nad tą książką czy dopiero z perspektywy czasu wróciła pani do Ameryki początku drugiej kadencji George’a Busha?
Rondo Rodeo” powstawało przez kilkanaście lat, z przerwami na pisanie sztuk, na tłumaczenia, filmy, na książkę „Między «Placem Bohaterów» a «Rechnitz»” (2016). Faktycznie, powieść osadzona jest w atmosferze wojny w Iraku i zagrożenia, którym po zamachach 9/11 trzymano amerykańskie społeczeństwo w szachu. Ale bardzo zależało mi na tym, by wydobyć powieść z historycznego ukonkretnienia. Mowa w niej o kolejnej wojnie na Bliskim Wschodzie, nie pada nazwisko republikańskiego prezydenta, może on przypominać Busha juniora, ale właściwie też Trumpa. Świadomie wprowadzałam drobne anachronizmy. Nie pada nazwa huraganu Katrina, mowa tylko o zagładzie miasta, do której mniej lub bardziej świadomie dopuścił rząd federalny.

W ciągu kilkunastu lat dopowiadałam sobie historię bohaterki, narratorki, która bardzo długo nie chciała się przede mną otworzyć, zwodziła mnie, nakładała różne maski. Dopowiadałam sobie też historię Bena, w połowie Francuza, w połowie Amerykanina, i historie rodzinne obojga, wymyślałam fabułę.

Monika Muskała

Eseistka, dramatopisarka, tłumaczka, dokumentalistka. Za książkę „Między «Placem Bohaterów» a «Rechnitz». Austriackie rozliczenia” otrzymała Nagrodę Literacką „Juliusz” oraz Nagrodę im. Andrzeja Siemka „Literatury na Świecie”, była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Nike. Współautorka sztuk teatralnych, m.in. „Podróży do Buenos Aires”, „Daily Soup”, „Ciemnej wody”, a także filmów dokumentalnych, m.in. „Views of a Retired Night Porter” i „Arab Attraction”. Uhonorowana Nagrodą im. Karla Dedeciusa za przekłady z niemieckiego. Dorastała w Kotlinie Kłodzkiej. Mieszka w Austrii.

Jak próbowała pani otworzyć swoją bohaterkę?
To był długi proces. Ona pozwalała mi oglądać się z bliska, zaprosiła do swojej intymności. Ale nie chciała o sobie mówić. Podsuwała mi obrazy Ameryki, za którymi sama się chowała. W pewnym momencie zobaczyłam, że poprzez fotograficzne opisy opowiada jednak o sobie, że te pustkowia, zdewastowane landschafty to jej wewnętrzny pejzaż, rodzinna przeszłość, umieranie miłości. Zastanawiałam się, skąd w niej ta trudność w mówieniu o sobie, skąd to wewnętrzne zatrzaśnięcie, szukałam motywacji dla postaci, która nie ma dostępu do swoich emocji, która wciąż się ze sobą mija, wreszcie odkryłam historię jej rodziców, rodzinny dramat, o którym nie opowiadała nikomu, nawet swojemu mężczyźnie, historię porzucenia, wieloletnie emocjonalne nadużycia.

Mówi pani o tym jak o budowaniu roli teatralnej. Praca z postacią, szukanie motywacji, grzebanie w biografii.
Naprawdę niczego nie chciałam zakładać z góry, konstruować, narzucać, nie chciałam pisać powieści psychologicznej, wiedziałam, że muszę operować metaforą, obrazami. Książka powstawała długo, dałam bohaterce czas, nie chciałam dociskać, śpieszyć się z postawieniem ostatniej kropki.

Żeby opisać Amerykę, potrzebowała pani stworzyć literacką pośredniczkę, postać z Europy, na co dzień mieszkającą w Wiedniu, która będzie o tym świecie opowiadać.
Od początku wiedziałam, że to ma być powieść, nie chciałam pisać kolejnego eseju z podróży po Ameryce, tyle ich powstało, powielają ad absurdum pewien schemat, autorzy powtarzają trasy odbyte i opisane przez innych autorów pięćdziesiąt albo sto lat wcześniej. To mnie nie interesowało. Wierzę w siłę powieści, uważam, że fikcja jest bardziej sugestywna niż dokument, a poprzez zmyślenie można przeniknąć do sedna bardziej niż poprzez opisywanie rzeczywistości w sposób pozornie obiektywny. Wierzę w formę, metaforę, poezję, operowanie skrótem, elipsą, hiperbolą. Na to wszystko reportaż nie pozwala. W opisach Ameryki jednak nie zmyślam, raczej destyluję. Przy pisaniu pomogły mi podróżne dzienniki, w których zapisywałam drobne zdarzenia, nazwy moteli, hasła z przydrożnych tablic. Te wszystkie szczegóły tworzą konkretną osnowę powieściowej fabuły.

Czym jest amerykański heartland? Co to za kraj?
W USA tak się określa Środkowy Zachód, Midwest. Nazwa mogłaby sugerować, że krainę tę zamieszkują prawi ludzie, broniący prawdziwych wartości, bogobojni patrioci, sól ziemi, nie to co zdeprawowana Kalifornia czy Nowy Jork. Heartland, czyli serce kraju – czasem jest to serce z kamienia, gdy do głosu dochodzą uprzedzenia, lęki, wyparcia. Bardzo łatwo tym manipulować.

Naprawdę w Hannibal czarne osoby nie wychodzą po zmierzchu na ulicę?
Rozmowa, którą przytaczam w książce, zdarzyła się naprawdę. Wynika z niej, że black curfew nie jest oficjalnym zakazem, żyjemy w XXI wieku. Ale nawet jako cicha umowa wydaje się czymś horrendalnym. A może to legenda? „Czarni są zbyt uprzejmi, by wychodzić z domu po zmroku” – mówi właścicielka pensjonatu. To pokazuje, jak głęboko zakorzeniony jest rasizm. My też po zmroku nie widzieliśmy czarnych w Hannibal. Może to przypadek.

Monika Muskała, fot. Andreas HorvathMonika Muskała, fot. Andreas Horvath

Czym dla pani osobiście było spotkanie z sercem Ameryki?
Jestem ostatnim pokoleniem wychowanym na micie Ameryki jako ziemi obiecanej. W mojej rodzinie emigrowało się do obu Ameryk, Ameryka była szansą na lepsze życie. Często ten mit podsycany był opowieściami tych, którym nie wyszło, ale w listach do końca uprawiali zwycięską narrację. Wujek mojego ojca wrócił po dwudziestu latach z Argentyny – przywiózł skrzynkę z narzędziami, nic więcej. Wyjechał, gdy jego syn się urodził. Po powrocie spotkał dorosłego mężczyznę. Moja bohaterka wyrusza do Ameryki śladem ojca, który kiedyś porzucił rodzinę dla iluzji lepszego życia za oceanem. Podobnie jak ona, podczas podróży po Środkowym i Południowym Zachodzie USA poznawałam Amerykę z dala od szlaków turystycznych, parków narodowych, z dala od Hollywood i Manhattanu, zabobonną, dziką, starotestamentową, purytańską. Ten archaiczny świat oparty na prostych zasadach daje sporo swobody, stawia na samodzielność, inicjatywę, przedsiębiorczość, odwagę – może się to wydać pociągające z perspektywy Europejczyka, któremu czasem trudno przebić się przez biurokratyczne zasieki. Ale biada tym, którzy sobie nie poradzili. W Ameryce sukces postrzega się zwykle jako przychylność Boga, jak interes się kręci, znaczy, że Bóg ci sprzyja. Biedni są więc podwójnie napiętnowani.

Nagroda Literacka m.st. WarszawyNagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2024 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Przyznawana jest w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, a nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także wszyscy nominowani. Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.

Czym jest historia w sercu Ameryki? Pani powieść zaczyna się od rekonstrukcji bitwy pod Gettysburgiem, potem: dom Twaina, Elvis, bracia Daltonowie, Buffalo Bill.
Potrzeba historii, legendy, mitu jest dość silna na pustkowiu. Tyle że to nie było pustkowie, tam była wcześniej historia, którą zniszczono, kultura, którą wyparto. W Europie historię widać na każdym kroku: zamki, mury, starówki, mosty, biblioteki, muzea. Gdy podróżowałam po Jakucji, w każdej niemal wsi zagubionej gdzieś pośród tajgi czy tundry była izba pamięci z kłem mamuta, tamburynem szamana i workiem na kumys, nie mówiąc o pomnikach wielkiej ojczyźnianej wojny, która tam nie dotarła. Podobnie na Wielkiej Równinie USA można natrafić na lokalne muzea założone przez zapaleńców czy tablice historyczne, które przypominają o wydarzeniach czasem dość błahych z punktu widzenia wielkiej historii: w tym miejscu zatonął wóz osadników. Miałam wrażenie, że chodzi o usilną próbę zapełnienia próżni, która próżnią nie była.

W tamtym czasie – po zamachach, podczas wojny w Afganistanie i Iraku – na każdym kroku widać było przejawy wzmożonego patriotyzmu. Z jednej strony patriotyczne festyny, przydomowe ogródki ozdobione wojennymi hasłami, cześć oddawana weteranom, z drugiej dość powierzchowna znajomość historii, czysto emocjonalne podejście do niej. W Polsce zresztą też mamy tego przejawy: patrioci noszący symbol Polski Walczącej wytatuowany na łydce, a przy tym przekonani, że Polacy odnieśli zwycięstwo w powstaniu warszawskim. Utrwalaniu mitów sprzyja brak edukacji, brak dostępu do informacji – na Środkowym Zachodzie ludzie często oglądają tylko lokalną telewizję, czytają lokalne gazety rozdawane w Walmarcie. W stronę Waszyngtonu zwracają się jedynie wtedy, gdy chodzi o podatki albo wojnę.

Monika Muskała, fot. Andreas HorvathMonika Muskała, fot. Andreas Horvath

Do tego demokracja w USA jest tak daleko posunięta, że wymusza legalizację zabobonu. Powołując się na nią, w niektórych stanach rodzice mogą z powodzeniem zażądać, by szkoła nauczała w duchu ich wiary i przekonań, czyli na przykład nie propagowała teorii ewolucji, tylko kreacjonizm. Bo demokracja zakłada poszanowanie odmiennych poglądów, wiary itd. i na upartego otwiera furtkę nienaukowości. A kto powiedział, że naukowość jest lepszą metodą poznania niż Biblia, pytają wyznawcy intelligent design.

Jednak nie wystarczył pani ten reporterski temat, tematyzuje pani też samą literaturę drogi – oczywiście Kerouac, który zostaje przywołany wprost, ale i Nicolas Bouvier, po którym nazwisko dostał bohater „Ronda Rodeo” – Benjamin, partner narratorki. Książkę otwiera motto z powieściowego Bouviera: „Każde pisanie jest fikcyjnym dziennikiem, każdy dziennik fikcją”.
Cieszę się, gdy czytelnicy wyłapują te drobne tropy, jak nazwisko Bouviera. Faktycznie to aluzja do Nicolasa, kultowego autora powieści drogi swego czasu. Wymyśliłam sobie parę Europejczyków żyjących w Wiedniu, otoczonych na co dzień sztuką, ona pracuje w muzeum, robi reprodukcje, archiwizuje zbiory, on jest pisarzem. Żyją w bańce, niewątpliwie, w bańce intelektualno-artystowskiej. Wiedeń jako melancholijna kapsuła czasu świetnie się do tego nadaje. Podczas podróży nieustannie mają skojarzenia z filmem, fotografią, literaturą, patrzą na świat przez pryzmat sztuki. Są przedstawicielami starego lądu, przesiąkniętymi kulturą, ale i oderwanymi od rzeczywistości. Dlatego konfrontacja z wsią, z naturą jest tak brutalna. Ale jakoś oboje do niej dążą, od początku jadą na zderzenie.

Dużo tu intertekstualnych odniesień – w pani powieści książki należące do klasyki amerykańskiej literatury można znaleźć leżące w toalecie lub wystawiane na sprzedaż na straganie za dolara: „Pod wulkanem”, „Wielki Gatsby”, „Pod osłoną nieba”, „Wściekłość i wrzask”, „Serce to samotny myśliwy”. Z perspektywy Europy to jest kanon, a tam?
To były książki ważne dla mnie, książki przygody, które uruchamiały wyobraźnię, wciągały. Nie ma wśród nich Kerouaca, jak pan widzi. Bo jego powieść z dzisiejszej perspektywy wydaje się trochę pozerska.

W książce to bohater, Benjamin, pisze powieść, a Manu – urodzona w Polsce pracownica wiedeńskiej galerii – robi zdjęcia. Benjamin ma pomysł, by pisać w pierwszej osobie rodzaju żeńskiego. Zabawia się autobiograficzną fikcją. Podsuwa pani tropy, by „Rondo Rodeo” czytać jako wypowiedź autobiograficzną, a zaraz potem je gubi.
Ben prowadzi grę ze swoją partnerką, próbuje rozegrać, a może rozgryźć ich relację za pomocą fikcji. Oczywiście, chce napisać powieść. Ale chce też zrozumieć żonę, która wymyka mu się, a może to życie mu się wymyka, bo wkroczył w wiek męski, wiek klęski.

Uwielbiam zabawy intertekstualne, zacieranie granic między prawdą i zmyśleniem, grę konwencjami. W „Wycince”, powieści z kluczem, którą tłumaczyłam i do której chętnie wracam, Bernhard stosuje zmyłki naprowadzające na to, co miało zostać ukryte; te zawoalowania są wskazaniem, denuncjacją. Bawię się tym, że to Ben jest pisarzem, włączam nawet fragment jego powieści, nagle zmienia się narrator, a dotychczasowa bezimienna narratorka zyskuje imię i jest opisywana z zewnątrz przez postać powieściowego pisarza. Do końca nie wiadomo, kto pisze tę powieść, sama narratorka nie przejawia zainteresowania jakimkolwiek utrwalaniem siebie, podkreśla, że chce zniknąć, rozpłynąć się, być nikim.
Poprzez wymieszanie prawdy i zmyślenia trudno odróżnić jedno od drugiego.

Przyłapuję się czasem na tym, że zaczynam wierzyć w wykreowane w powieści sytuacje. Z drugiej strony wiele historii popartych jest solidnym riserczem. Byłam w Chicago w firmie przewozowej prowadzonej przez Polaka, rozmawiałam z nim o życiu kierowców, ich zwyczajach, zwiedziłam szoferkę nowoczesnego peterbilta. Historia matematyka, który ponosi klęskę w obliczeniach, również nie jest zmyślona. By napisać historię ojca bohaterki, odbyłam rozmowy z emigrantami, którzy trafili do USA przez podwiedeński obóz dla uchodźców w Traiskirchen. By opisać zajęcia u Marii Lassnig, przeprowadziłam rozmowy z jej dawnymi studentami.

Im bardziej wchodziłem w lekturę, tym bardziej Ameryka stawała się dla mnie drugoplanową bohaterką, a na pierwszy plan wysuwały się postaci Bena i Manu, ich skomplikowana relacja, ale i tożsamości zupełnie obce Ameryce. Pojechali do kraju, w którym wszystko jest proste, są jasne zasady, ale się sami w nich zagubili.
Moja książka opowiada o utracie złudzeń, jest pożegnaniem z Ameryką, przy czym Ameryka jest tu metaforą ziemi obiecanej. Utrata dokonuje się na kilku poziomach naraz: upada mit Ameryki, który bohaterka nosiła w sobie i pielęgnowała wraz z tęsknotą za ojcem emigrantem, upada też mit wielkiej miłości. Ale pozbycie się złudzeń nie musi oznaczać zgorzknienia, wręcz przeciwnie, dla mojej bohaterki jest wyzwalające. Dzięki temu może zobaczyć siebie i świat takim, jaki jest. Jako fotografka wie, że z filmów raz naświetlonych nie da się wydobyć niczego, poza tym, co utrwaliło się na nich jako obraz utajony. To także pewna metafora, która podpowiada, że lepiej akceptować rzeczy takimi, jakie są.

Pani narratorka jest jak Szecherezada – dopóki opowiada o ich wspólnej podróży przez Amerykę, są razem. Czym jest opowiadanie o relacji dla samej tej relacji? To trochę jakby się ją przez opowiadanie stwarzało.
Tak właśnie jest. Przez wiele lat nie umiałam skończyć tej opowieści, choć znałam jej zakończenie, odkładałam to, chciałam jechać wciąż dalej, jak moja bohaterka, która łudzi się, że jest jakieś gdzie indziej. Dopiero gdy opisałam scenę piercingu, inicjacyjnego obrzędu podczas Sun Dance, gdy podwieszeni na hakach za skórę mężczyźni przywiązani do drzewa muszą wyrwać sobie kawałek ciała, by się uwolnić, nastąpił przełom w opowieści i wszystko potoczyło się bardzo szybko. Faktycznie, uczestniczyłam w takiej ceremonii w 2016 roku i było to wstrząsające przeżycie.

Pani bohaterka przejechała kawał Ameryki, żeby znów wylądować w świecie, od którego chyba całe życie uciekała.
Być może po to właśnie wybrała się w tę podróż, by spotkać się z duchami przeszłości, zamknąć sprawy niezamknięte, przestać uciekać. Jak wspomniałam, moja bohaterka długo nie chciała się przede mną otworzyć. Próbowałam odgadnąć przyczynę tych uników, szukałam motywacji, zastanawiałam się, co ukrywa przede mną, co wypiera sama przed sobą. Co wydarzyło się w jej życiu, że się rozmija z sobą, nie widzi siebie, nie widzi zranień, odcięta od siebie, od własnych emocji, wypiera nadużycia, które spotkały ją w dzieciństwie, nauczona skrywać prawdę, podatna na manipulacje, ale też manipulująca. Dlatego wchodzi jak narkomanka w nowe wersje powieści partnera, wiedząc, że jest bohaterką, pozwala na sobie eksperymentować, daje się wciągnąć w niebezpieczną grę. W końcu udało mi się zobaczyć, dlaczego tak funkcjonuje.

Pisze pani, że Ameryka w swoim sercu wygląda jak Syberia. Wszystkie prowincje są takie same?
Tego bym nie powiedziała, choć pewnie jest jakiś wspólny mianownik. W mieście można zapomnieć o porach roku, na wsi to niemożliwe, natura wdziera się zewsząd, pokazuje, że jest potężniejsza i to bywa przygnębiające. Wychowałam się na wsi, moi rodzice przyjechali do Kłodzka po studiach medycznych w Krakowie w poszukiwaniu pracy, nie mieli gdzie mieszkać, tato dostał pracę i służbowe mieszkanie w ośrodku zdrowia w poniemieckiej wiosce Ołdrzychowice. Tam chodziłam do szkoły podstawowej. Wieś nie jest dla mnie sielską krainą. W powieści bawię się trochę tym, że bohaterowie są mieszczuchami i zderzenie z wsią, do której próbują przyłożyć własne wyobrażenia, kończy się dla nich dość brutalnie.

Podobne obrazy prowincji widzę w „Ciemnej wodzie”, dramacie, który napisała pani razem z Gabrielą Muskałą jako Amanita Muskaria, wydanym w roku 2020 przez Instytut Teatralny. 
Pokazujemy w nim, jak tradycyjne wartości chrześcijańskie, w których obronie tak chętnie staje konserwatywna część społeczeństwa, zostają wystawione na próbę, gdy pojawiają się uchodźcy. A pojawiają się akurat w chwili, gdy mieszkańcy wsi przygotowują przedstawienie pasyjne. Co teraz z przykazaniem miłości bliźniego? Inspiracją do napisania „Ciemnej wody” była powieść Kazandzakisa „Chrystus ukrzyżowany po raz wtóry”. Wykorzystałyśmy też materiał zebrany przeze mnie podczas zdjęć do filmu dokumentalnego, który zrealizowałam z Andreasem Horvathem „The Passion According to the Polish Community of Pruchnik” (2010). „Ciemna woda” nawiązuje oczywiście do kryzysu humanitarnego na wschodniej granicy. Ale napisałyśmy ją, jeszcze zanim zaczęły się wywózki i umieranie ludzi w polskim lesie. 

Sztukę wystawił Nowy Teatr w Słupsku w reżyserii Ivo Vedrala i Ośrodek Brama Grodzka–Teatr NN w Lublinie w reżyserii Arkadiusza Ziętka i Witolda Dąbrowskiego. Cennym elementem tej drugiej realizacji było wyjście w teren i pokazywanie spektaklu w małych miejscowościach Lubelszczyzny – w domach kultury, remizach, świetlicach – i zapraszanie mieszkańców do rozmowy, często bardzo emocjonalnej.

Dramaty pisze pani wspólnie z Gabrielą Muskałą, dokumenty realizowała pani z Andreasem Horvathem – na czym polegała ta współpraca?
To prawda, sporo tych duetów w moim życiu było. Oprócz wspomnianych napisałam wspólnie z Januszem Margańskim libretto musicalu „W pogoni za bajką”, przez wiele lat z powodzeniem granego w teatrze Rampa. Bardzo sobie cenię taki rodzaj fuzji twórczej, wzajemną inspirację. To się udaje tylko wtedy, gdy nie ma rywalizacji, gdy do głosu nie dochodzą ambicje, gdy liczy się wyłącznie wspólny projekt, wtedy to jest naprawdę piękne i generuje wyjątkową energię twórczą. Film, teatr znakomicie się nadają do pracy w tandemie.

Z Andreasem zaczęło się od Jakucji, od wyjazdu na Syberię i albumu fotograficznego, do którego napisałam eseje, przeprowadzałam wywiady – rosyjski znałam jeszcze ze szkoły. W fazie przygotowań do druku posłaliśmy projekt książki Kapuścińskiemu, zrobiła na nim wrażenie, napisał do nas piękny list, za jego zgodą wykorzystaliśmy fragment na czwartej stronie okładki – jako blurb. Wspólnie też zrealizowaliśmy film „Views of a Retired Night Porter” (2006) o bohaterze słynnego dokumentu Kieślowskiego, do którego nawiązujemy w tytule – dotarliśmy do niego, chcieliśmy zobaczyć, jak się odnalazł po transformacji. Po drodze była Ameryka, a potem „Arab Attraction” (2010) – dokument o austriackiej kuratorce sztuki, radykalnej feministce, która przechodzi na emeryturę, zakochuje się w Jemeńczyku, zostaje jego drugą żoną i przechodzi na islam. Wreszcie wspomniany film o wieszaniu Judasza w Pruchniku. Te przygody z filmem i fotografią były instruktywnym doświadczeniem. Ale jednak to pisanie fikcji angażuje mnie w sposób całkowicie zagarniający. Literatura jest moim bardzo intymnym medium.

Czym się dla pani różni pisanie prozy od dramatu?
Pisanie prozy to bardzo samotnicza praca. Wymaga wyłączenia się, przejścia w inny tryb funkcjonowania. Nie wyobrażam sobie pisania powieści wspólnie z kimś innym.

logo

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.