Marzenie Adeli
Współgłosy, fot. Karolina Wojtas

11 minut czytania

/ Muzyka

Marzenie Adeli

Bartosz Nowicki

Czego tu nie ma? Z pewnością nudy, konwencji i ograniczenia regułami. W okolicznościach obopólnego zaufania i intuicyjnego zrozumienia Współgłosy są w stanie odnaleźć swobodę twórczą w każdej estetyce i przefiltrować ją przez swój temperament

Jeszcze 3 minuty czytania

Jest chór, choć bez arii. Nie słychać ani potężnych tenorów, ani świetlistych altów. Są za to szepty i krzyki, wycie i skandowanie, mlaskanie, cmokanie i inne gębowe odgłosy. Są wreszcie piosenki i deklamacje. Ale zdarza się, że głowa zapomina słów, zagubione plączą się wtedy i zamiast w myślach stają w gardle. Zapomina też języków, to jednak żaden kłopot, bo można wymyślić nowe i śpiewać nimi, jak wyobraźnia poniesie, choć nieraz głos się zwiesza z przejęcia lub ze wzruszenia. Dziwnie to wszystko podejrzane. Nieczysto, nierówno. „Nie podoba mi się to” – powiedziałby nauczyciel muzyki z fabularyzowanego dokumentu Jacka Bławuta „Nienormalni”.

Jest również trio, jazzowe. Piękni, młodzi, utalentowani. Wykształceni na zamorskich uczelniach. Dopieszczeni przez krytykę i słuchaczy. W dorobku kilka solowych i zespołowych płyt. Niby potrafią w różne konwencje, ale jacyś niezdecydowani. Rozdarci, sami nie wiedzą, co grać. Gdy tylko słuchacz zdoła zakosztować w zgrabnych melodiach, urokliwych walcach czy smoothjazzowych balladach, od razu jakieś szumy, brzdęki czy hałasy. I jeszcze tamci z chóru przekrzykują ich nieznośnie.

Współgłosy Współgłosy, Fundacja Współgłosy 2024Współgłosy, „Współgłosy”,
Fundacja Współgłosy, 2024
W filmie Bławuta nauczyciel, który przyjeżdża na głęboką prowincję, aby w ośrodku dla dzieci z upośledzeniami intelektualnymi uczyć muzyki, przywozi ze sobą akordeon. Ale pokaźnej wielkości futerał oprócz instrumentu zawiera coś jeszcze: autorytet wykształconego, osłuchanego pedagoga z Warszawy, którym wzbudza wśród pensjonariuszy respekt, a jak się później okaże, również nieufność i poczucie winy. W takich okolicznościach ich wspólne próby połączone z nauką gry na instrumentach przypominają tresurę. Nauczyciel oczekuje, żeby było równo i czysto. Nie kryjąc swojego niezadowolenia z poczynań podopiecznych, szybko zniechęca ich do muzykowania, a nawet do samej muzyki. „Co możemy zrobić, aby pokazać, że ładnie potrafimy grać?” – pyta uczennicę. „Trzeba podejść do tego delikatnie” – odpowiada Kasia, jedna z bohaterek filmu.

Kiedy Marcel Baliński, jazzowy pianista i kompozytor, wszedł na muzyczne zajęcia terapii zajęciowej, nie miał ze sobą żadnego futerału. Ujrzał – jak wspominał na antenie radiowej Dwójki – grono osób z niepełnosprawnością intelektualną pogrążonych w spontanicznym muzykowaniu, dosiadł się więc do pianina i po prostu zaczął z nimi grać. Oczywiście nie znalazł się tam przypadkiem. Chciał stworzyć zespół dla swojej niepełnosprawnej intelektualnie siostry Adeli, uczestniczki zajęć. Ot, i cała magia spotkania, które wkrótce zaowocowało pierwszymi improwizowanymi występami, a po prawie trzech latach – debiutancką płytą Współgłosów.

Współgłosy to połączenie chóru (w jego skład wchodzą obecnie: Radosław Dąbek, Wiktor Swaczyna, Adela Balińska, Agnieszka Kijo, Maciej Rybowski, Alicja Grzelec, Kamila Milczarek, Remigiusz Rudkowski, Maciej Chojnacki, Tomasz Wasiak, Małgorzata Sidoszewska oraz wspierający ich aktorzy Bartosz Bielenia i Magdalena Koleśnik), którego ekspresja sięga daleko poza śpiewanie, oraz sekcji instrumentalnej (Marcel Baliński pełniący funkcję kierownika zespołu i grający na fortepianie i trąbce, Bartosz Szablowski na perkusji oraz Rafał Różalski na kontrabasie). O ile spotkanie tych środowisk odbyło się „delikatnie” (jak chciałaby Kasia z „Nienormalnych”) i w aurze inkluzywności, to praca nad repertuarem i przygotowania do koncertów wymagały czegoś więcej niż otwartości i zaufania. Obie grupy musiały zakwestionować, a przynajmniej wziąć w szeroki nawias, podział na artystów i amatorów, autorytety i dyletantów, na „normalne” i „nienormalne”, a przy tym być gotowe na zmierzenie się z własnymi ograniczeniami i przyzwyczajeniami. Jedni musieli zmagać się z własnymi barierami natury afektywnej. Drudzy (choć sprawdzeni w scenicznych i improwizowanych sytuacjach) musieli pogodzić się z częściową utratą kontroli oraz otworzyć na zupełnie inny tok wyobraźni twórczej, w której ramy są umowne i tymczasowe, a wszystko, co się wydarzy w ramach współpracy, jest wartościowe i może stanowić punkt wyjścia do dalszej kreacji, nawet „błąd” lub „niedoskonałość”.

„Rillah deh treem / Rilleh dih beem (...)” – kiedy po raz pierwszy usłyszałem te słowa w otwierającej album „Gospel Song”, śpiewane z charyzmą Raya Charlesa, ale w groteskowym narzeczu quasi-angielskiego z artykulacją à la kluska w ustach, nie miałem pojęcia, co to za wariat ją wykonuje. Jak się okazało, w rolę wariata (nie po raz ostatni na tej płycie) wcielił się Baliński, któremu od pierwszej chwili wtóruje chór brawurowo imitujący ekspresję rodem z amerykańskich nabożeństw w stylu gospel. Zamiast dobrej nowiny Współgłosy głoszą pochwałę szaleństwa, spontaniczności, dystansu, humoru i prawdziwie wolnej improwizacji. Zapraszają do tańca zgrabnym motywem tanga („Ach, ukochana, proszę, nie smuć się”) albo do kontemplacji liryczną jazzową frazą („Kiedyś miałem marzenia”), aby po chwili pokazać drugą stronę swojej natury, odwracając bieg narracji.

Wnet odzywa się rejwach euforycznych okrzyków, jak w szkolnej klasie po dzwonku na przerwę. Można się jedynie zastanawiać, co tu jest w zasadzie na pierwszym planie: dzikie popiskiwania, psie skowyty i inne gębowe fantazje chórzystów czy trio instrumentalistów próbujących dotrzymać im kroku? Do bezpośredniego starcia dochodzi w krótkim, ale intensywnym niczym improwizowane jammy Petera Brötzmanna, „Impronizmie”. Zwielokrotnione paszczowe odgłosy, dla których inspiracją musiała być chyba audiosfera kurnika, toczą zawziętą rywalizację z gęsto synkopującą perkusją, rozbieganym fortepianem i odgrażającym się kontrabasem, próbującym przebić się przez tę ścianę.

Czego tu nie ma? Z pewnością nudy, konwencji i ograniczenia regułami. W okolicznościach obopólnego zaufania i intuicyjnego zrozumienia Współgłosy są w stanie odnaleźć swobodę twórczą w każdej estetyce i przefiltrować ją przez swój temperament. A wszystko to w atmosferze dobrej zabawy i z puszczeniem oka w stronę słuchacza. Jazz, walc, tango, ballada, wodewil, piosenka aktorska, eksperymenty, a nawet ambient, który można było usłyszeć podczas łódzkiego występu zespołu z towarzyszeniem Trondheim Voices, to tylko kierunki i punkty odniesienia do spełniania marzeń i zatracenia w żywiole tworzenia.

Współgłosy, fot. materiały zespołuWspółgłosy, fot. Sonja Orlewicz-Zakrzewska

W „Kiedyś miałem marzenia”, piosence, która mogłaby być zarazem kontynuacją i parafrazą „Śpiewać każdy może”, słowa: „Wreszcie zaśpiewałem / I choć nie umiem / To próbuję / Marzenia mieć (...)” Baliński dedykuje chórzystom, ale przede wszystkim swojej siostrze. Marzenia Adeli zostały spełnione z nawiązką. Nie tylko ma swój zespół i w nim śpiewa, ale również recytuje „Dwa cukierki i papierki”, wiersz Julii Kobusińskiej. Bo w rewii zwanej Współgłosami znalazło się miejsce także na lirykę, która poetycką subtelnością tonizuje gorączkę muzycznej ekspresji. Drugi ze znajdujących się na płycie wierszy, „To słynne słońce” autorstwa Sonji Orlewicz-Zakrzewskiej w interpretacji chórzystki Małgorzaty Sidoszewskiej, jest wisienką na torcie tego intermedialnego przedsięwzięcia. Już od pierwszego odsłuchu nie potrafię wyobrazić sobie głosu, który intensywniej wyraziłby tę na poły surrealistyczną, na poły zmysłową impresję, rozsmakowując się przy tym w każdym wypowiedzianym słowie.

Każda demokracja, nawet ta, która panuje w zespole, musi mieć swojego spiritus movens, który podejmuje decyzje w imieniu wspólnoty. W przypadku Współgłosów jest nim Baliński, nie tylko znakomity pianista, reprezentant młodego pokolenia polskiego jazzu, ale już teraz kompozytor o wybitnie lirycznej wyobraźni i niezwykle czułym uchu. Imponuje aranżacyjna zwiewność, z jaką jego kompozycje poruszają się między chwytliwymi melodiami rodem z muzyki rozrywkowej a śmiałymi wycieczkami w kierunku sonorystyki i eksperymentu, a wszystko to w otoczeniu żywiołowego chóru. Zaskakujące zwroty akcji, przechodzenie od momentów zadumy i wyciszenia do pełnej rozmachu kulminacji, dzieją się tu zdumiewająco płynnie, układając w spójną fabularną opowieść, której dodatkowym walorem jest ciepła brzmieniowa kolorystyka. Wydaje się, że ramy muzyczne są zbyt wąskie, by uchwycić talent Balińskiego, którego za kilka, kilkanaście lat wyobrażam sobie w roli rozchwytywanego kompozytora muzyki filmowej.


Szkoda, że prace nad realizacją i wydaniem płyty Współgłosów nie zostały dotowane żadnymi środkami publicznymi, jeśli nie liczyć lokalnego stypendium artystycznego miasta Łodzi i fundacji Lodz Arte. Pozwoliły one pokryć zaledwie trzecią część kosztów przedsięwzięcia. Przy adekwatnym wsparciu można byłoby się pokusić również o dokumentację audiowizualną, bo kreatywność Współgłosów nie dotyczy jedynie czysto muzycznej ekspresji. Występy chóru ujawniają performatywny potencjał grupy, będący hybrydą scenicznej improwizacji, tańca, występu parateatralnego, musicalu czy aktorskiego recitalu. Aspekt wizualny wydaje się nie do przecenienia, jeśli chce się dostrzec jakość, zaangażowanie i wspólnotowość pracy zespołu, rozpoznać intuicyjny język współpracy, sceniczne relacje i wymianę twórczej energii między jego członkami. Warto podkreślić, że działalność Współgłosów nie jest jednorazowym przedsięwzięciem, co do którego moglibyśmy wysuwać podejrzenia o eksploatację niepełnosprawności. Według deklaracji projekt ma przeistoczyć się w stałą współpracę muzyków i chórzystów jako rozwinięcie terapii zajęciowej.

W przypadku płyty Współgłosów można skoncentrować się na jakości artystycznej przedsięwzięcia; doskonałych jazzowych aranżacjach, musicalowej narracji, błyskotliwości instrumentalistów, sugestywnej poezji, charyzmie i autentyczności chórzystów. Można także odnieść się do idei inkluzywności, demokratyzacji procesu twórczego czy walorów terapeutycznych muzykowania. Ale w przypadku tej radosnej kolektywnej osmozy warto skupić się przede wszystkim na „niedoskonałości”. To ona napędza i inspiruje zespół do tego stopnia, że jest wręcz eksponowana na płycie. Staje się wiodącym narzędziem twórczego dialogu i kreatywności. Pozwala zawiesić na chwilę hierarchię autorytetów, a także wyjść poza konwencje, nie tyle je kontestując, ile wzbogacając swoją unikalnością.