Chojna, Domb, Jaskółka, Kret, Kuper, Kuropatwa, Lis, Niedźwiecki, Pazur, Rumianek, Rzepa – takie swojsko brzmiące nazwiska można odnaleźć w spisie przedwojennych żydowskich mieszkańców Długosiodła. Ktoś powie: tak jak gdzie indziej, w wielu miastach i miasteczkach. No niekoniecznie, gdzie indziej byli to raczej: Wstążka, Kapelusznik, Firanka, Cukierman. Długosiodło było i jest do dzisiaj wsią, choć z pewnymi cechami miasteczka, jak targ. Ale całkiem sporo Żydów rolników mieszkało tu i w całej leśnej okolicy, nawet nad niedaleką Narwią, koło Ostregokołu. Uprawiali ziemię, hodowali drób, kozy, a nawet krowy, łowili ryby. Za PRL-u powstało tam działkowisko, gdzie swego czasu od wiosny do jesieni często bywałem. Rzeka co roku miała w zwyczaju pochłaniać ofiary. Kiedy topielcy wypływali na powierzchnię, „cumowali” w jednym miejscu częściej niż gdzie indziej, przy tym samym pomoście. „Czemu akurat tam?” – zastanowiłem się kiedyś głośno w obecności miejscowych. „Bo ta działka jest na pożydowskiej ziemi” – usłyszałem w odpowiedzi.
Oprócz Żydów żyli tam przez sto lat również ewangelicy, Niemcy. O nich wiadomo jeszcze mniej, choć w latach 70. XIX wieku naliczono ich aż 1160. Nie integrowali się ani z Polakami, ani z Żydami, choć tych drugich trochę rozumieli przez pokrewieństwo językowe z jidysz. Ewangelicy zostali sprowadzeni przez władze carskie po powstaniu listopadowym do osuszania bagien i mieszkali w kilku sąsiadujących ze sobą wsiach wokół mokradeł Pulwy, w gminie długosiedzkiej i na zachód od niej. W jednej ze wsi – Marianowie – mieli swój zbór oraz niemiecką szkołę. Zniknęli razem z wycofującymi się wojskami hitlerowskimi w 1944 albo zostali wysiedleni niedługo potem. Pozostało po nich dużo wyrwanej Pulwom urolnionej ziemi i zakrzaczone resztki trzech cmentarzy oraz ledwie kilka wspomnień. Wśród nich wspomnienie Yony Levin Gover, że zimą pożyczali dzieciom sanki, a w zamian prosili, żeby Yona, wówczas dziewczynka, śpiewała im żydowskie i polskie piosenki.
Od Żydów Polaków wiele dzieliło, wiadomo, ale sporo też ich z nimi łączyło w codziennym życiu. Mieszkali w Długosiodle dom w dom, ulica w ulicę. Chociaż nad wsią od 1912 roku górował neogotycki kościół, składali się na jej ludność z chrześcijanami niemal po połowie. Większość parafian pochodziła z okolicznych wiosek. Oprócz targu jeszcze jedno wydarzenie społeczne łączyło i angażowało masowo obydwie społeczności. W Długosiodle nie było wodociągu, kanalizacji i elektryczności, ale od czasu do czasu przyjeżdżał do wsi wędrowny kinematograf zasilany naftą. Polscy i żydowscy rodzice zabierali dzieci i szli na seans. Ścieżkę dźwiękową do niemych filmów zapewniał harmonista czy też akordeonista, na którego mówiono Naroszka, Polak. Mirale Tenenbaum Levin: „Można powiedzieć, że mieliśmy w Długosiodle nieżydowskiego klezmera”. Dla wielu pokaz filmowy był rodzajem święta. Nikomu nie przeszkadzało to, że harmonista jest niewidomy i między tym, co gra, a fabułą filmu nie ma żadnego związku.
W latach 30. całkiem dobre do tej pory stosunki polsko-żydowskie zaczęły się psuć. Sytuację komplikował dodatkowo fakt, że Długosiodło wraz z okolicą miało wówczas status letniska, niedrogiego i popularnego wśród warszawskich Żydów. Nieopodal, do stacji kolejowej Przetycz dojeżdżał pociąg ze stolicy, a stamtąd było już blisko furmanką czy dwukółką przez przesycone sosnowym olejkiem lasy. Wolne pokoje i domki letnicy wynajmowali także od Polaków, ale to żydowskim sklepom, wyszynkom i dwóm wytwórniom wody gazowanej zwiększały się obroty. Przez letnie obozy organizowane w specjalnie wybudowanym leśnym domu wypoczynkowym przewinęły się setki żydowskich dziewcząt i chłopców. W jednym ze sklepów, u swoich rodziców, pracowała wspomniana Yona Levin Gover. Mieszkali nad sklepem, na piętrze drewnianego domu. Sprzedawała śledzie, mydło, naftę, cukier i wiele innych potrzebnych rzeczy. Do tego latem lody oraz napoje w butelkach i na szklanki. A także gazety, które były dostarczane z Warszawy, w ramach sieci kiosków Ruch.
Przyszedł czas, że w niedziele przed sklepem wartowali katoliccy strażnicy, żeby nie wpuszczać do środka Polaków. W roku 1936 czy 1937 dom Levinów obrzucono kamieniami, wybito szyby, rozbiły się butle wiśniówki i wina jagodowego, które fermentowały w słońcu na parapecie. Czerwona struga ściekała po zewnętrznej ścianie. Ktoś, myśląc, że to krew, krzyknął: „Pogrom w domu Levinów!”. Skończyło się na strachu i panice, ale już niedługo, bo na początku października 1939 roku wojska niemieckie deportowały wszystkich Żydów z Długosiodła. Nikt jeszcze nie wiedział, jak to się skończy. Rodzinie Levinów jako nielicznym udało się przeżyć Holocaust, a następnie sowiecki gułag, osiedlili się potem w Izraelu. Jako 80-latka Yona odwiedziła rodzinną wieś, żeby zobaczyć jeszcze raz miejsce, w którym przeżyła swoje pierwsze 17 lat, przy samym rynku, na Dąbrowszczaków 25, wtedy Kościuszki. Był rok 2003, budynek dalej stał, a w samej wsi dużo się nie zmieniło, poza tym, że nie było już synagogi i nie istniały domy modlitwy, nazywane sztibl.
Nie ma już też letniska, przeniosło się nad Narew i przyjeżdżają doń sami Polacy. Ja u teściów na działkowisku nie przesiadywałem zbyt długo, zawsze mnie nosiło. Latem 1995 zacząłem jeździć tam „za muzyką”. Niestety nie spotkałem pani Yony, która przecież lubiła śpiewać, znała z młodości żydowskie i polskie piosenki. Szybko jednak okazało się, że również polskiej muzyki instrumentalnej, której w innych regionach było jeszcze trochę, i to w najlepszym wydaniu od strony zarówno artyzmu, jak i autentyzmu, tu już właściwie nie ma. Żeby odnaleźć i poznać najlepszego swego czasu skrzypka Puszczy Białej – Aleksandra Bobowskiego (1918–2007), musiałem wrócić się pod Warszawę. W najchętniej zapraszanej na wesela kapeli Bobowskiego grali jeszcze na klarnecie Antoni Cichowski z Wiśniewa, na bębnie Jan Rogalski, a na harmonii pedałowej Antoni Prusiński z Poręby, który, trzeba o tym wspomnieć, został zamordowany przez Niemców za ukrywanie nieznanego z nazwiska Żyda. W repertuarze kapela miała oprócz mnóstwa oberków i polek także trzy „kawałki żydowskie”, dwie polki oraz galop.
Ale na Białych Kurpiach, w widłach Bugu i Narwi, znalazłem przede wszystkim co innego. Byłem najczęściej gościem babć wychowujących wnuki czy wdów, w których pustych i schludnych domach rozbrzmiewał głos Radia Maryja, a dzieci mieszkały już na swoim, nierzadko w Ostrowi, Wyszkowie czy w stolicy. Jako świeży adept ruchu odnowy starej ludowej, niestylizowanej muzyki, ruchu nieoficjalnego, za którym nie stały żadne instytucje państwowe, żadne domy kultury (w Puszczy Białej słabo działające), szukałem tajemnicy tej ziemi i jej mieszkańców, wyrażającej się przecież w muzyce szczególnie ekspresyjnie. Ostatnią żywą częścią tutejszego folkloru muzycznego pozostały pozaliturgiczne pieśni religijne, zwłaszcza pogrzebowe, więc na nich się skupiłem.
Kiedyś były one obwarowane zakazem śpiewania „na pusto”, by – jak sądzono – nie sprowadzić śmierci, nie prowokować jej. Jedynymi właściwymi adresatami pieśni byli zmarli oraz żałobnicy. Ale w latach 90. taki akt zaśpiewania zaczęto traktować także jako nieobrzędowe memento mori. Czasem dla pewności pytano mnie wprost: „A po co to panu?”. „Żeby nie zginęło” – odpowiadałem szczerze. Czasem śpiewano pieśni z konkretną intencją, w mojej obecności jako świadka, wtedy wszystkie zwrotki z dodawanym na końcu „amen!”. Tych intencji mógłbym się jedynie domyślać, gdybym chciał, na przykład: kiedyś rodziło się więcej dzieci, ale i więcej umierało. Rodziny były raczej wielodzietne i zwykle w każdej jedno dziecko albo więcej nie dożywało dorosłości, taka śmierć była zawsze tragedią pamiętaną przez długie lata.
Niekiedy też odnosiłem wrażenie, że śpiewaczka, odśpiewując pieśń, symbolicznie żegna swój świat, który rozumiała, którego była częścią, który nie wiedzieć kiedy stał się miniony. Nastał świat nowy, a w nim jedynym, co rozumie, jedynym jej udziałem jest świadomość przemijania, marności oraz czekanie. Dlatego też chętnie mnie goszczono, opowiadano mi i śpiewano, żeby choć na kilka godzin wymknąć się spod władzy nieodwołanie biegnącego czasu, odwrócić na chwilę jego kierunek. Wspomnienia komuś opowiadane nabierają żywszych kolorów i jakby większej realności niż wtedy, gdy wyświetlają się podczas samotnych, bezsennych, starych nocy lub przed zaśnięciem. Etnografię czekania zacząłem rozumieć późno, dopiero niedawno, odkąd staje się powoli moim osobistym udziałem.
Dla mnie te wspomnienia śpiewaczek pogrzebowych pochodziły, dosłownie rzecz biorąc, z innego świata. Oczywiście każde pokolenie ma swój, inny świat. Ale tamten dawny świat ludowy był do pewnego momentu trwale inny. Jego habitus, jakby to określił Pierre Bourdieu, czyli – najogólniej mówiąc – sposób jego postrzegania oraz uczestnictwa w nim, był dziedziczony w ramach konserwatyzmu religijnego i obyczajowego, utrwalonego i długo niezmiennego statusu społecznego oraz oparty o przekaz prawie wyłącznie ustny, wizualny oraz zmysłowy, cielesny. Dla trwałości owego wiejskiego habitusu nie miało znaczenia nawet uwłaszczenie, dopiero dwie wojny, a zwłaszcza druga, ustanowiły cezurę. Otóż jedną z cech tego dawnego świata było to, że jego integralną część stanowił zaświat. Sam nagrywałem głównie śpiewy, ale one zajmowały
Cykl tekstów o sztuce i ekologii powstaje we współpracy z festiwalem Malta, którego tegoroczna edycja (7-15 września 2024) stawia sobie za zadanie łączenie artystycznej formy z refleksją nad naturą.
Malta Festival – flagowy projekt kulturalny Poznania – odradza się w tym roku z nową, kobiecą energią, pełną zachwytu, uważności, troski i radości. Bogaty program multidyscyplinarnego wydarzenia można znaleźć tutaj. Nie zabraknie międzynarodowych artystów, widowisk na ulicach Poznania, niebanalnych debat i wyjątkowych spotkań, które będą nieść nadzieję na lepszy świat, przyznający naturze i kobietom należne im miejsce. Hasło tegorocznej, pierwszej prowadzonej pod egidą Dominiki Kulczyk edycji brzmi: Za Miłość!
mniejszą część spotkań, przecież także, a nawet przede wszystkim rozmawialiśmy. Czasem czułem, że nagrywanie rozmów naruszałoby prywatność spotkania, a często po prostu nie miałem pieniędzy na tyle kaset. Wiele rzeczy zostało jednak w głowie albo w notatkach. Inne uleciały. A zdarzało się, że były daleko ciekawsze niż kolejny wariant melodii danej pieśni.
Bo śpiewem pogrzebowym nie zajmował się nikt przypadkowy. Były to głównie kobiety, które miały określoną wiedzę dotyczącą zaświatów, były jakby ich strażniczkami, stanowiły skarbnicę opowieści o nich. Ta wiedza była czasem bardzo konkretna i dotyczyła sposobów postępowania z ciałem zmarłego, na przykład żeby rozluźnić ciało nieboszczyka i móc go ubrać, trzeba było umieć do niego zawołać. To była także umiejętność prowadzenia ludowej, niekościelnej części egzekwii, również w aspekcie psychologicznym. To było wreszcie rozeznanie w tym, co się dzieje po śmierci, umiejętność rozpoznawania błąkających się dusz, orientacja w zaświatach. Tego rodzaju kompetencje, które z perspektywy racjonalnej zaliczamy współcześnie wyłącznie do domeny wyobraźni (niesłusznie, a w każdym razie daleko nieprecyzyjnie), kobiety przejmowały często od swoich matek czy innych kobiet z rodziny.
Śpiewaczka z Komorowa koło Rząśnika (ur. 1922) powiedziała mi, że „kedyś to byli ludzie lepse, to siä pokazywali im duse. Ale teraz to siä nie okazą, bo to wiecej ludzi jest niedobrych, do niedobrych ludzi Pan Bóg przyjdzie? I duse nie puści, zeby siä nie zepsułi, bo to nie rozum tera jakie to są te ludzie”. Bóg zamknął pokój zaświatów. Z kolei jeden pan z Porządzia zagadnięty w tym temacie ujął to bardziej konkretnie i lapidarnie. „Panie kochany – powiedział – tego już nie ma, Hitler wygnał diabła”. Owszem, być może po raz pierwszy w dziejach zło tak idealnie, intensywnie i na taką skalę wcieliło się w jednego człowieka, stało się dosłowne, zabierając jednocześnie część metafizycznej siły dobru. Ale może też stała, codzienna, wewnętrzna obecność Innego, czy też bliskiego obcego, którym najczęściej bywał Żyd, ale także Niemiec, Ukrainiec, Litwin, Białorusin, Rom, sprzyjała rozwijaniu takiej wrażliwości, większej rozdzielczości postrzegania świata? A ta obecność wraz z wojną ustała. Wtedy też zniknęła z krajobrazu społecznego szlachta, która dla chłopów poniekąd potrafiła odgrywać podobną rolę.
Największy białokurpiowski skrzypek i guślarz, o jakim słyszałem, nazywał się Przybylski, imienia nie pamiętano, zmarł przez I wojną światową. Potrafił założyć się o flaszkę z traczami, tnącymi grube pnie wysokich sosen, że wejdzie w taki pień z jednej strony, a wyjdzie z drugiej, dziesięć metrów dalej. I tak robił. Kiedy grał na zabawie, pannom same spadały kiecki. Podobno pochodził z Lubiela. Rzeczywiście, sprawdziłem w Genetece i tylko w tej parafii Puszczy Białej występuje to nazwisko, w dodatku z oryginalnymi imionami takimi jak Hermogenes.
Śpiewak pogrzebowy Tadeusz Soliwoda z matką, Plewica k/Lubiela 1995; fot. Remek Hanaj
Notabene Lubiel to malownicza wieś z małym promem na Narwi i zabytkowym drewnianym kościółkiem postawionym w 1890 roku na miejscu świątyni z połowy XVI wieku. W neobarokowym wnętrzu rzucają się w oczy bogate polichromie z epoki, nawiązujące do sztuki Białych Kurpiów. Najładniejsza tego rodzaju adaptacja wzornictwa ludowego, jaką widziałem. Można powiedzieć, że to interior Puszczy Białej, gdyby nie nadrzeczne działkowiska, ale one stanowią raczej przestrzeń eksterytorialną, którą zapełniają w sezonie miastowi. Kurpie Białe czy też Puszcza Biała należy do tych regionów etnograficznych, których stolicą nie jest miasto (jak Łowickie chociażby). Pułtusk, Ostrów Mazowiecka, Wyszków i Brok – położone są na granicach regionu, a jego sercem jak dla mnie jest wieś Długosiodło. To jeden z najmniej znanych regionów w Polsce. I najmniej samoświadomych. A może jego niełatwa do uchwycenia i zauważenia tożsamość ma w sobie coś z błąkającej się duszy?
Od 1938 roku działała tu wprawdzie Spółdzielnia Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego „Twórczość Kurpiowska” (potem wchłonięta przez Cepelię) w Pułtusku, z siedzibą we wsi Pniewo oraz regionalny zespół pieśni i tańca w Obrytem, ale do szerszej świadomości przebił się tylko tzw. czerwony haft. Spółdzielnię rozwiązano w 1991 roku. Jedyną istniejącą lokalną inicjatywą okołokulturalną, która skupia trochę większe zainteresowanie, są dziś Mistrzostwa Polski Dziennikarzy i Aktorów w Grzybobraniu nazwane ostatnio Wielkim Grzybobraniem.
Po raz pierwszy Puszcza Biała zdobyła sobie miejsce we wszystkich ogólnopolskich serwisach prasowych w roku 1971, kiedy to bracia Kowalczykowie z Rząśnika w politycznym proteście wysadzili aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. Drugi raz niedawno, kiedy młody żołnierz Mateusz Sitek z Plewicy koło Lubiela został zabity na granicy. Nigdy na pogrzebie nie było tu tylu przedstawicieli najwyższych władz cywilnych i wojskowych. Żadna mogiła nie była obsypana taką liczbą wiązanek, wieńców, przemówień i honorów. Kiedy uroczystości się kończyły, trzaskały drzwi limuzyn, ktoś spośród stojących bliżej grobu powiedział głośno: „I kto teraz, kurwa, to wszystko posprząta?”. Najczęściej jednak można było usłyszeć: „Widać Pan Bóg potrzebował takiej ofiary, takiej duszy u siebie”. Dusza, ta trudna do określenia jedność, jak napisała Maria Janion.
W parafii Lubiel nagrałem jedne z najciekawszych pieśni pogrzebowych, a w samej wsi Plewica śpiewał je Tadeusz Soliwoda. Niedługo zamieszczę jego nagrania w sieci. A już teraz można posłuchać absolutnie niezwykłej „Pieśni o katastrofie samolotowej na Okęciu”, zresztą o incipicie „O Matko nasza jedyna, proś za nami w niebie syna…”, bo to pieśń maryjna, powstała na początku lat 80. najprawdopodobniej gdzieś tu, w Puszczy Białej. Nagrałem ją w pobliskich Grądach Zalewnych. Melodię ma prostą, można zatańczyć do niej poloneza czy chodzonego. Jest to jedna ostatnich pieśni dziadowskich, a na pewno ostatnia napisana w poetyce klasycznej pieśni dziadowskiej, nowiniarskiej. Wydarzenia opisane są w dużym, migawkowym skrócie i z zachowaniem dramaturgicznego ciągu, z obecnością naturalizmu, który ma wstrząsnąć, „do pobożności pobudzić, w efekcie smutek rozpraszać, zatwardziałość serca zmiękczać, diabła do ucieczki zmuszać, umysły przyziemne podnosić, złą wolę odbierać, w trudach ulgę dawać” (Johannes Tinctoris). Jest nawet formuła rozgłaszająca dosłownie rodem sprzed stu lat („I pójdzie wieść do Rosyji i do wszelkiej familiji”). Są obowiązkowe w dawnych jarmarcznych pieśniach apokaliptycznych elementy ludowej teodycei, umieszczanie danego wydarzenia w łańcuchu przyczynowo-skutkowym ogólnego zepsucia, zdziczenia obyczajów („bo zabija dziś brata, matkę rąbią w kawałeczki i chowają ją do teczki”). Posłuchajcie, proszę, uważnie.
Jak wiadomo, w katastrofie w 1980 roku zginęła Anna Jantar oraz reprezentacja USA w boksie, złożona głównie z czarnoskórych pięściarzy. Mało kto jednak wie, że właśnie w tej pieśniotwórczej tragedii na Okęciu zginął również wybitny amerykański etnomuzykolog Alan P. Merriam, który dużo uwagi w swojej pracy badawczej poświęcał funkcjom oraz kontekstom muzyki, jej zdolności oddziaływania zarówno na jednostkę, jak i na społeczeństwo.
To miał być wakacyjny tekst. Jednak nawet teraz, kiedy go kończę, nie mogę uciec od pytania, które stawiał już tytuł książki Marii Janion „Do Europy – tak, ale z naszymi umarłymi”, a tak się złożyło, że równolegle ją czytam i wam polecam, paląc ciepłego wieczoru zaduszną lampkę. Nasi umarli – to znaczy którzy? I odpowiadam – to znaczy moi. Wśród nich także Yona Liba Levin Gover, Aleksander Bobowski, Antoni Prusiński, Maria Iwańska, Czesława Borek, Mateusz Sitek, Alan P. Merriam.
Korzystałem z książki Meira Haleviego Govera „Yizkor to Jewish Dlugosiodlo”, Israel 2019; autor jest synem Yony Liby Levin Gover z Długosiodła, który już w latach 70. zaczął nagrywać na kasety wspomnienia swojej rodziny, a po 40 latach z nadzwyczajną skrupulatnością opracował „Księgę pamięci Żydów z Długosiodła”, dostępną online w języku angielskim, gdzie zamieścił też materiały dotyczące Poręby i Brzuzy, wydał również opracowanie dotyczące Konstantynowa Podlaskiego (skąd pochodził jego ojciec), a także publikację „Zwykli Żydzi” o masakrze Żydów z Łomazów i inne.
Więcej materiałów na temat kultury Kurpiów Białych można znaleźć na stronie Puszcza Biała – tradycje muzyczne, na którą zapraszam.
Tekst powstał w ramach współpracy z Festiwalem Malta.