Słowo „życzliwość” w tytule najnowszego filmu Yorgosa Lanthimosa trzeba potraktować wyłącznie jako okrutną ironię. Czego jak czego, ale życzliwości w „Rodzajach życzliwości” nie uświadczymy, a jak już jest, to kończy się fatalnie dla tego, kto ją okazał. Choćby dla pielęgniarza, który pomaga dojść do łazienki kulejącemu bohaterowi i gorzko tego pożałuje.
Sam Lanthimos też nie okazuje nikomu życzliwości. Na pewno nie swoim postaciom, co zresztą nie jest żadną niespodzianką. Może w dwóch ostatnich jego filmach jakieś przejawy reżyserskiej sympatii były widoczne, zwłaszcza wobec Belli Baxter z „Biednych istot”. Ale ten film, jak i wcześniejsza „Faworyta” powstały na podstawie cudzych scenariuszy. Tymczasem „Rodzaje życzliwości” Lanthimos napisał we współpracy z Efthymisem Filippou, tym samym, z którym stworzył „Kła” czy „Lobstera”.
Reżyser nie jest także życzliwy widzom, gdyż jego dziwacznych, niesympatycznych bohaterów trudno polubić i tym samym z kimkolwiek się utożsamić. Choć zaraz zaprzeczę temu twierdzeniu, bo przecież zadziwiający sukces pokręconych przypowieści greckiego twórcy polega właśnie na tym, że z masochistyczną radością odnajdujemy w nich własne skrywane aberracje, fobie i obsesje. Lanthimos wywleka na ekran to, o czym sami boimy się nawet pomyśleć.
„Rodzaje życzliwości” tym się różnią od jego wczesnych filmów, że świat na przecięciu dystopii i alegorii zastąpiła najzupełniej prozaiczna rzeczywistość. To współczesna Ameryka korporacji, sekt i domków na przedmieściach. Ani w zdjęciach, ani w scenografii nie ma w gruncie rzeczy niczego, co wykraczałoby poza zwykły film obyczajowy, jeśli nie liczyć przebitek odsłaniających na bardzo krótko jakieś powidoki z głowy bohaterów. Tyle że w banalnych dekoracjach (dom, biuro, motel, szpital itp.) rozgrywają się zdarzenia niecodzienne, aczkolwiek wcale nie tak bardzo nieprawdopodobne.
„Rodzaje życzliwości” dzielą się na trzy części, trzy opowieści z różnymi bohaterami, ale odgrywane są przez ósemkę tych samych aktorów, wśród których mamy, znanych z „Biednych istot”, Emmę Stone i Willema Dafoe. Relacje między ich postaciami przypominają te z poprzedniego filmu. W pierwszej części Dafoe gra demiurga, a Stone jest jedną z jego marionetek, w drugiej to ojciec i córka, w trzeciej guru sekty i wierna wyznawczyni. Te autoreferencje staną się, nie wątpię, tematem niejednej pracy doktorskiej. Można na przykład zdobyć się na takie porównanie – w „Biednych istotach” Bella uniezależniła się od swojego stwórcy, tutaj natomiast z bohaterkami Stone... bywa różnie. Ale show kradnie tym razem, nagrodzony zresztą w Cannes, Jesse Plemons, idealny do ról socjo- i psychopatów. Nie wątpię, że Lanthimos wybrał go ze względu na jego fizys i rude włosy; skoro o rudzielcach mówi się, że są fałszywi i niebezpieczni. Tak, tak, zdaję sobie sprawę, że to bardzo brzydki stereotyp, ale tutaj zostaje wykorzystany z pełną premedytacją. Dla porządku dodam jednak, że w sieci trwają dyskusje, czy Plemons rzeczywiście jest ryży, czy też raczej ma włosy piaskowe albo brązowe.
W części pierwszej aktor wciela się w urzędnika z korporacji, którego życiem w najdrobniejszych szczegółach kieruje jego szef (Dafoe). W drugiej jako policjant podejrzewa swoją żonę (Stone), że nie jest jego żoną. W trzeciej natomiast towarzyszy Stone (w tej sekwencji to ona gra pierwsze skrzypce) w poszukiwaniach kobiety potrafiącej wskrzeszać umarłych.
Jest jeszcze jedna postać, która z kolei przewija się przez cały film, a nawet pojawia się w tytułach poszczególnych rozdziałów. Nosi inicjały R.M.F. i odgrywa rolę właściwie epizodyczną. Tu znowu prorokuję liczne elaboraty starające się przeniknąć metafizyczny wymiar owej figury. Kto jednak nie ucieknie z kina przy pierwszych napisach końcowych, ten będzie świadkiem króciutkiej scenki z udziałem R.M.F., z której wynikałoby, że Lanthimos śmieje się w nos egzegetom, a dociekanie ukrytych znaczeń tej postaci ma taki sam sens jak szukanie związku jej inicjałów z pewnym polskim radiem.
No właśnie. Co też reżyser chce nam w „Rodzajach życzliwości” zakomunikować? Nie mają za bardzo czego tutaj szukać psychologowie, bo Lanthimos nie podsuwa żadnych klarownych wyjaśnień zachowania swoich bohaterów. Gdyby jednak połączyć psychologię z socjologią, można by powiedzieć, że pokazane we wszystkich trzech częściach postawy są sposobem radzenia sobie z chaosem świata. Sam widzę, że wiele osób trzyma się kurczowo rozmaitych maniactw, fiksacji, teorii spiskowych, bogów, bożków lub choćby miłości, by nie wpaść w piekło zwątpienia. W filmie spoiwem uzależnień jest seks; wszyscy sypiają ze wszystkimi i wydaje się, że pragną seksu (bliskości?) równie mocno jak bezpieczeństwa. Mnie, obywatelowi kraju nadwiślańskiego, „Rodzaje życzliwości” przypomniały w dodatku swojski „Dzień świra”, gdyż i osobnicy z filmu Lanthimosa są świrami. Tyle że Miauczyńskim kierowały złość i resentymenty, a lanthimowców prowadzi wiara w słuszność swoich przekonań. Adaś nie umie sobie poukładać rzeczywistości, oni natomiast mają rzeczywistość poukładaną aż nadto.
„Rodzaje życzliwości”, reż. Yorgos Lanthimos, USA, Wielka Brytania 2024, w kinach od września 2024Są to jednak w gruncie rzeczy spostrzeżenia sztampowe i wyrażone w filmie expressis verbis zepchnęłyby go w rejony trywialności. Może więc lepiej interpretować dzieło w kluczu surrealistycznym, bo też niektórzy piszą, że oglądamy na ekranie sny reżysera. Wiadomo, najłatwiej zwalić na sny, jak się coś wymyka naszym pojęciom. Jednakże jak na sny to te historie są zbyt logiczne; absurd bowiem, żeby zadziałał, musi być rygorystyczny pod względem konstrukcji logicznej, czego reżyser jest jak najbardziej świadom. Prędzej widzę tutaj surrealistyczne odwrócenie świata à la Buñuel. W jego „Widmie wolności” tabu staje się konwenansem, a konwenans tabu. Widokówki z zabytkami Paryża uznane zostają za pornograficzne, eleganckie towarzystwo wspólnie defekuje, jeść zaś chodzi w miejsce ustronne itp. U Lanthimosa jednak odwrócenie nie ma wymiaru, że tak powiem, holistycznego, rozgrywa się jedynie na poziomie narracji. Tam, gdzie konwencjonalny scenariusz przewidziałby konwencjonalne rozwiązanie, mamy rozwiązanie niekonwencjonalne, najczęściej z użyciem makabry. Trochę to jednak za mało, by mówić o prowokacji, obrazoburstwie czy transgresji.
Rozumiem więc tego widza, który w komentarzu na stronie imdb.com napisał, że Lanthimos „upaja się własnymi pierdami” (excusez le mot). Czyli, grzeczniej mówiąc, daje nieskrępowany upust wytworom swojej imaginacji, tu w dodatku w prawie trzygodzinnym metrażu, więc tym bardziej megalomańsko. Zaznaczam jednak, że mnie zabawa Lanthimosa sprawiła przyjemność. Wszedłem w jego świat, parskałem śmiechem i cieszę się z brzmienia oryginalnego tytułu, „Kinds of Kindness”. Pewnie ostatecznie tylko to się liczy.
Jeszcze niedawno wydawało mi się, że największą perwersją, jaka udała się greckiemu reżyserowi, jest to, iż jego filmy dystrybuuje Disney; przecież stoją one na antypodach kina familijnego! Teraz jednak widzę, że to nie perwersja, a konsekwencja. Gdy byliśmy dziećmi, Disney także bawił nas i ekscytował popisami swojej wyobraźni. Lanthimos zaś to Disney dla świrów, które wyrosły z tamtych dzieci.