W Domu Ukraińskim w Kijowie oglądam wystawę „Borywiter” – pierwszą w historii retrospektywę dzieł Ałły Horskiej. Ta ukraińska artystka, reprezentantka pokolenia sześćdziesiątników i dysydentka, była charyzmatyczną liderką swojej społeczności, a także źródłem pomocy i wsparcia dla tych, którzy znaleźli się w potrzebie. Nie bała się nieść pomocy – organizowała zbiórki dla rodzin więźniów politycznych, pisała listy. Patrząc z perspektywy dzisiejszej, czasu wojennego, łatwo zrozumieć, że wówczas – w czasach radzieckich represji, prześladowań i aresztowań – nie chodziło bynajmniej o zwykłą wymianę korespondencji. Wartość takiego listu otrzymanego przez więźnia od kogoś z grona najbliższych przyjaciół – listu z wolności – jest przeogromna.
Wpatruję się w prace Ałły Horskiej. Przyglądam się sygnaturom umieszczonym w rogu każdego z obrazów. Niezmiennie są to równo rozstawione litery: „Ahorska”. Gdy nazajutrz, siedząc za kierownicą samochodu, próbuję brnąć przez miasto, gdy tkwię gdzieś w długim korku, pamięć podrzuca mi to słowo. Ahorska. Agora (po ukraińsku te dwa słowa, Aгорська, aгора, mają zbliżone brzmienie: „Ahorska”, „ahora” – przyp. tłum.).
Agora to szczególna przestrzeń antycznego polis, jej sens można by ograniczyć do typowej dla wielu europejskich miast tabliczki z napisem „Rynek”, do której przywykło oko współczesnego turysty. Jednak agora to coś więcej. To realizacja idei „trzeciego miejsca”, przestrzeń publiczna, gdzie ludzie gromadzą się, by dyskutować, rozmawiać i decydować o sprawach, które wymagają podjęcia decyzji. Przestrzeń spotkań? Pokojowego sprzeciwu? Nie jestem pewna, czy w ten sposób pojmowano agorę w czasach antycznych… ale wydaje mi się, że właśnie tak można określić jej znaczenie przynajmniej tutaj – w naszym rodzimym ukraińskim kontekście kulturowym. Zresztą, zawęźmy perspektywę – taka jest moja wizja agory.
Nie wiem, czy napis „Ahorska” na każdym z obrazów Ałły Horskiej jest aluzją, kluczem czy może przesłaniem. W czasach radzieckich tematyka antyczna była tolerowana, podobnie jak nawiązania do folkloru i motywów zaczerpniętych z kultur ludowych. Te źródła inspiracji tworzyły stosunkowo spokojną i bezpieczną przystań. Zastanawiający może być jednak fakt, że za czasów ZSRR nie wydano tłumaczenia całkiem niewinnego dramatu Eurypidesa „Ifigenia w Taurydzie”. Ukraiński przekład ukazał się dopiero w 1992 roku. Zapewne stało się tak dlatego, że w radzieckiej Ukrainie nie mogło się wydarzyć nic antycznego, uniwersalnego, rozpoznawalnego w skali świata, a już zwłaszcza nic takiego nie powinno dziać się na Krymie, który przecież rzekomo „zawsze był rosyjski”.
I znowu nie mogę przestać myśleć o Alle Horskiej jako o kobiecie agorze. Agora, jeśli kontynuować ten ciąg luźnych skojarzeń, jest przestrzenią całkowicie antytotalitarną, miejscem rozmowy, dialogu. Magnetyczna charyzma artystki przyciągała ludzi i łączyła ich we wspólnotę. Być może najlepiej widać to na przykładzie jej doświadczeń związanych z odkryciem Bykowni – odważnej wyprawy, kiedy to Horska wspólnie z kolegami udała się na lewobrzeżne przedmieścia Kijowa, gdzie wśród zatrutych pejzaży rozciągały się miejsca straceń ofiar władzy radzieckiej.
Ałła Horska jako „Ahorska” to nie wizja liderki indywidualistki, pojedynczego punktu, samodzielnego „ja”, lecz przestrzeń wymiany poglądów, bycia razem w kręgu osób myślących podobnie. Paradoksalnie, ten sposób odbioru artystki pozostał aktualny również po jej śmierci. Ceremonia pogrzebowa i pożegnanie Horskiej były jawnym aktem politycznego sprzeciwu wobec systemu, zgromadzeniem nieobojętnych. Po zaledwie dwóch latach od pogrzebu wielu jego uczestników zostanie aresztowanych, inni trafią do obozów i więzień. To będzie pierwszy mroźny powiew lat 70., który zniszczy wszystkie kwiaty stosunkowo łagodnej epoki sześćdziesiątników.
Alla Horska, lata 40. XX wieku, Odessa / Ukrainian Unofficial Archive
Rozważania o losach artystki i jej bliskich przenoszą mnie w obszar bardziej współczesny, do tematu kobiecego kręgu, specyficznej agory, na której – nawet mimo panującej wokół wojennej rzeczywistości – znajdzie się miejsce dla głosu każdej z nas.
Wojna pojmowana stereotypowo to nie najlepszy czas, by wychodzić z przekazem do publiczności. Pełno tu niuansów, na przykład w kontekście międzynarodowym. Osobiste doświadczenia pomogły mi to dobrze zrozumieć. Jeszcze trzy lata temu nikogo nie interesowała sięgająca 140 lat wstecz historia ukraińskiego feminizmu. Dzieje ruchu ograniczano, opierając się na tezach o prawdziwej równości, którą kobiety rzekomo otrzymały w ZSRR razem z prawami wyborczymi. Słyszałam tego typu wypowiedzi w Ukrainie i poza nią. Łatwiej było o mity i legendy o Aleksandrze Kołłontaj albo Róży Luksemburg niż o fakty na temat Mileny Rudnickiej lub Natalii Kobryńskiej – pionierek ukraińskiego feminizmu. Niewielka grupa osób była zainteresowana realiami współczesności – mało kto gotów był zaakceptować fakt, że ukraiński feminizm nie powstał w pierwszej dekadzie XXI wieku, albo zrozumieć historię ruchów kobiecych lat 90. z całą ich specyfiką (interesująco opisała te paradoksy Sołomija Pawłyczko w swoim zbiorze „Feminizm”).
Dziś istnieje już przestrzeń do rozmowy o dawnych polityczkach, żołnierkach, naukowczyniach, których losy i dorobek potwierdzają trwałość ukraińskiej tradycji w dziedzinie walki o prawa człowieka. Kobiety, które po ataku Rosji na Ukrainę w 2014 roku idą na front, robią to nie bez przyczyny; nieprzypadkowo jest ich w armii ponad 45 tysięcy (łącznie z pełniącymi służbę pozawojskową – ponad 60 tysięcy w SZU), w tym na pierwszej linii ponad 5 tysięcy. Te trzy liczby zwykle wywołują furorę za granicą. „Dlaczego o tym nie mówicie?” – zapytał ktoś za oceanem znajomą artystkę. „Wydaje mi się, że mówiliśmy i mówimy o tym przez cały czas” – pomyślałam.
Na przykład o Olenie Stepaniw, która walczyła w oddziałach Ukraińskich Strzelców Siczowych. A także o bardziej współczesnym, bo sto lat późniejszym zwierciadle kobiecego losu w armii – o ruchu Niewidzialny Batalion, dzięki któremu w 2017 roku zniesiono zakaz pełnienia przez kobiety funkcji wojskowych i przyznano im prawa socjalne równe z tymi oferowanymi mężczyznom. Mówiłyśmy i mówimy również o realiach roku 2022, kiedy to żołnierki oddziałów szturmowych, medyczki pola walki, zwiadowczynie i operatorki dronów opowiadają, każda swoim głosem, o tym, co przeżyły na froncie. Nie muszą już się tłumaczyć z tego, że walczą.
Dziś kobiety są obecne w każdym oddziale, to już nie nowość. Nieważne, czy Olena Stepaniw uważała się za bojowniczkę o prawa kobiet ani czy współczesne ukraińskie żołnierki identyfikują się jako feministki. Sama możliwość dyskusji o prawach kobiet w armii jest efektem walki wielu pokoleń kobiecego ruchu. I ten fakt jest niezaprzeczalny.
Pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę znacznie zwiększyła słyszalność kobiecych głosów. Okazuje się, że świat może zechcieć wsłuchać się przynajmniej w niektóre z nich. Aczkolwiek nie wszędzie i nie zawsze. Istnieją kobiece społeczności (nie będę wymieniać konkretnych państw, bo chodzi tu o zjawisko transgraniczne, bez szczególnych cech narodowych), w których częściej padają wezwania do pacyfizmu lub potępienia armii jako instytucji patriarchalnej niż apele o pomoc dla uchodźczyń z Ukrainy. Ta narracja przestaje się sprawdzać w sytuacji, gdy armia ukraińska ratuje cywilów od śmierci i przemocy, które niesie ze sobą wojsko rosyjskie. Nie jesteśmy na spotkaniu analityków przeprowadzających analizę SWOT dwóch abstrakcyjnych struktur patriarchalnych, między nimi nie wolno stawiać znaku równości. Chodzi przecież o bardzo konkretnych ludzi i ich życie.
Obok takich nietrafionych reakcji zdarzają się inne – w postaci efektywnych działań organizacji kobiecych. Tu również mamy wiele inicjatyw, zarówno tych realizowanych na wysokim, jak i na niskim poziomie. Mój ulubiony to siostrzany gest polskich i belgijskich feministek, które w grudniu 2022 roku zebrały kilkadziesiąt Ukrainek na konferencji poświęconej wyłącznie ukraińskim wyzwaniom. Umiejętność wycofania się, wyciszenia, oddania głosu drugiemu i wsłuchania się w niego jest bezcenna. Szczególnie jeśli chcesz naprawdę się czegoś dowiedzieć i coś zrozumieć, zamiast trwać przy swoim monologu.
Konferencja odbywała się w Brukseli w okresie, kiedy w Kijowie miały miejsce częste wielogodzinne awaryjne przerwy w dostawie elektryczności. Żartowałyśmy wówczas z koleżanką, że każda służbowa delegacja jest okazją do tego, aby „na zapas” umyć włosy. Mówiąc poważnie – nie do przecenienia jest możliwość przebywania w bezpiecznym miejscu, w towarzystwie koleżanek i kolegów, i poudawania, choćby przez kilka godzin, że można po prostu napić się wina i porozmawiać o współczesnej sztuce. Oczywiście do tych rozmów przez różne szpary, drzwi i okna co i rusz wkrada się wojna. Jednak tu nie maskuje się jej warstwą cywilizującego pudru, nie przeprowadza się jej perwersyjnych analiz, nie rozdrapuje się tej rany, tylko z zaangażowaniem i uwagą się ją obserwuje. Oczywiście przy odrobinie szczęścia, bo bywa różnie.
Najskuteczniejsze formy pomocy i solidarności działają według schematu: swoja do swojej po swoje. Albo raczej: ze swoim – słowem, gestem, wyjściem naprzeciw, wsparciem. Nasza ukraińska kobieca agora każdej z nas gwarantuje miejsce w samoorganizującej się sieci wsparcia. Tego wątku często nie da się oddzielić od „zwykłej”, a przez to niewidocznej codziennej troskliwości. Tutaj znów powracamy do spadku po pokoleniach dysydentów. Wydawałoby się bowiem, że bohaterskie czasy i działania mają niewiele wspólnego z pracą opiekuńczą. Idzie przecież o coś wzniosłego, a nie codziennego i domowego. Myślę, że to niewłaściwe spojrzenie.
Współczesna Ukraina odkrywa nazwiska kolejnych dysydentek, odrzucając przy tym stereotyp o tym, że protest miał twarz mężczyzny. Równocześnie wzrasta świadomość roli i znaczenia prywatnej strony historii o buncie przeciw systemowi autorytarnemu. Bez kobiecej sieci wzajemnej pomocy opór nie byłby możliwy. Dlaczego? Bo wielkiego znaczenia nabierały wówczas rzeczy najprostsze: gdzie możesz dzisiaj przenocować, kto pomoże posprzątać mieszkanie po przeszukaniu, jak po aresztowaniu przekazać do celi bieliznę, mydło, grzebień i papierosy, kto przyjdzie na rozprawę, by w razie potrzeby wskazać, który ze świadków cię zdradził? Jeszcze istotniejsze były proste, a jednak najtrudniejsze sprawy: kto zaopiekuje się twoimi dziećmi, kto zorganizuje zbiórkę pieniędzy dla rodziny, kto odwiedzi rodziców w szpitalu, kto będzie do ciebie pisał listy, kto pomoże znaleźć kotłownię, w której dadzą ci pracę po tym, jak zwolnili cię z każdej innej?
Dziś w opowieściach naocznych świadków wydarzeń odbywających się na terytoriach okupowanych, również na Krymie, odnajdujemy dokładnie takie same historie. Opowieść o każdym i o każdej z niesprawiedliwie skazanych przez rosyjskie sądy zawiera wątek o sąsiadach, o tym, jak pomagali (oraz o tych, którzy przestali mówić „dzień dobry”, i o tych – jakżeby inaczej? – którzy pisali donosy). Wspólnoty Tatarów krymskich mają własne sposoby udzielania pomocy swoim więźniom politycznym. W mediach wybrzmiewa to często w opowieści o „żonie uwięzionego”, skąd już tylko krok do stereotypowej rozmowy o kobiecie definiowanej wyłącznie przez to, czyją jest żoną, córką, siostrą, matką lub wdową po kim. To niewłaściwy kierunek. Kobiety są ważną siłą napędową. One organizują pomoc, wygłaszają świadectwa, odgrywają rolę adwokatek, wspierają społeczności i rodziny, stają się głosami swoich bliskich. To – jak się wydaje – również stuletnia tradycja. I całkiem „agorowa”, bo opowiada o tworzeniu takiej przestrzeni, która pomieści wszystkich.
Najważniejszą agorą mojego życia – doświadczeniem bycia razem – był Euromajdan. To porównanie nie ma nic wspólnego z Majdanem i agorą w znaczeniu konkretnych miejsc, przestrzeni. Chodzi mi raczej o atmosferę dialogu, horyzontalne uświadomienie sobie wzajemnej obecności: „Widzę cię”. „I ja ciebie widzę”. Chodzi mi o Euromajdan jako o ważny moment uświadomienia sobie przez kobiety tego, że stanowią połowę obecnych, połowę protestujących, połowę protestu. Nie mam złudzeń, że podczas miesięcy na Majdanie nie padły żadne seksistowskie wypowiedzi. Zdarzały się, ale były natychmiast potępiane. Tak kształtuje się kobieca podmiotowość – poprzez głośne mówienie o tym, co nam się nie podoba, i domaganie się szacunku dla siebie, poprzez żądanie zmiany niesprawiedliwego systemu zmienia się niesprawiedliwy system.
Na Majdanie ciepła i solidarności wystarczało, by rozwinąć oba skrzydła. Pracę widzialną: w sądach, na scenie, na trybunach (i zarazem niezauważalną, na przykład w formie pisania wywiadów, manifestów, wniosków, w mieszkaniach, kawiarniach, cudzych biurach i studiach radiowych). I pracę niewidzialną: w namiotach, salach szpitalnych, kuchniach, podczas rozmów i w milczeniu (chociaż czasem okazywała się zauważalna, gdy ugotowana w domu zupa zamieniała się w bardziej dostrzegalny projekt specjalnego menu dla majdanowców wegetarian; minie dziesięć lat i nikogo już nie będzie dziwić wegetariańskie menu w wojsku). Gdy zajęta widzialną pracą siedziałam w kawiarni przed laptopem, kelner z zupełnie niewidzialną troską zaproponował, że za barem podłączy mi do ładowania telefon.
Dlatego również w dzisiejszej wojennej Ukrainie każda filiżanka kawy to dla mnie gest – sprzeciwu albo wsparcia. Troska okazywana na co dzień jest ważna i nie może pozostawać niewidzialna, nawet jeśli taka się wydaje. Właśnie ona stanowi punkt oparcia dla naszego świata, dla naszej siatki połączeń, które nie pozwalają rozpaść się na kawałki. To właśnie te ręce, te gesty tworzyły odpowiednie warunki, by uchodźczynie z Ukrainy miały gdzie zanocować i dokąd pójść na obiad. Sprawiały, że wewnętrzni uchodźcy w obcym dotąd ukraińskim mieście znajdowali dach nad głową, pracę, ciepłą odzież.
Wiele takich historii zdarzyło się w moim nudnym życiu podczas podróży. Na przykład w pociągu do Warszawy, gdy konduktorka pozwoliła mi nieco dłużej pospać w przedziale, dzięki czemu nie musiałam przez dwie godziny stać na peronie w oczekiwaniu na przesiadkę. Znowu Warszawa – i przyjaciółka, która obudziła się o trzeciej rano, żeby pomóc mi wezwać taksówkę na lotnisko, usmażyć omlet i zrobić kawę, bo czasem tylko tyle potrzeba. Kilka godzin między samolotem i pociągiem – wystarczy, żeby dokądś dojechać, wskoczyć pod prysznic, gdzieś się przytulić na jedną filiżankę kawy, by za chwilę znów wskoczyć do taksówki. Brzmi detalicznie? Być może, ale czasy są takie, że teraz dużo bardziej niż tysiąc słów o miłości i wsparciu liczą się gesty miłości i wsparcia – często te najprostsze.
Od wybuchu agresji wiemy, że sprzeciwem może być nawet milczenie. Niezadane pytanie, niewypowiedziana opinia, niewygłoszony punkt widzenia. Po prostu jesteś tutaj i słuchasz w milczeniu, bo przecież wszystko jest jasne. Kocham cię, dlatego nakarmię cię czymś smacznym, dam coś gorącego do picia, ogrzeję. To uniwersalny język miłości naszych mam. Kto by pomyślał, że staniemy się mamami dla siebie nawzajem.
Przełożyła Elżbieta Marszałek
Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.