Rachael Gunn jako przestroga i nadzieja
fot. nicolas michaud, flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0

15 minut czytania

/ Obyczaje

Rachael Gunn jako przestroga i nadzieja

Kornelia Sobczak

Urok igrzysk olimpijskich zawsze polegał dla mnie na ustanowieniu czasu świątecznego, na przejęciu porządku dni i błogim poczuciu, że kiedy nie spojrzysz na ekran, coś tam będzie się na pewno działo

Jeszcze 4 minuty czytania

Zapewne wiecie, wszyscy kulturalni ludzie wiedzą, że „przez długi czas kładłem się spać wcześnie” – to jedno z najsłynniejszych otwarć w historii literatury, być może nieco mniej osób orientuje się jednak, że:

Kiedy była mowa o tym, aby zaprosić pana de Norpois na obiad, matka wyraziła żal, że profesor Cotard jest w podróży i że tak się rozchwiały stosunki ze Swannem, bo i jeden, i drugi zainteresowałby z pewnością byłego ambasadora. Na co ojciec odpowiedział, że człowiek wybitny, znakomity uczony jak Cotard zawsze może być ozdobą stołu, ale Swann, ze swoją manią puszenia się i przechwalania byle znajomościami, jest pospolity bufon, o którym margrabia de Norpois orzekłby z pewnością – aby użyć jego wyrażenia – „cuchnie”.

Tak zaczyna się drugi tom „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, a zdanie to i następujące po nim refleksje na temat zachowania się pana Swann w rozmaitych bardziej i mniej prestiżowych kręgach towarzyskich męczą mnie uparcie, odkąd w moim życiu pojawiła się Rachael Gunn, a było to 9 sierpnia 2024 roku, w godzinach popołudniowych.

***

Uroków tej olimpiady było wiele: gra w siatkówkę plażową pod wieżą Eiffla, szermierka w Grand Palais, mężczyzna strącający poprzeczkę penisem, zakwitające – że już zostaniemy przy Prouście – dziewczęta na deskorolkach, siatkarze polscy w strefie medalowej (nie wierzyłem, naprawdę w to nie wierzyłem, szczerze mówiąc, przegrałem nawet drobną kwotę u bukmachera, taki tam mój kibicowski zabobon, oferujesz losowi 50 zł za pomyślność, a w razie jej braku masz na pocieszenie dziewięćdziesiąt pięć, nie dziękujcie mi), kolory (śliczne i świeże połączenie granatu i bladego różu), ocean, fale i plaże Tahiti, Snoop Dogg.

A ponieważ jeszcze są wakacje, jeszcze sierpniowe niespieszne zmierzchy podpalają nieznośnie piękną światłością ciepłe wieczory, by rozbłysnąć na kilka rozciągniętych w nieskończoność, boleśnie ulotnych chwil we włosach ukochanych, ponieważ jeszcze można na miasto w klapkach i bez kurtki, więc pozwólcie, że jeszcze przez chwilę nie będziemy zajmować się rzeczami przykrymi: greenwashingiem wielkiego sportu i jego uwikłaniem w kapitalistyczną karuzelę zysku i chciwości; bzdurną i transfobiczną paniką wokół pięściarek; zaprzepaszczonymi szansami reprezentantów i reprezentantek Polski; straconymi złudzeniami (znowu!) i najgorszym miejscem w klasyfikacji medalowej od dekad; ani nawet zagadnieniem, czy w dwudziestym pierwszym wieku w ogóle powinniśmy się zajmować takimi rzeczami jak masowe i kosztochłonne imprezy sportowe. Dyskusje na ten temat są oczywiście, i na serio, bardzo potrzebne, lecz odłóżmy je na kiedy indziej, na przykład na listopad, albo referendum w sprawie olimpiady w Warszawie w 2044 roku (chociaż swoją drogą, pomyślcie, olimpiada w setną rocznicę powstania warszawskiego, jest w tym wybuchowy potencjał…).

Teraz jednak niech jeszcze przez chwilę będzie jak w dzieciństwie, „jest taki ogień, co nie spala domów książek serc, a gdy płonie nad stadionem, nienawiść w miłość zmienia się”, to na pewno szło jakoś inaczej, ale nieważne, wiecie, o co chodzi.

Urok igrzysk olimpijskich zawsze polegał dla mnie – banał – na ustanowieniu czasu świątecznego, na przejęciu porządku dni i błogim poczuciu, że kiedy nie spojrzysz na ekran, coś tam będzie się na pewno działo, a to strzelanie z łuku, a to wszechstronny konkurs konia wierzchowego, a to eliminacje rzutu oszczepem do dziesięcioboju, a to pływanie synchroniczne albo stylem grzbietowym. Ale nie chodzi tylko o wyjątkowość czasu, chodzi także o jego anihilację, skokowe zapętlenie, o to, że kiedy jest olimpiada, to zawsze jest 1996 rok (a jednocześnie 2000 i 2008 i tak dalej), na obiad będą młode ziemniaczki z koperkiem, na deser lody kaktus, a w telewizji piękni ludzie o długich nogach, śmieszne bzdury pana Babiarza albo finał konkurencji sportowej, której nie zobaczę przez następnych dwanaście lat lub nigdy, ale w której zakocham się bez pamięci na następne trzydzieści minut.

Bo wielkie imprezy sportowe wciąż jawią mi się – na najprostszym emocjonalnym kibicowskim poziomie, jak dziwny i niezasłużony prezent właśnie dla mnie. Oto jest czerwiec (turnieje piłkarskie) i oprócz czereśni i końca szkoły los ofiarowuje mi, za darmo (no, powiedzmy) co najmniej sześć godzin meczów piłkarskich dziennie albo jest sierpień i przez cały dzień, od rana do wieczora, mogę liczyć nie tylko na wielkie sportowe emocje z gatunku szanse medalowe Polaków albo czy KTOŚ pobije rekord, ale też – te chyba skrycie lubię nawet bardziej – małe emocje kameralnych aren, niszowe dyscypliny, urocze specjalistyczne żargony, przy czym najfajniejszy jest właśnie ten element niespodzianki przy nieustannej gotowości na bycie zaskoczonym, a często i poirytowanym, kiedy realizator uzna, że ćwierćfinał hokeja na trawie jest ważniejszy niż wielobój drużynowy z przyrządem w gimnastyce artystycznej lub na odwrót. Ta kwestia skomplikowała się nieco w tym roku, kiedy do gry weszła platforma Max, oferująca WSZYSTKIE konkurencje olimpijskie, na żywo i z odtworzenia, co sprawiło, że od przybytku rozbolała głowa (ale był to przyjemny ból), jak również że nikt nie oglądał takiej samej olimpiady.

I jeśli miałbym, niechętnie, jakoś podsumować w jednym zdaniu (na szczęście piszę długie zdania) specyfikę tych właśnie paryskich igrzysk 2024, to szukałbym jej właśnie w zmianie sposobu odbierania imprezy. Albo nawet pokusił się o stwierdzenie, że proszę Państwa, w sierpniu 2024 roku w Paryżu skończyły się nam Wielkie Narracje.

Chodzi o to, że tradycyjnie (choć to się już zmieniało od pewnego czasu, na moje oko i ucho na pewno, co najmniej, od Londynu 2012) każda taka impreza miała jakieś swoje główne opowieści, wielkich bohaterów i bohaterki (jasne, różniło się to w zależności od kraju, Władysław Kozakiewicz jest dla nas na pewno ważniejszy niż dla, na przykład, Amerykanów, którzy zbojkotowali tamtą imprezę, ale już opowieść o zbojkotowanej olimpiadzie jest wspólna), że można było nie oglądać, ale się wiedziało: kto pobił rekord, kto złamał tyczkę. Teraz, zostając przy tyczce (nie wypuszcza się łatwo z rąk takiego sucharowego, ekhm, klejnotu), można nie wiedzieć, że Armand Duplantis pobił rekord świata, ale nawet najmniej interesujący się sportem ludzie wiedzą, że jeden Francuz strącił poprzeczkę, hi hi, penisem. Igrzyska rozbiły się na dziesiątki mniejszych opowieści o wielkich sportowcach i o śmiesznych typach, sam fakt, że możemy wybierać ze wszystkiego, że możemy wybierać, kto nam to i jak skomentuje, że możemy wybierać, czy obejrzymy na żywo, czy potem na spokojnie, że nie oglądamy już Sport Telegramu na Dwójce, spójnego podsumowania najważniejszych wydarzeń, ale memy i rolki, a więc tak naprawdę zdjęcia i sceny wyrwane z kontekstu, sprawia, że nie ma już olimpiady, są olimpiady. Scenki i epizody. I żeby nie było: ja (na razie, bo ja w ogóle to wolno myślę) nie oceniam tego zjawiska, ja je tylko zauważam i odnotowuję.

No i tu wchodzi Rachael Gunn cała na biało.

To znaczy na zielono. 

Ale nie, to wcale nie było tak. Bo właśnie zdarzyło się tak, że dane mi było poznać Rachael Gunn, ZANIM została memem, można nawet powiedzieć, że stałem się świadkiem narodzin mema, co więcej, wiedziałem, że to będzie mem, tylko spodziewałem się, że zupełnie inny.

Wielką radochę stanowiły na tych igrzyskach nowe dyscypliny, takie jak deskorolka (dwie konkurencje) i breaking (bo nie mówi się breakdance, to dziadersko i protekcjonalnie). Po pierwsze, bo są nowe, a więc świeże, a więc będzie śmiesznie, będzie nowy żargon (w deskorolce to aż za dużo), nowi eksperci, nowi zawodnicy, no i będzie się świadkiem pionierstwa, po drugie, bo w tych akurat przypadkach to ciekawe zobaczyć, jak dyscyplina uliczna i kojarząca się raczej kontrsystemowo zostanie przetłumaczona na język olimpijskiej rywalizacji i idącej za nią kodyfikacji i unifikacji. Dla zupełnego laika jak ja interesująco-szokujące było na przykład to, że zawodniczkom pozwolono wystąpić w „cywilnych” ciuchach, to znaczy takich, za jakie w mojej podbazie dostawało się laczka za brak stroju na wuef. A po trzecie, zawsze zabawnie poczytać wymądrzań się i jęków zbolałej części publiczności spod znaku „to nie jest sport”.

Tak więc w piątek, 9 sierpnia, około godziny szesnastej, zasiadłem przed komputerem, by oglądać rywalizację w pierwszym historycznym konkursie breakingu na igrzyskach olimpijskich. Pierwsze, co mnie uderzyło, to młodość uczestniczek, nawet jeśli nie wszystkie były nastolatkami, to wszystkie wyglądały młodziutko, co podkreślały jeszcze te cywilne ciuchy, szerokie spodnie, obszerne bluzy albo kuse topy, tak więc na tym tle dziwna laska w niefortunnym makijażu, zielonym dresie reprezentacji i w czapeczce bejsbolówce musiała się wyróżniać, wyróżniała się na tyle, że aż natychmiast sprawdziłem jej rocznik, a ponieważ strony poszczególnych sportowczyń miały rozbudowaną sekcję biogramowo-ciekawostkową, dowiedziałem się więc, że ma trzydzieści lat, doktorat z kulturoznawstwa, trenować zaczęła w wieku lat dwudziestu pięciu, a tak w ogóle to jest wykładowczynią akademicką. Rozumiecie, niemal rówieśniczka z doktoratem z kulturoznawstwa! Na olimpiadzie! W dodatku tytuł doktoratu zawierał słowa „Deterritorializing Gender”! No po prostu siostra moja z drugiej półkuli! Przykro mi było, że ewidentnie, nawet na moje całkowicie niewprawne oko, odstaje poziomem od konkurencji, ale zasadniczo pomyślałem, że to ładna i krzepiąca historia. A potem szybko o niej zapomniałem, bo pochłonęła mnie rywalizacja, pozostałe B-girls, zwłaszcza Litwinka o pseudonimie Nicka i Chinka o pseudonimie 671.

Nicka wyglądała jak jakiś wileński gawrosz, co w uniwersum dziwnych opowieści mej głowy kradnie jabłka za straganu (by wykarmić rodzinę takich samych, tylko mniejszych gawroszy mieszkających w jakimś wileńskim wydrążonym słoniu) i gdy ucieka, robi kosmiczne rozróby, kręcąc głową piruety na kartonach z napisem „jaja świeże 90 groszy sztuka”. 671 z kolei jak ten ziomek z ostatniej ławki, co jest takim mrukiem ponurym (właśnie dlatego może czujesz do niego sympatię), który nagle i od niechcenia objawia na dużej pauzie fenomenalne umiejętności gry w ping-ponga, czym pacyfikuje gang rechotliwych bananów z ósmej A. Ich półfinałowy pojedynek (Nicka skończyła ze srebrem, 671 z brązem) był, bez kitu, jak film, jak zaginiony spin off „Step Up 3D”, bez przesady był to dla mnie jeden z najbardziej magicznych i podniosłych momentów tej olimpiady.

Następnego dnia przyszły memy. Rachael Gunn (pseudonim sceniczno-sportowy: Raygun) jako karp w wannie przed Wigilią, jako twój pies, kiedy chce iść na spacer, twój pies domagający się powołania do reprezentacji jako Rachael Gunn, Rachael Gunn jako ty, kiedy o trzeciej w nocy skradasz się po kawałek sera z lodówki.

a

Żeby tylko memy i heheszki, ale w sieci pojawiły się też głosy oburzenia, że kompromituje australijski sport i ideę igrzysk w ogóle, że jest nepo-wife i znalazła się w Paryżu tylko dlatego, że jej mąż sędziował finały rywalizacji kontynentalnej (co jest nieprawdą), że zdobyła zero punktów (jednogłośnie przegrała wszystkie rundy, o czym, podobnie jak np. w boksie, decydują sędziowie, nie była zresztą jedyną zawodniczką z zerem na koncie), no generalnie stała się żenadą i pośmiewiskiem. Pojawiła się nawet petycja w serwisie change.org, domagająca się śledztwa w sprawie jej udziału w imprezie, zdjęta z sieci po tym, jak okazało się, że zawiera nieprawdziwe informacje, za Rachael ujął się Australijski Komitet Olimpijski i społeczność breakingowców, a szef panelu sędziowskiego rywalizacji powiedział, że Gunn zrobiła właśnie to, czym powinien być breaking: popisem oryginalności, nowych ruchów i reprezentacją własnego kraju czy środowiska.

Myślę, że na niekorzyść Australijki zadziałała kombinacja elementów: to, że sama dyscyplina była nowa i „niepoważna”, że niemal każdy wyizolowany z kontekstu i podłożony pod inną muzykę ruch B-girl będzie śmieszny; to, że wyróżniała się strojem – zwykłe reprezentacyjne dresy – i wiekiem, co w połączeniu z tym niezbyt udanym make-upem rzeczywiście dało jej vibe „mamuśki”, która chce być cool, żeńskiej wersji Steve’a Buscemi z deskorolką.

Historię Raygun można więc potraktować jako przestrogę: niech ci się nie wydaje, że jeśli masz doktorat z kulturoznawstwa, to znasz się na wszystkim. Znaj swoje miejsce, swój wiek i przypisany im konwenans obyczajowy i kinetyczny (pamiętaj: dorosłe kobiety nie udają kangurów!). Tu właśnie wtrącił mi się ten Proust i ten Swann, bo chodzi o to, że pan Karol Swann, który – jak pamiętamy – popełnił mezalians, żeniąc się z Odetą, paryską kurtyzaną, a który „niegdyś – a nawet jeszcze dzisiaj – tak wykwintnie ukrywał jakieś zaproszenie do Twickenham albo Buckingam Palace”, teraz „chełpi się głośno, że małżonka jakiegoś zastępcy naczelnika wydziału rewizytowała jego żonę”. Narrator tłumaczy to swego rodzaju prostolinijnością Swanna, jego naiwnością w zapale do nowej pasji, nowego obszaru zainteresowań:

Swann zabiegający o te nowe stosunki i chełpiący się nimi był jak owi wielcy, a skromni czy szczodrzy artyści, którzy skoro pod koniec życia zapalają się do kuchni lub ogrodnictwa, objawiają naiwne zadowolenie z pochwał, jakimi ktoś darzy ich potrawy czy grządki; w tym przedmiocie nie dopuszczają krytyki, którą znoszą tak łatwo, gdy chodzi o ich arcydzieła; inni znowuż, hojnie rozdając swoje obrazy gratis nie umieją pogodnie znieść parofrankowej przegranej w domino.

Więc jeszcze raz, Rachael Gunn może być przestrogą, i tak też ją odebrałem: zawsze możesz popaść w śmieszność, pilnuj swojego rejestru, jeśli gwałtowne postępy na siłowni wprawiają cię w euforię w kwestii własnej mocy i siły, to jeszcze nie znaczy, że możesz zostać kulturystą, masz doktorat z kulturoznawstwa, nie kulturystyki. Serio.

Ale przecież mogłaby to być zupełnie inna opowieść i trochę mnie dziwi, a trochę smuci. Kiedy Gunn zaczynała uprawiać breaking, ponad dekadę temu, do głowy jej nie przyszło (opowiadała o tym w wywiadach), że breaking będzie dyscypliną olimpijską, a ona reprezentantką kraju. Miała wówczas jakieś trzydzieści sześć lat, w tym wieku raczej nie zaczyna się poważnej kariery sportowej. Tym samy Rachael pozwala poczuć, pozwala nieśmiało marzyć, że… to jest możliwe, że to prawie na wyciągnięcie ręki, no bo gdyby nagle dyscypliną olimpijską uczyniono ultimate frisbee albo minigolfa, to byłbym kumplem olimpijczyków, naprawdę. Słowem, trzydziestosześcioletnia nauczycielka akademicka pozwala nam, dogasającym w młodości milenialsom, poczuć, przez momencik, że jeszcze wszystko jest możliwe, połączyć się znowu z tym dzieciakiem, który, no wiecie, we wrześniu 1996 roku wybłagał u taty wycieczkę na strzelnicę (crush na Renatę Mauer). No bo już dawno pogodziliśmy się, że nie zostaniemy piłkarzami reprezentacji czy biegaczami na 800 metrów, ale może jeszcze w jakiejś niszowej dyscyplinie…

Na pocieszenie: w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat na igrzyskach zadebiutowała Zeng Zhiying, tenisistka stołowa z Chin reprezentująca Chile, więc wiecie, jest dla nas jeszcze nadzieja. I z tą myślą państwa zostawiam na następne cztery lata, a tak naprawdę jedynie na osiemnaście miesięcy, bowiem już 6 lutego 2026 startują igrzyska zimowe Milano Cortina. Do usłyszenia!

Cytaty z Prousta w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego za wydaniem: Marcel Proust, „W cieniu zakwitających dziewcząt”, Państwowy Instytut Wydawniczy 1957.