„Swoja własna karykatura” – tak przedstawia się Donguralesko w utworze o powtarzalności zawartym na płycie, która składa się niemalże z samych powtórzeń. Rzut okiem na okładkę wydanych w tym roku „Miejskich ptaków” wystarczy, by wychwycić charakterystyczną pozę, nawiązanie do „El Polako”, trzeciej solowej płyty Gurala z 2008 roku. Po przesłuchaniu kilku pierwszych utworów z najnowszego albumu trudno uwolnić się natomiast od wrażenia, że twórca znany z bogatych kulturowych aluzji aktualnie najchętniej nawiązuje do samego siebie.
Giovanii Dziadzia, Dziadzior, Hardcorowy Papa oraz posiadacz innych niezliczonych pseudonimów rapuje, jak przystało na czterdziestokilkulatka, który swoje nagrał, swoje przeżył, swoje osiągnął. Z perspektywy wypracowanej przez dekady pozycji legendy rodzimej sceny nagrywa z imponującą regularnością, której nie zawsze towarzyszy równy poziom wszystkich tracków. DGE nie próbuje zaskakiwać, nie próbuje być najlepszy, nie wymyśla siebie na nowo, bowiem, jak stwierdza w jednym z zawartych na płycie skitów: „Życie to nie jest pierdolona oda do doskonałości”.
Z ostentacyjną nonszalancją tworzy więc z fragmentów swoich starych zwrotek (np. „całe życie na blokach” z utworu „Mercedes-Benz”) nowe refreny („Bonanza”), a starymi refrenami (np. „to tylko maya”) wypełnia nowe zwrotki („Miejskie ptaki”). Zaprasza na featuringi gości, z którymi już kiedyś nagrywał (O.S.T.R., Fokus, Heron). Dostarcza starym fanom wiele znajomych linijek, a przede wszystkim poczucie, że mają do czynienia ze starym dobrym znajomym. Wraca do ulubionych tematów i obrazów: spacer po górach, nawiązanie do klasyki literatury, trochę publicystyki, stała dawka braggowych fragmentów… To, że udaje mu się nie powtarzać rymów i wciąż nimi zaskakiwać, stanowi jedno z najważniejszych źródeł jego fenomenu.
Po co pisać o „Miejskich ptakach”, skoro to płyta nieprzełomowa, nie najlepsza w dyskografii, niezmieniająca reguł rap gry? Może dlatego, że to album twórcy naprawdę unikatowego. Od ponad dwóch dekad Donguralesko powtarza się bowiem w sposób nieprzerwanie zajmujący. Prawdopodobnie ze względu na to, że konsekwentnie jest na swoich płytach przede wszystkim raperem. Nie rapującym intelektualistą, nie rapującym publicystą, nie rapującym celebrytą, tylko wiernym wyznawcą stylu, który zafascynował go ponad ćwierć wieku temu.
Przy okazji ożywionej dyskusji o netflixowym „Całym tym rapie” Marcin Flint zwracał uwagę, że filmy dokumentalne o hip-hopie próbują pokazywać poprzez ten gatunek inne zjawiska, najczęściej społeczne. Sam rap natomiast to temat hermetyczny, ostatecznie interesujący nie aż tak wielu odbiorców. Bardziej na pracę naukową niż kilkuodcinkowy serial. Trzeba przyznać, że Gural mógłby być tematem takiej właśnie pracy, np. językoznawczej analizy imponującego zakresu leksykalnego albo napisanego przez obdarzonego świetnym słuchem muzykologa traktatu o rytmie. Tylko że, pisząc w ten sposób o DGE, trzeba jednak bardzo uważać, by nie zracjonalizować twórczości, która w swych najlepszych momentach bywa irracjonalna. Słuchając Donguralesko, ma się bowiem poczucie, że ponosi go muzyka, wyobraźnia, a przede wszystkim język.
Jego rap jest pod tym względem przeciwieństwem twórczości Łony, który zdaje się prawie nigdy nie tracić kontroli nad tym, jak przedstawia się publiczności: albo jako błyskotliwy felietonista, albo ktoś, kto na płycie „Taxi” zbliżył się do formy reporterskiej prozy ukazującej wybrany temat z wielu różnych perspektyw. Kolejne albumy są w jego przypadku wynikiem gruntownych przemyśleń.
Tymczasem Donguralesko zapytany w skicie otwierającym „Miejskie ptaki” o to, co czuł, nagrywając ten materiał, odpowiada: „Nie wiem, jak się czułem, dlatego że ja tak szybko robię albumy, że nawet się nie zdążę poczuć nijak”. To niekoniecznie kokieteria. Na swojej 26 już płycie deklaruje: „Rap jest sportem, beat jest kortem, patrz, to forhend”. Takimi wersami wchodzi w rolę doświadczonego mistrza, dla którego nagrywanie kolejnych płyt jest po prostu formą pokazu umiejętności, ale i treningu, istotnym elementem rytmu codzienności. Przy okazji raper wytrąca potencjalnym krytykom z ręki ważny argument. Czy jest bowiem sens zarzucać przewidywalność zawodnikowi, który od lat ogrywa rywali swoimi firmowymi zagraniami?
DGE nie ma co prawda mierzonych w dziesiątkach milionów wyświetleń największych gwiazd współczesnej sceny ani gwarancji, że jego kolejną płytę chwilę po premierze zaczną analizować i zachwalać dziennikarze opiniotwórczych mediów. Otacza go za to szacunek młodych i starych, true- i newschoolowców. Świetnie czuje się w towarzystwie postaci takich jak zafascynowany grime’em Miły ATZ, nagrywa z obiecującymi młodymi raperami takimi jak Floral Bugs. W 2021 roku pokazał, że potrafi odnaleźć się na drillowych beatach w towarzystwie Waldemara Kasty („Maradona”), jednak przede wszystkim pozostaje wierny rapowi spod znaku Nasa czy Rakima. Będąc konsekwentnie niemodnym, kilka lat temu znów stał się modny za sprawą popularności mocno tradycyjnych brzmień spod znaku wytwórni Griselda Records.
Donguralesko, fot. Krzysztof TlenFoto (tlenfotostudio)
Jednocześnie można dziś uznawać Gurala za prekursora coraz istotniejszych w polskim rapie tematów. Gdy młodsi od niego o dwie dekady twórcy tacy jak Hubert. czy asthma wprowadzają do swoich tekstów wątki ekologiczne bądź zaczynają opowiadać o przyjemności płynącej z włóczenia się po polskich parkach narodowych, wchodzą na ścieżkę, którą Gural konsekwentnie wydeptywał przez ostatnich kilkanaście lat. Idą szlakiem rapera, który ponoć w Tatrach przeszedł kilka razy wszystkie możliwe szlaki. Zaczynał od opisywania „betonowych lasów”, ale potem coraz częściej interesowały go po prostu lasy.
Co ważne, zajawka naturą, w przypadku DGE chyba jeszcze starsza niż zajawka rapem, nie zaprowadziła go w stronę hiphopowej wersji piosenki turystycznej. Choć zdarzały mu się i nadal zdarzają wersy mocno egzaltowane, potrafi mówić o wpatrywaniu się i wsłuchiwaniu w przyrodę w sposób naprawdę poruszający, a przy tym bezpretensjonalny. Świadczy o tym tytułowy track z ostatniej płyty. To real talk dojrzałego faceta, który poleca na swoich socialach „Ornitologię terapeutyczną” Piotra Tryjanowskiego i Sławomira Murawca, by następnie nagrać utwór mogący zachęcić niejedną osobę do obserwowania ptaków. Tworzy własne „Ptasie radio”, w którym zamiast Tuwimowskich onomatopei dostajemy kolejny znak firmowy Gurala, czyli wsamplowane dźwięki natury. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy idąc przez park, słyszy sójkę, srokę, gila, a może ziębę, powinien sprawdzić „Miejskie ptaki”, najlepiej razem z teledyskiem. Hiphopowy etos bycia blisko osiedlowych realiów znajduje w tym nagraniu mocno nieoczywistą realizację, a rym „policja” – „wróble w forsycjach” to uliczna poezja najwyższej próby.
Trzeba przyznać, że Donguralesko z rozmachem zrealizował w swoich tekstach pragnienie wielu ludzi szukających w kontakcie z naturą okazji, by „złapać dystans”. Często ów dystans ma u niego skalę wręcz kosmiczną. Jest postulowaną już przez stoików próbą patrzenia na siebie jako na drobny element wszechświata.
Donguralesko, „Miejskie ptaki”, Shpady 2024Nie oznacza to, że El Polako nie angażuje się w komentowanie polskiego życia politycznego. W ciągu ostatniej dekady konsekwentnie potępiał rasizm zyskującej na popularności antyuchodźczej retoryki, opowiadał się przeciwko rabunkowej eksploatacji polskich lasów, nie miał litości dla zwolennikach teorii spiskowych, a przede wszystkim bazujących na ich lękach polityków. Z „Weselem” Wyspiańskiego i „Mszą za miasto Arras” Szczypiorskiego w ręku szukał sposobu na zrozumienie i opisanie współczesnej Polski, w stosunku do której odczuwa na zmianę dumę i frustrację.
Można jednak odnieść wrażenie, że człowiek, który interesuje go szczególnie, najważniejszy bohater jego utworów, Polakiem został wczoraj, przedwczoraj wynalazł koło, a przed miesiącem dotarł do Europy, wcześniej zasiedlał Afrykę i Azję. W zasadzie wciąż pozostaje wędrującym po świecie niespecjalnie rozwiniętym i rozgarniętym Homo sapiens.
Gdyby podejrzewać Juwala Noacha Harariego o słuchanie polskiego rapu, można by założyć, że wydając w 2011 roku swój bestseller „Od zwierząt do bogów”, inspirował się nagranym rok wcześniej „Totemem leśnych ludzi”. Poznański raper opowiadał na tym albumie o pierwotnych, prehistorycznych czasach, epoce kształtowania się fundamentalnych nawyków i reakcji, które wciąż się w nas odzywają. Na tle pulsujących etnobeatów przyglądał się odległym epokom, ale i przeglądał się w nich po to, żeby zapytać, co możemy dalej zrobić z człowieczeństwem.
Na „Miejskich ptakach” jest kilka powrotów do tematyki znanej z „Totemu” czy „Magnum Ignotum”, najpoważniejszych płyt rapera, którego fascynacja czasami łowców i zbieraczy sprawia, że nawet w luźnej pogawędce z Winim zaczyna ni stąd, ni zowąd opisywać miejsca w okolicach Poznania, do których… dotarł lodowiec. Najważniejszym tego typu utworem jest „Co mówi kamień?”, nawiązujący do wiersza Wisławy Szymborskiej tekst, który rozpoczyna się w sposób efektownie sentencjonalny: „Co mówi kamień? Spirala pragnień to suma zranień”. To medytacyjna próba zobaczenia w czymś, co wydaje się najbardziej stałe i niewzruszone, śladów monumentalnych procesów przekształcających rzeczywistość zgodnie z konsekwentnym rytmem natury. Gdy Donguralesko rapuje: „Wędrujemy po spirali jak gdyby, cały kosmos rośnie cicho jak grzyby, biją bębny, kręcą się tryby”, po raz kolejny udowadnia, że czas cykliczny jest w jego twórczości znacznie ważniejszy od linearnego. Może dlatego sam także pisze teksty, w których systematycznie powracają lekko zmodyfikowane miejsca, zagadnienia, a przede wszystkim zdumienia.
Pisanie powtórzeniami ma na „Miejskich ptakach” także zupełnie inny charakter. Są one nie tylko odzwierciedleniem majestatycznego rytmu mechanizmów historii czy ewolucji, lecz także wyrazem dojmującej rutyny. Wersy takie jak „Znowu święta, znowu «Kevin sam w domu», tylko muzyka może nam pomóc” z empatią opisują los zapracowanych współczesnych „galerników” próbujących przeżyć przytłaczającą polską jesieniozimę z założeniem: „Byleby przyszedł marzec i wiosna”.
W „Kevinie samym w domu” DGE wydaje się zaliczać sam siebie do grona zdecydowanie niemłodych wioślarzy zmagających się z upływem czasu, melancholią oraz świadomością własnej przewidywalności. Może to właśnie w tym, najmniej spektakularnym na całej płycie, pozbawionym braggowej maestrii i poetyckiego rozmachu utworze znaleźć można najważniejsze źródło obsesyjnej kreatywności wciąż jednego z najciekawszych polskich raperów.