Najśmieszniejsze książki mają to do siebie, że są zarazem przerażająco smutne. Wybucham śmiechem, kiedy Bouvard z Pécuchetem rzucają się co chwila na następną dziedzinę, w której zamierzają osiągnąć doskonałość (hodowla melonów, skamieliny, mesmeryzm!), a przecież ich kolejne widowiskowe klęski pokazują, że wszelkie nasze systemy wiedzy w starciu z rzeczywistością rozpadają się jak domki z kart. Rechocząc, przerywam lekturę „Paragrafu 22”, a jednak tytułowa zasada tworzy bezwyjściowy klincz i przemienia się w maszynkę do mielenia ludzkiego mięsa. Zaśmiewam się, kiedy czytam wydane właśnie na nowo po polsku „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy”, ale spod tej zabawy prześwituje groza – terkocząco plecie się słowa, by odwlekać śmierć. Taka mieszanka komizmu i przerażenia od zawsze nadaje rytm pisaniu Doroty Masłowskiej, a w jej najnowszej książce zostaje tylko wyjaskrawiona.
Oto po sześciu latach, w ciągu których wypuściła zbiory felietonów, dramat i płytę hiphopową, Masłowska powróciła do prozy. Biorąc pod uwagę względy formalne, „Magiczna rana” odróżnia się jednak od jej ostatnich próz. Żadnych tu eksperymentów graficznych, żadnych rymów („Jak zostałam wiedźmą”), żadnego raperskiego prozopoematu („Inni ludzie”). Tradycyjna forma i tak wywołuje jednak dyskusje: powieść to czy zbiór opowiadań? A jako że debatę tę uważam za dość jałową, powiem arbitralnie na wstępie i miejmy to z głowy. „Magiczna rana” to zbiór dziesięciu opowieści, które zostały ze sobą na rozmaite sposoby pozszywane (w roli zszywek pojedyncze motywy czy wędrujące między tekstami postacie), tworząc jedno uniwersum, przez co całość można czytać także jako powieść.
Powieść o spełnionej apokalipsie. Innej jednak niż ta, którą odruchowo kojarzy się z tym słowem. Tutejsza apokalipsa to żadne wielkie cięcie, widowiskowy fajerwerk u końca czasów. Przeciwnie. Katastrofa jest rozciągłością znoju, wszystko będzie trwało tak dalej. Nic w tym okazałego, sporo zabawnego. „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” – głosi przechwycony od Leca wspaniały tytuł najnowszego filmu Radu Jude, który ma z książką Masłowskiej mnóstwo wspólnego. Masłowska podszeptuje nam, że żyjemy w spełnionej dystopii, w paździerzowatym Black Mirror dyskontowego kapitalizmu, który wśród milionów swoich promocji dorzuca zgrzewkę śmiechu gratis.
Poza realizm
Dorota Masłowska, „Magiczna rana”. Karakter, 160 stron, w księgarniach od sierpnia 2024Absurdy tej rzeczywistości wymagały odpowiedniej tonacji. W kolejnych wypowiedziach na temat „Magicznej rany” Masłowska powraca do kwestii niewystarczalności realizmu: „Pisanie tej książki zaczęłam od konkretu, realistycznego pejzażu, pod który dałoby się podciągnąć różne socjologiczne konteksty, ale czułam niedosyt. Ten świat był niepełny. […] Więc ten realistyczny konkret zaczęłam wieść w zupełnie przeciwną stronę – w stronę baśni, magii. To, co dzieje się obecnie, jest tajemnicze, nieuchwytne. Czułam, że realizm po prostu nie jest w stanie tego wyrazić. Trzeba jeszcze czegoś, jakiegoś nadrealizmu”.
A skoro Masłowska sama wywołuje ten temat, odpowiedzieć jej trzeba tytułem panelu, jaki odbył się ostatnio podczas festiwalu towarzyszącego rozdaniu nagród w Gdyni: „Surrealizm ma się dobrze”. Na tyle dobrze, że w najnowszej polskiej prozie zdążył już uformować całkiem szeroką konstelację: „Berdyczów” Marty Kozłowskiej, „Trash Story” Mateusza Górniaka, „Objawienie Bogini-Świni” Mariusza Czuba, „Chipsy dla gości” Natalki Suszczyńskiej. A to tylko urobek z ostatnich dwóch lat. I nawet jeśli mówimy tu o linii jednego wydawnictwa (wszystkie wymienione książki wyszły w Ha!arcie), to i tak z wybuchem surrealizmu jest coś na rzeczy. Zwłaszcza jeśli dorzucić do tego książkę zajmującą w moim prywatnym rankingu pierwsze miejsce wśród wydanych w roku ubiegłym, czyli „Spotkanie po latach” Macieja Sieńczyka – brawurowy popis autorskiej wersji surrealizmu, wychodzący zresztą spod ręki rysownika, który opatrywał grafikami teksty Masłowskiej („Paw królowej”).
Gdyby ogłaszanie kolejnych zwrotów nie było powielaniem rynkowej logiki wymyślania odpowiednio klikalnych haseł, można by powiedzieć, że „w polskiej prozie obserwujemy zwrot surrealistyczny i zwrot ku opowiadaniom”. A Masłowska pisze na ich przecięciu. Można tak twierdzić, traktując oczywiście „surrealizm” w sposób odpowiednio giętki. Jak każda etykietka i ta nie jest przesadnie mądra, załóżmy, że w tej sytuacji uchwytuje jednak jakieś ogólne tendencje. Co zaś do „opowiadań”, to, jak wspomniałem, „Magiczną ranę” można czytać jako powieść, większości jej „rozdziałów” nie zuboży jednak ich lektura autonomiczna.
Opowiadania, gatunek przez długi czas zaniedbany w polskiej prozie, mają teraz swój czas. Grzegorz Bogdał dostał właśnie Gdynię, opowiadaniami powraca Suszczyńska, a druga książka Górniaka, choć wybija w tytule „powieści”, to jednak również pozwala je czytać jako rozłączne rozbudowane opowiadania. Karakter, w którym wyszła „Magiczna rana” (po latach publikowania Masłowskiej przez Wydawnictwo Literackie), zdecydował się na opatrzenie książki etykietą „powieści trashowej”, co, jak rozumiem, ma jakoś nawiązywać do debiutu Górniaka. Nie wiem tylko, czy Masłowskiej to potrzebne, zwłaszcza że Górniak ustawia ją sobie w roli negatywnego punktu odniesienia, od którego stara się odbić własnym pisaniem: „Masłowska to świetna pisarka, która mnie wkurwia, bo zaprzęga tak zaawansowaną wyobraźnię i maszynerię pisarską do prostej beki”.
„Magiczna rana” zaprzecza takiemu sądowi. Oczywiście, zarzuty „beki” pojawiają się i przy jej okazji. Jednak to, co jest brane za „bekę”, nazywam inaczej. Masłowska jest świetna w pracy na społecznych fantazjach i klasowych aspiracjach, zadając przy ich okazji pytanie o możliwość ujednostkowienia w dobie powszechnej dezindywidualizacji. To od zawsze jej główny teren działania. W tym sensie dwutorowość stylistyczna tej książki, współistnienie realistycznego konkretu i surrealistycznego popuszczenia cugli, odzwierciedla dwudzielność obecną w samej interesującej Masłowską rzeczywistości. Namacalność produktów zalewających świat bezustannie roznieca i roztrzaskuje nieuchwytnie efemeryczne marzenia i pragnienia.
Wyspy nieszczęśliwe
Choć to finanse wpływają w dużej mierze na sytuację postaci, Masłowska w żadnym razie nie redukuje ekonomii do kwestii materialnych. Interesuje ją przede wszystkim gospodarka popędowa, to znaczy pragnienia i marzenia ludzi uwikłanych w rynek, który zarazem generuje je i nimi steruje. W tych okolicznościach podstawowym terenem eksploatacji stają się nie surowce, ale zasoby psychiczne i afektywne. A fantazje bohaterów są co krok brutalnie roztrzaskiwane. Dostajemy opowieści o zawiedzionych oczekiwaniach, niedotrzymanych obietnicach i niespełnionych życiach.
Widać to już od pierwszego tekstu, napisanych pierwotnie jako opowiadanie „Wysp”, które stały się rozbiegiem do napisania całej książki. „Wyspy” okazują się odwrotnością utopijnych „wysp szczęśliwych”. To miejsce, gdzie czeka nas harówa i śmierć. Z utopii zostało tyle, że się tu utopisz. Wyspowy wątek, który staje się klamrą książki, najmocniej koresponduje zresztą z rozdziałem/opowiadaniem „Raj”. W obydwu przypadkach terenem dystopii staje się Zachód, w pierwszym półgębkiem i niechętnie przywoływany, w „Raju” dostarcza już dla akcji scenografii. „Zoldana Manovic (l. 32)” – personalia podane w konwencji brukowca, kroniki wypadków czy anonsu o zaginionych – podobnie jak sama Masłowska, kiedy startowała z pisaniem „Magicznej rany”, przebywa akurat na rezydencji literackiej. W bałkańskiej ojczyźnie mieszkała kątem u rodziców, biedowała i „czuła się ekstremalnie samotna”. Raz udało jej się „nafutrować” na wernisażu, „przeważnie chodziła lekko głodna. […] Marzyła już tylko, by nadszedł dzień upragnionego wyjazdu”. Wyposażona w kremy z promocji, puste opakowanie po diorze i „parę aspiracyjnych lektur”, przybywa więc na rezydencję z konkretnym celem: „marzyła o tym, że wreszcie się nażre porządnego, drogiego, zachodniego biojedzenia”.
Napięcie między Wschodem, z którego chce się wyrwać, i Zachodem, do którego wyrywa się pełna nadziei na poprawę losu, polega na starciu dwóch biegunowo odmiennych rodzajów nudy. Marazm przesytu, którego źródłem jest dobrobyt, zostaje skontrowany przez stagnację biedy i nic-się-nie-dziania. Wyłączając oczywiście wszędobylskie akty przemocy. Bo rodzinna kraina Zoldany to park rozrywki pt. „Horror”. Masłowska spiętrza tu stereotypy do skali absurdu tak, że aż same stają się śmieszne: „pijani ludzie wypełzali zewsząd jak zombie”, pobyt w szkole przypominał „satanistyczny rytuał, skok przez naszpikowanego gwoździami kozła, mroczną kaźń”, a klasy specjalne wypełniało się „kiblującymi kolejny rok wyrostkami”, które „biły się, śmierdziały, rzucały na ściany, popełniały samobójstwa, atakowały się nawzajem nożami, kopulowały ze sobą i zachodziły w ciążę”. W kontrze dostajemy doskonałą sterylność rzeczywistości, która „pozbawiona była gwałtowności, konfliktu i przemocy”, co nadawało jej cechy „dziwnego bezruchu, niepokojącej senności”, a segregacja śmieci stała się „ni to sportem narodowym, ni to religią”. W żadnym z tych miejsc nie da się żyć.
Od początku pisanie Masłowskiej jest geograficznie usytuowane. Podejmowane z perspektywy Europy Środkowej, której Zachód uświadamia co krok, że do jego standardów jakoś wciąż nie potrafi dobić. Nastawienie bohaterów wobec Zachodu to skomplikowany bigos z kompleksów i aspiracyjnych marzeń, czasem też dumy podbijanej poczuciem niższości. Osobne pytanie, na ile na tej kartografii odciska się usytuowanie pokoleniowe. Wychowywaliśmy się (mówię „my”, umieszczając siebie z Masłowską w jednym milenialskim pokoleniu) karmieni wizją „skoku cywilizacyjnego do Europy”, wypatrując „posłańców wielkich wiadomości, wielkiej nadziei” – jak mówił Włodzimierz Szaranowicz w najwspanialszym exposé na temat polskiej transformacji. Miało to swoją dobrą stronę, miało też twarz automatycznego imitacjonizmu. Masłowska szybko wzięła na cel tych, którzy wierzyli, że wszystkie ich problemy rozwiążą się, kiedy utopią swoją lokalność w homogenizującej zupie rynkowej globalizacji. W „Między nami dobrze jest” bohaterowie udają, że nie są „żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi”, a polskiego nauczyli się „z płyt i kaset”. Dziś jesteśmy już jednak w zupełnie innym miejscu. Wyznaczany przez Zachód horyzont zastąpiło kretyńskie samozadowolenie („uczyli się od nas jeść widelcem!”), względnie trzeźwiące oprzytomnienie, umotywowane faktycznymi zmianami społecznymi. To do Polski jako „Zachodu” przyjeżdża się do pracy, co Masłowska zresztą wychwytywała w swoich poprzednich książkach. Teraz można by odnieść wrażenie, że niezbyt je uwzględniając, skazuje swoje postacie na nieco przebrzmiałe już aspiracje. Znakomicie wychwytuje jednak nowe.
Widzialność
„Magiczna rana” to książka o społecznej widzialności. Odbywa się w krajobrazie technologicznym całkowicie odmienionym w stosunku do pierwszych książek Masłowskiej. Cyfrowa rewolucja zmiotła dotychczasowe reguły gry. Nazwiska gwiazd ze starych mediów, filmu i telewizji już się zapomina, jak tej aktorki z serialu „Piastowie”, czyli „Korony królów” po masłowsku. To świat, w którym jest się no name’em, kiedy nie ma się konta na YouTubie, walutą są followersi, status wyznacza „liczba wyświetleń”. To nasz świat, w którym dzieciaki pytane w szkołach o wymarzony zawód odpowiadają: „youtuber”.
Zastój prowincjonalnego miasta mają przerwać Dni Otwarte Multiparkingu, na które „zaproszono parę osób naprawdę «na topie»”, czyli zgraję youtuberów, z których „niektórzy byli naprawdę potężni, mieli po kilka milionów obserwujących”. Wystawiając do wiatru oczekujący je tłum, gwiazdy zabawiły tylko chwilę, odbyły trasę między swoimi „luksusowymi terenówkami” a „ogrzewanym VIP-namiotem z drinkami i cateringiem”. Jedno z najbardziej przerażających zdań książki wygląda niepozornie: „Byli oni bardzo znani”. Apodyktycznie, jak w przykazaniu, które nie pozostawia miejsca na negocjacje. Influencerzy jako nowa kasta panująca wyznaczają horyzont aspiracji.
Masłowska nie idzie jednak na skróty, snując opowieść o jakimś uciemiężonym przez cyfrowe elity ludzie. Bez popytu nie kręciłoby się przecież przynoszące zyski koło fortuny: „ubogie kobiety w błotnistej i przemarzniętej ziemi pchają spacerówki dziecięce i wózki inwalidzkie, jednak pragnienie rozświetlenia burej codzienności zabawą, odmianą, byciem wśród innych, selfie z kimś znanym było silniejsze”. Niektórzy, jak matka Zoldany, lubią „zostawiać szczególnie pięknej i bogatej celebrytce zaskakująco surowe komentarze”, nie stoi jednak za tym żadna sprawczość. Po przekroczeniu pewnego progu rozpoznawalności także nieprzychylne opinie można monetyzować.
Na przeciwnym biegunie nie mamy po prostu ludzi zbędnych i niewidzialnych, ale takich, którzy traktowani zwykle jak powietrze, spotykają się z przemocą, kiedy tylko widzialni się staną. Zostają wtedy obiektami hejtu wylewającego się w opiniach Google’a, których pokraczne zapisy Masłowska włącza do tekstu. To ofiary ataku ze strony urażonych konsumentów, jak chłopak przyrządzający tosty, który czyta, że w jednym z nich zapiekł klientowi paragon, albo dziewczyna, która za sprawą nieprzychylnych opinii wylatuje z pracy w rzemieślniczej piekarni. To ludzie, którzy chcieliby wręcz zagwarantować sobie immunitet w postaci niewidzialności. Jak ci wygłodniali staruszkowie, którzy potykając się, wpadają w błoto na wertepach powstałych podczas budowy centrum handlowego: „Nie mogli jednak liczyć na pomoc. Świadkowie wypadków natychmiast podrywali się, by nagrywać ich żałosne wygibasy telefonami, a upokarzające filmiki wrzucali od razu do sieci”.
Obojętność jest tu spleciona z okrucieństwem. Nikt się nie przejmie kimś, kto obok umiera, a jeśli dostrzeże krzywdę, to tylko po to, by ją pomnożyć. Parze obojętność–okrucieństwo odpowiada inna, w której Masłowska świetnie uchwytuje afektywne bieguny charakterystyczne dla naszego czasu: momentalne przechodzenie od apatii do ekscytacji. Ludzie pogrążeni w mechaniczności i banale swoich gównorobót wpadają w punktowe euforie, których zapał wygasa jednak równie szybko, jak wybucha. Po chwilowych zamieszkach „po zniknięciu gwiazd zapanowała atmosfera rozczarowania, a reszta popołudnia przebiegła w marazmie”. Ciągle czeka się na „plot-twisty”, które przerwałyby monotonię, te jednak uparcie nie nadchodzą. To świat, w którym rozpaczliwie wypatruje się świątecznego wyłomu. Nieustające pasmo marketowych promocji fiestę czyni wprawdzie nieprzerwaną, sprawia jednak, że żadne prawdziwe święto nie jest już możliwe. Jedyna dostępna atrakcja to otwarcie parkingu („zapierającego dech […], z którego miasto było bardzo dumne”) przy centrum handlowym.
Jak ujmowała to Masłowska podczas spotkania promocyjnego w Gdyni, „Magiczna rana” jest książką o rozdźwięku między teatralną autokreacją, jaką urządzamy w mediach społecznościowych, a dużo mniej jaskrawym życiem, które jest „okradane z tych kolorów i z tej intensywności”. Po przećpaniu skrolem i lajkami świat poza nimi ulega wypłaszczeniu, zaczyna w nim brakować doznań. A dojmującą przepaść między tymi dwiema przestrzeniami chce się przeskoczyć na trampolinie z aspiracji. Te najmocniej widać u Masłowskiej w kulinariach.
Wielkie żarcie
„Wielkie żarcie” – tak mógłby brzmieć alternatywny tytuł książki. Jedzenie staje się w niej elementem dystynkcji, a nawet formą tożsamości. To, co się je, wyznacza miejsce na drabinie społecznej. Postaci kombinują, jak odróżnić się od „niższych warstw” za pomocą jedzenia. Proste: jeść wykwintną pizzę zamiast tej z mrożonek i mówić „Tom Kha”, by zawstydzić tych, którzy pozostali przy „zupie tajskiej”. „Kto je dziś białą mąkę?”, ląduje na mojej prywatnej liście najśmieszniejszych zdań polskiej prozy współczesnej. To kontynuacja „Operetki” Gombrowicza, gdzie je się „kolację sauce languedoc, chème soubise” po to, by gmin nie „odkhył, że nasza dupa taka sama”. Ale też „Biesiady u hrabiny Kotłubaj”, gdzie Bolek Kalafior marznie za oknem, gdy kalafior paruje na arystokratycznym talerzu. Wszystko to nie dziwi w kontekście autorki legendarnego „Chleba”, a także „felietonów parakulinarnych” zebranych w „Więcej niż możesz zjeść”.
Także w „Magicznej ranie” świat kręci się wokół chleba. Chleb to potrzeba uprawniona – pisał Gombrowicz do Jeana Dubuffeta – uprawniona, bo naturalna, zaspokaja głód, inaczej niż papieros – potrzeba sztuczna i związana z nałogiem, a kto twierdzi inaczej, niech da sobie „na śniadanie paczkę gauloises, a na obiad kilka cygar” i zobaczymy, jak długo pożyje. U Masłowskiej trudniej już o takie rozróżnienie. Natura została zaanektowana przez rynek, który staje się od niej niemal nieodróżnialny. W „Pawiu królowej” „wielki księżyc już nad miastem widniał,/ po chwili dopiero się pokumał, że to nie księżyc, tylko logo Lidla”. W „Magicznej ranie” chleb przestał być wyłącznie pożywieniem, przechwycił go system gierek w dystynkcję. Chleb może stać się trendem, kiedy jest chlebem rzemieślniczym, podawanym w Chlebovni. To „chleb miso z konfiturą z czosnku niedźwiedziego”, który się piecze, „nie mając krzty pojęcia, co to”, a na Instagrama wstawia się sesje zdjęciowe bułek. Chleb anektuje marketingowa nowomowa, nie może więc istnieć chleb przypieczony, ale „rustykalny”, z „mocno wypieczoną skórką w kontraście” do „jego wilgotnego, przebogatego wnętrza”. A ci, których na niego nie stać? „Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka!” U Masłowskiej lud obżera się słodyczami, a i tak umiera w poniżeniu.
Najwięcej chyba jednak kpin pojawia się przy diecie wege („stek z papieru czerpanego”). Masłowska nie szydzi oczywiście z niej samej, ale ze skłonności do automatycznego nadawania tożsamościowych nakładek, jak te ze zdjęć na FB. Jak nie poczuć się przez Masłowską urażonym? Nie bierzcie etykietek, z którymi się identyfikujecie, za swoje tożsamości, a będziecie mniej oburzeni. Jako wywodzący się z ludu, a do tego czasem tu i ówdzie pisujący, facet, Polak i wegetarianin kibicuję kpinie z wszystkich tych pięciu tożsamości.
Tego też chyba dotyczą największe jak dotąd nieporozumienia pojawiające się w kontekście tej książki. Spore poruszenie wywołał temat, o który Masłowska zahaczyła w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, a który redakcja postanowiła wybić w tytule: „Poprawność polityczna stała się buldożerem do rozjeżdżania tych, którzy nie nadążają”. Widzę w tym protest przeciwko konieczności ciągłego apdejtowania naszych wewnętrznych oprogramowań. Oczywiście, starajmy się o inkluzywny język, nie zawiązujmy jednak może doraźnych policyjnych trybunałów, które najdrobniejsze odstępstwo od obowiązujących formuł uznają za niewybaczalne wykroczenie. Zwłaszcza że koniec końców okazują się one grą w dystynkcję. I chyba Masłowską najbardziej interesuje właśnie proces zatrzaskiwania się jednostek w sztywnym gorsecie frazesu, który krępuje ruchy. To proces masowej standaryzacji, w którym każde zachowanie zostaje spakowane w wymierny format.
Jednostka pilnie poszukiwana
Masłowska jest przede wszystkim kronikarką
Z tego powodu Masłowską warto czytać w asyście takich autorów jak David Foster Wallace („E Unibus Pluram” brzmi jak potencjalny tytuł niejednego tekstu Masłowskiej) czy Pier Paolo Pasolini („ludobójstwem” nazywał towarzyszący włoskiemu boomowi gospodarczemu proces masowej śmierci pojedynczości na ołtarzu konsumpcyjnego ujednolicenia). To świat, w którym „fabryczne dziewczyny w opakowaniach po dziesięć sztuk: te same kurtki, spodnie, włosy, tak samo zrobione brwi, rzęsy, standaryzowane nosy, usta”, „poruszające się ławicą”, „śmiejące się tak samo” wykonują te same podpatrzone na TikToku gesty, „synchronicznie wtykając w pysk iqosy”.
Rzutuje to na język postaci Masłowskiej. Silny mówił językiem „zrobionym”, ale przede wszystkim jeszcze swobodnym i rozchełstanym, pełnym zdań kleconych na bazie sieczki z klisz i frazesów. Podciągał się przy tym nieudolnie do tego, co rozpoznawał jako wzorce wyższej polszczyzny: „twa twarz”, „świat wyszedł z foremki”. Żadnych takich autorytetów nie mają już obecni bohaterowie Masłowskiej. Mówią językiem „zasłyszanym”, ale to język spakowany w poręczne pojemniki, ometkowany, rozbrzmiewający już po wielkiej melioracji myślenia. Język porusza się po wyżłobionych koleinach, a zarazem potyka o te same gotowce, które zapewniają mu podpórkę. Masłowska od zawsze wychwytuje tę skłonność do etykietowania świata i wtłaczania go w przewidywalne szablony. Tożsamości dobiera się tu jak z półki w markecie, to zupki instant do natychmiastowego skonsumowania.
Ten sformatowany świat Masłowska pociąga czasem kreską tak grubą, jak gdyby też skalkowaną z formatu. Celebrytka z macewą, która nie wie, co z nią zrobić, więc pyta fanów o pomysły DIY w komentarzach, albo gość przerywający sobie w pół słowa, bo to rozpoczęte nie było dostosowane do nowych norm wrażliwości – to jednak trochę za łatwe rozwiązania. Skutkuje to karykaturą. Choć i jej można by bronić. Masłowska jak gdyby upodabnia formę językową do rzeczywistości, którą ma ona unieść. Posegregowany na szablony świat oddaje często farsowymi figurami wyciętymi z szablonu.
Czy jest to u Masłowskiej czymś nowym? Niekoniecznie. „Magiczna rana” nie jest książką przełomową, nie jest książką wprowadzającą szczególnie nowe wątki do pisania Masłowskiej, raczej dociska akcenty w tym, z czego już ją znaliśmy. A jednak wolę to niby-dreptanie-w-miejscu niż rzekomy ruch do przodu, którym szczyci się niejeden, bo stawki tego pisania pozostają najwyższe. Nawet jeśli tu i ówdzie słyszy się, że to tylko jakieś boomerskie biadolenia.
Bo Masłowska zadaje zasadnicze pytania. O to, czy z wiecznego spektaklu oraz spirali obojętności i okrucieństwa można się przebić ku czemuś namacalnemu, co nie byłoby zarazem krzywdą lub śmiercią. Bo to właśnie doznawane upokorzenia czynią bohaterów Masłowskiej pojedynczymi, wyłamującymi się z niezróżnicowanej masy. Tymczasem pragną oni stać się pojedynczy, ale w imię życia. Stąd buzujące w nich pragnienie miłości. I stąd tak dużo ekstatycznego seksu. Nawet jeśli możliwy jest on tylko w przestrzeniach tranzytowych i z doskoku, jak w jakimś „Ósmym dniu tygodnia” do kwadratu. W tej rzeczywistości tak pełnej jedzenia głód miłości pozostaje jedynym niezaspokojonym. Zarazem żądanie jego zaspokojenia wybrzmiewa tym mocniej, im mniej znajduje się na nie miejsca.
Tak dzieje się w znakomitym „Rękopisie znalezionym w butelce po fancie”, gdzie bohaterka wyrywa się ze swojej pracy polegającej na wypełnianiu tabelek w excelu, żeby w tajemnicy przed mężem spotykać się na seks w hotelu Encore. To hotel wypełniony osobnikami wciąż („encore”) żywymi, ale wciąż dogorywającymi. Hotel California z paździerzu, Sanatorium pod Klepsydrą z Biedronką tuż za rogiem. Upiorna przestrzeń powszechnej entropii, gdzie wszystko jest tknięte rozkładem, zgniłe, poprzecierane, złachane, zawieszone w pośredniej sferze między istnieniem a nieistnieniem.
W takich miejscach pisanie Masłowskiej jeszcze chyba nie bywało. W tytule opowiadania/rozdziału Potocki macha Schulzowi (są nawet manekiny!), ale podkręconemu ekranizacją Hasa, jest to przestrzeń wypełniona przedmiotami po kantorowsku „ubogimi”, po hasiorowemu tandetnymi, jak w „Piotrusiu” Lipskiego naznaczona prowizorką i protezami w miejscu kikutów kończyn. Papierowe dekoracje z zakończenia „Wojny polsko-ruskiej” niespodziewanie znajdują rozwinięcie w schulzowskiej dykcie.
Czy to jednak aż tak wielka niespodzianka? Nim w „Wiośnie” ożywiło się manekiny, Franciszek Józef „pokratkował świat na rubryki”, w których świat został zamknięty „na klucz, jak więzienie”. Czy tamten potrzask nie wygląda jak praprzodek rynkowego sformatowania, które tak prześladuje Masłowską? Swoje obserwacje Masłowska prowadzi z miejsca, w którym mimo duszącego zatrzaśnięcia w szablonach wciąż ma się nadzieję na wyłom w spektaklu. I jeśli w świecie „Magicznej rany” jednostkowa tak często okazuje się dopiero śmierć, Masłowska tym bardziej rozpaczliwie i nieustępliwie stawia pytanie o to, w jaki sposób ujść ze spektaklu z życiem. I takiego exodusu wypatruje, nawet jeśli gdzieś w nas ciągle „wybuchają bomby z gwoździ”.