Jedyne, co mi w tej książce, przeszkadza, to tłumaczenie tytułu. „Why Sinéad O’Connor matters” jako „Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O’Connor” to tragedia! Choć owszem, książka kończy się konstatacją, że nie wystarczy oklaskiwać Sinéad „jako dzielnej wojowniczki. Musimy sami wykazać się odwagą i podjąć trud zmierzający do uzdrowienia nas samych. Rozmawianie i wsłuchiwanie się w siebie nawzajem nie znaczy, że świat od razu stanie się lepszym miejscem, ale warto próbować”. Tu muszę zastrzec, że Allyson McCabe nie napisała prostej ględźby. Jej książka to fachowa robota dziennikarki muzycznej i krytyczki kultury. Jest w niej pewna dawka odniesień do spraw fundamentalnych, jest nieco o płakaniu przy słuchaniu muzyki, jest także o traumach dzieciństwa. I o macierzyństwie oraz kryzysach zdrowia psychicznego. Ale jeśli takich tematów chce się uniknąć, to nie ma sensu zbliżać się do życia i twórczości tej bohaterki.
Starawi dorośli, którzy w przeciwieństwie do młodzieży pracującej w EMPiK-u (wiem, sprawdzałam) wiedzą, kto to Sinéad O’Connor, „warto rozmawiać” kojarzą z odwiecznym programem TVP, w którym Jan Pospieszalski, eksmuzyk i przebudzony katolik, szokował swą prawicową stronniczością. Czytając świetną książkę Allyson McCabe, zaczęłam sobie wyobrażać O’Connor w programie Pospieszalskiego. Wśród gości na przykład profesor Matczak wraz z synem Matą, tłumaczka książki Zofia Szachnowska-Olesiejuk, ksiądz Sowa, ksiądz Oko i ksiądz Owczarek, egzorcysta Archidiecezji Łódzkiej. A także poeta Jacek Podsiadło. Potężną inspiracją dla Sinéad był umarły poeta noblista William Butler Yeats, więc poezja, ale i dredy (wciąż chyba Podsiadło je nosi), bo kochała reggae i różnych rastamanów, czasem uczciwych, a czasem nie za bardzo uczciwych. Wszyscy zebrani, oprócz tłumaczki i poety, cisnęliby starawą dorosłą gwiazdę w jednej oczywistej sprawie. Aby przeprosiła Polaków za podarcie ponad trzydzieści lat temu na oczach całego świata fotografii JP2. Jednak „Shuhada Sadaqat występująca jako Sinéad O’Connor” spowita w hidżab nie dałaby się złapać w ich sidła. Mam taką nadzieję.
Dlaczego to zrobiła, tłumaczyć nie trzeba. Ale można. Była Irlandką urodzoną w 1966 roku. Kiedy darła zdjęcie (w 1992 roku), miała za sobą maltretowanie przez ciężko zaburzoną katolicką matkę i pobyt u zakonnic w poprawczaku dla krnąbrnych dziewcząt, tzw. magdalenek. Nie były to jednak jedyne przyczyny jej ikonoklastycznego ataku na hipokryzję i okrucieństwo instytucji Kościoła. Istotną rolę odegrały inspiracje rastafariańskie, punk rock, Bob Dylan, John Lennon, a także feminizm.
Allyson McCabe, fot. Ebru Yildiz
Trzynastoletnia Sinéad znalazła się w poprawczaku nie dlatego, jak to bywało w przypadku innych dziewczynek, że zgwałcił ją wujek albo ksiądz. Chodziło o wagary i kradzieże. Tych ostatnich nauczyła ją matka, właścicielka zniszczonej przez artystkę fotografii papieża Polaka. Zginęła w wypadku samochodowym, w drodze do kościoła. Córka miała wtedy 18 lat i nie utrzymywała już z nią kontaktu. „Ze ściany jej sypialni wzięłam jedyne zdjęcie, jakie tam kiedykolwiek wisiało, to jest portret Jana Pawła II. Fotografię wykonano podczas wizyty papieża w Irlandii w 1979 roku. «Młodzi Irlandii – powiedział po swojej popisowej scenie z całowaniem ziemi na dublińskim lotnisku, jak gdyby jego lot był aż tak przerażający – kocham was». Co za dyrdymały. Nikt nas nie kocha. Nawet Bóg. To pewne, nawet nasze matki i ojcowie nie byli w stanie nas znieść” – pisze O’Connor w swoich „Wspomnieniach” (wydanych po polsku w roku 2021 w tłumaczeniu Katarzyny Mojkowskiej).
Szczegóły rodzinnego koszmaru O’Connorów badał sąd i, co było absolutnym ewenementem w katolickiej Irlandii, powierzył opiekę nad dziećmi ojcu, pozytywnej postaci w tej historii. Dwoje najmłodszych z czwórki, Sinéad i John, na własne życzenie spędziło jeszcze kilka lat z matką, która, jak można sądzić, po odejściu męża stała się jeszcze straszliwsza, i to właśnie dla córeczki. We „Wspomnieniach” autorka przedstawia siebie jako dziecko ulicy, uparte, zadziorne i samodzielne, gotowe szukać ratunku u księdza czy lekarza w swojej dzielnicy Glenageary w Dublinie. Policja na rodziców znęcających się nad dziećmi nie miała w tamtych czasach żadnego wpływu.
Allyson McCabe, „Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O’Connor”. Przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk, Filtry, 256 stron, w księgarniach od lipca 2024W sposób paradoksalny na nieresocjalizowalne dziewuszysko zadziałał zakonny poprawczak. W jej życiu „nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy jedna z zakonnic, siostra Małgorzata, podarowała jej pierwszą gitarę, załatwiła lekcje gry i kupiła w Dublinie upragnioną czerwoną parkę w sklepie No Romance z punkowymi ubraniami. Ale to nie wszystko. Siostra Małgorzata dała O’Connor miłość, której ta nigdy nie zaznała ze strony własnej matki” – pisze Allyson McCabe. Była z O’Connor chłopczyca łobuzica, skora do żartów i bójek, niedająca sobie w kaszę dmuchać, a zarazem stworzenie mediumiczne, widujące duchy i Jezusa, telepatycznie przenikające przestrzeń, podatne na muzykę w sposób paranormalny. Wszystkie te cechy, plus uroda, dzikość i charyzma przeplatające się z nieśmiałością, wstydem oraz irlandzkością w całej swej złożoności – no i ten głos! – tworzą hipnotyzujący portret, potwierdzany dziś przez szczodrobliwy YouTube. Allyson McCabe słusznie wskazuje wśród jego zasobów nie „Nothing Compares 2 You”, bo to znają wszyscy, a domowe nagranie opublikowane przez Fionę Apple. Należy to obejrzeć do samego końca.
„Wspomnienia” O’Connor zdecydowanie czytać warto, ale na pewno nie zamiast książki Allyson McCabe, a wespół z nią. Autorka „Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O’Connor” postawiła sobie za cel zgłębienie jej fenomenu w całości, wraz z kulturowym kontekstem, w tym opowieściami o komercyjnej amerykańskiej branży muzycznej lat 80. i 90., bez reszty, jak cały ówczesny show-biznes, zdominowanej przez białych facetów. Jeśli nie byli hetero, udawali, że są. Podobnie artyści. W zasadzie żaden z nich, „ani Freddie Mercury, ani George Michael – nie dokonał jeszcze coming outu. Nawet Elton John, w teledysku do piosenki «I’m Still Standing» otoczony facetami w nabijanych ćwiekami bikini tańczącymi na francuskiej plaży, był w tym czasie żonaty” – pisze McCabe.
Aby pojąć wyzwanie, z jakim zmagała się Sinéad, „należy pamiętać, że w tamtych czasach nie było TikToka, SoundClouda ani w ogóle internetu. (…) Wszystko, co bardziej wymagające czy prowokacyjne, było tłumione albo usuwane w cień, jakby w ogóle nie istniało. Niektórzy potrafili łamać ten szyfr”. Cytuję tę oczywistość, aby przyznać, że ja sama, równolatka Sinéad, z wysiłkiem muszę sobie w głowie odtwarzać przedinternetowe czasy muzyki. No tak, słuchało się radia, winylów i kaset magnetofonowych. Miało na spółkę z siostrami kaseciaka Grundiga, nawet umiało się przerabiać tzw. firmowe kasety na nagrywalne, kleić, kiedy się wkręcały i rwały, przegrywać od kogoś i tak dalej. Czego słuchać, dowiadywało się niestety głównie od facetów. Nie mam na myśli słuchania Sławy Przybylskiej, Czesława Niemena czy Zdzisławy Sośnickiej ani tym bardziej Jana Pietrzaka zarysu dziejów ojczyzny zatytułowanych „Żeby Polska była Polską”, lecz tego, o czym rodzice nie mieli pojęcia. Lou Reeda, Siouxsie and the Banshees, Cure, Joy Division, a nawet Dylana czy Marleya. Wśród młodzieży to faceci bardziej niż baby – tak właśnie się wtedy mówiło: faceci i baby – „potrafili łamać ten szyfr”. Choć na szczęście były wyjątki, bo o istnieniu Kathleen Hanna, Bikini Kill i Le Tigre dowiedziałam się mniej więcej w roku 2000 od dużo młodszych koleżanek, Claudii Snochowskiej-Gonzales, Sylwii Chutnik (Derwisz) i Katarzyny Chudyńskiej (Katiuszy).
Polska opozycja demokratyczna generacji lat 60., 70. i 80., siłą rzeczy maskulinistyczna i wódczana, a nie marihuanowa, w przeciwieństwie do Václava Havla nie słuchała muzyki rockowej, o punkrockowej nie wspominając. Wyjątkiem był tutaj Jan Lityński, który słuchał Doorsów, Stonesów, Davida Bowie, Pink Floydów, Franka Zappy i Jefferson Airplane. Reszta tylko bardów rosyjskich i francuskich, potem rodzimych, niektórzy też śpiewali nierzadko piosenki harcerskie albo patriotyczno-niepodległościowe.
W roku 1981, kiedy w Stanach uruchomiono (owszem, rasistowskie i patriarchalne) MTV, w Polsce wprowadzono stan wojenny. Zanim się to stało, w sierpniu byłam z kolegą w Gdańsku, na Przeglądzie Piosenki Prawdziwej. Tam – obok Pietrzaka, Rosiewicza, Antoniny Krzysztoń, a także licznych strajkowych bardów – ujrzałam Korę. Wszystko było zachwycające, nawet gościu od „Boże nasz, Boże nasz, Boże nasz, jak ten strajk, jak ten strajk długo trwa...”, ale ona przerastała to o lata świetlne. Dzięki niej mogłam po blisko dziesięciu latach jakoś przyswoić Sinéad, wiedziałam już o istnieniu istot żeńskich jej gatunku. „Kora ją kochała i uwielbiała” – mówi mi dzisiaj Kamil Sipowicz. „Sama poznała kościelne zło jako dziecko. Nie miała złudzeń co do tego, jaką cenę zapłacą kobiety i dzieci za sojusz polityki z Kościołem i kult papieża Polaka. Nikt w Polsce nie bronił Sinéad O’Connor, kiedy rozpętała się nagonka na nią. Nie wszyscy byli aż tak zachwyceni Janem Pawłem II. Po prostu nie było okazji do dyskusji na ten temat. Dopiero zaczynał się kapitalizm, wszyscy byli zaaferowani polityką, pieniędzmi i tak dalej”.
Dobrze pamiętam, jak pewnego dnia roku 1992 rzuciłam okiem na telewizor w mieszkaniu mamy i zobaczyłam scenę darcia zdjęcia. Wszystko zrozumiałam, wiedziałam, że Sinéad, którą też kochałam i uwielbiałam, ma rację. Ale jasne było, że właśnie rzuciła swój życia los na stos, na stos i zaraz będzie po dziewczynie. I że lepiej się w to nie mieszać, bo jeśli się wmieszam, to po mnie też przyjdą. Albo przyjadą duszyłapką, worek na łeb nasadzą. Myślę, że ta zdrada zaprowadziła mnie do feminizmu.
Wszyscy wiemy, że neoliberalny kapitalizm i religijny patriarchat to siły miażdżące wszystko, co staje im na drodze do zwiększania zysków i wpływów. Irlandię swojej młodości Sinéad wprost nazywała ponurą i mroczną teokracją, a brutalność i powierzchowność mediów bywała dla niej obezwładniająca. Jednak wschodząca mega gwiazda może sobie narobić kłopotów więcej albo mniej. Zdecydowanie mniej nagrabiła sobie Madonna, zdecydowanie więcej Sinéad. Ta pierwsza, jak pokazuje McCabe, sprytnie ograła system, lawirując na krawędzi prowokacji i skandalu przy zachowaniu pełnej kontroli nad przekazem, wizerunkiem i artystyczną ekspresją. Droga Sinéad, nieporównanie lepszej wokalistki, była odwrotna. Przedwcześnie stała się kosmicznym objawieniem; na oślep odpaliła bomby własnej wrażliwości, gniewu i buntu. Chociaż jej odwaga była powalająca, a podróż ku dojrzałości właściwa, „wciąż tkwiła w błędnym kole: najpierw robiła coś po to, aby zwrócić na siebie uwagę, potem borykała się z negatywnym odbiorem swoich działań, następnie chciała, by wszyscy zostawili ją w spokoju, a kiedy rzeczywiście dawali jej spokój, czuła, jakby przestawała istnieć” – jak trafnie to ujmuje McCabe.
Bywały okresy w życiu O’Connor, kiedy – jak sama pisze – była skłócona niemal ze wszystkimi i owi niemal wszyscy mieli jej kompletnie dosyć. Zdaje się, że oprócz dzieci, które co prawda miały różnych ojców, co mogło nieco komplikować codzienne życie, ale zawsze były dla matki na pierwszym miejscu. Pękło jej serce czy też straciła oddech, gdy Shane, trzeci, najdelikatniejszy, najdziwniejszy i zdaniem matki najbardziej do niej podobny z całej czwórki, odebrał sobie życie.
I jeszcze odrobina dziegciu: ukochana siostra Sinéad, ceniona historyczka Éimear O’Connor, jest kobietą, nie mężczyzną, jak czytam w „Dlaczego warto…”. Sinéad znaczy błogosławiona. Również Éimear to popularne w Irlandii imię żeńskie. Oznacza złoty owoc.
Nie ma to jednak wielkiego znaczenia w obliczu tego, że książka Allyson McCabe ma cel głębszy aniżeli samo zgłębienie kulturowego fenomenu. Jest to cel misyjny, bardzo poważny. McCabe zależy na tym, aby desperacka, by nie powiedzieć wariacka, odwaga irlandzkiej dziewczyny obdarzonej najpiękniejszym na świecie głosem nie poszła na zmarnowanie. Wnikliwa i rzeczowa, choć opowiadająca też własną historię na tle dziejów bohaterki, autorka w epilogu nie cofa się przed amerykańskim kaznodziejstwem. Od razu zastrzegam, że ja to kupuję. Rozumiem, że pisząc książkę o Sinéad O’Connor – co musiało się wiązać ze słuchaniem jej muzyki na okrągło – autorka odsłoniła własną duszę czy też poruszyła sferę nieświadomości, a to spowodowało, że doznała duchowego i egzystencjalnego wstrząsu, który zaowocował owym nieco nawiedzonym tonem.
Normy zdrowia psychicznego są rzeczą bardzo względną, a wręcz pozorną tak długo, jak osoba od norm odstająca ma świadomość owego odstawania i potrafi sobie z tym radzić. A jeśli to konieczne, idzie do szpitala. Sinéad to umiała. Szalejmy, oddalajmy się, odchodźmy, ale trwale nie zrywajmy więzi z żywymi istotami, które uznajemy za bliskie. Możemy sobie nawzajem pomóc. Przesłanie płynące od Sinéad do Allyson i z powrotem ma wymiar nie tylko emocjonalny. Również fundamentalny, dotyczący walki z wykluczeniem, przemocą, dyskryminacją, rasizmem, globalnym niszczycielstwem i chciwością.
Sinéad O’Connor zmarła ponad rok temu, 26 lipca 2023. Bez wątpienia ma rację irlandzka dokumentalistka Kathryn Ferguson, w filmie „Nohing Compares” (2022) przedstawiając ją jako postać absolutnie ikoniczną, prekursorkę i współtwórczynię wielkich kulturowych zmian. Musiała symbolicznie spłonąć na stosie, aby z czasem te zmiany się urzeczywistniły. Ale rację ma również Allyson McCabe, gdy pisze, że nie wystarczy jej oklaskiwać jako dzielnej wojowniczki. Była fucking hero. Była Mesjaszką.