Ameryka Łacińska jako wędrówka
fot. Daniel Zanini H., "Amazonia", flickr.com, CC BY 2.0

24 minuty czytania

/ Literatura

Ameryka Łacińska jako wędrówka

Rozmowa z Arturem Domosławskim

Byłoby nieźle, gdybyśmy nie tylko uznali osobność historii i drogi latynoamerykańskich społeczeństw, ale próbowali też czegoś się od nich nauczyć – mówi autor książki „Rewolucja nie ma końca”

Jeszcze 6 minut czytania

MATEUSZ MARCZEWSKI: Spotykamy się przy okazji premiery pana książki „Rewolucja nie ma końca. Podróże w krainie buntu i nadziei” – fascynującej opowieści o Ameryce Łacińskiej, do której wraca pan po dwóch dekadach od wydania „Gorączki latynoamerykańskiej”. Kiedy odezwała się do mnie Zofia Król, sugerując rozmowę – dwa tygodnie wcześniej ukazała się moja książka „Pasażerowie. Ayahuaska i duchy Amazonii” – zastanawiałem się, co mogłoby być punktem łączącym nasze opowieści z tamtego rejonu świata. Pan jest ekspertem, jeździ pan tam od trzech dekad, po „Gorączce” napisał pan jeszcze „Śmierć w Amazonii” i „Wykluczonych”. Moja przygoda z tym regionem jest krótsza. Byłem w Amazonii zaledwie kilka miesięcy, interesowało mnie dość wąskie zjawisko współczesnego metyskiego szamanizmu i globalnej mody na ayahuaskę.

Przypomniałem sobie jednak pewien moment, w którym pierwszy raz znalazłem się w osadzie rdzennych, w której ściany domów wykonano z folii budowlanej, a dachy pokryto blachą falistą. Ludzie mieli w domach telewizory podpięte do paneli słonecznych i akumulatorów, ale jednocześnie nie mieli dostępu do pitnej wody, bo nurt przepływającej obok rzeki zanieczyściła kompania naftowa. Kiedy opowiadałem o tym paradoksie moim znajomym – bo jak można nie mieć pitnej wody w lesie – miałem wrażenie, że nie są na tego rodzaju splątaną rzeczywistość gotowi. Zadam więc pytanie otwierające: czy my – Europejczycy, ludzie Zachodu, ludzie Globalnej Północy – jesteśmy gotowi na Amerykę Łacińską? Czy jesteś w stanie ją zrozumieć?
ARTUR DOMOSŁAWSKI: Powodów, dla których trudno nam czasem zrozumieć Amerykę Łacińską, jest kilka. Pierwszy jest polityczny. Kiedy zacząłem tam podróżować w latach 90., interesowałem się transformacjami ustrojowymi. Wychodziliśmy z innych doświadczeń – my żegnaliśmy komunizm i szliśmy ku kapitalizmowi; oni żegnali antykomunistyczne dyktatury, choć nie szli bynajmniej w stronę komunizmu. I oni, i my szliśmy w stronę dość skrajnej wersji kapitalizmu, w której rolę państwa, politykę socjalną spycha się na margines, a zabieganie o dobrostan jak największej liczby ludzi traktuje się jako „rozdawnictwo” itp. 

Gdy zaczynałem publikować pierwsze teksty, dość szybko uświadomiłem sobie, że część czytelników nie ma „wyposażenia”, by przyjąć to, o czym opowiadam. Antykomunistyczna hegemonia umeblowała umysły i przysłoniła szansę na zrozumienie innego doświadczenia. Przykładowo: niezrozumiała była niechęć Latynosów do USA – pomimo że setki tysięcy z nich rocznie migruje do Stanów Zjednoczonych. „Przecież Stany to kraj demokracji i wolności” – oto dość powszechne przekonanie, na pewno powszechne było wtedy. Próbowałem więc pokazywać, że dla tamtego regionu świata Stany Zjednoczone odgrywały rolę podobną do tej, jaką w naszym imaginarium odgrywał Związek Radziecki.

Podobnie rzecz miała się z antykomunistycznymi dyktaturami – z jednej strony mówiło się, że były one krwawe i autorytarne, a z drugiej pochylano się nad nimi ze zrozumieniem i mówiono, że gdyby nie one, to w regionie zapanowałby komunizm. Komunizm, socjalizm bywał – i wciąż zresztą bywa – opisywany u nas jako absolutne zło. Tymczasem gdy porównuje się życie w autorytarnym PRL i, powiedzmy, w Chile za Pinocheta czy w Argentynie za rządów junty wojskowej – nie mam wątpliwości, gdzie brutalniej łamano prawa człowieka, gdzie masy ludzi nie miały dostępu do podstawowych dóbr.

Jednocześnie na poziomie ludzkim, jednostkowym można było dostrzegać podobieństwa między naszymi światami. Jeden z dawnych rewolucjonistów z Brazylii, który znał oba nasze światy, powiedział mi kiedyś, że ten sam typ pragmatycznego, umiejącego „się ustawić” człowieka, który był PRL-owskim aparatczykiem, w Brazylii był antykomunistą, który wsadzał studentów do więzienia. I prawem analogii: ten sam typ człowieka, który w Polsce buntował się przeciw „komunie”, w Brazylii i innych krajach Ameryki Łacińskiej brał do ręki broń i walczył o bardziej sprawiedliwy świat pod hasłami komunizmu lub innych egalitarnych idei.

To, co było czasem niełatwo przyjąć trzy dekady temu, dziś wydaje się łatwiejsze. Ludziom z młodszych roczników, nieobciążonych bagażem PRL-u – mówię tu np. o pokoleniu tworzącym choćby Krytykę Polityczną i jeszcze młodszym, udzielającym się w ruchach np. na rzecz klimatu – łatwiej przychodzi zrozumieć świat, w którym antykomunizm nie jest „religią”, a kapitalizm jest na co dzień surowo krytykowany.

Odwrócenie globalnego wektora komunizm – antykomunizm w przypadku Ameryki Łacińskiej można zrozumieć, bo ma swoje uzasadnienie w sąsiedztwie USA. Ale co z przemocą polityczną? Mówię tu o specyficznym latynoamerykańskim modelu sprawowania władzy, w którym do głosu regularnie dochodzi siłowe rozwiązanie spraw. I to bez względu na to, czy mamy do czynienia z peruwiańską prezydent Diną Boularte, czy byłym prezydentem Wenezueli Hugo Chávezem. Nie jest to tylko moja obserwacja. Michel Franco, meksykański reżyser, zrobił nawet film „Nowy porządek”, który opowiada o tym przemocowym duchu Ameryki Łacińskiej. W filmie Franco oglądamy przygotowania do bankietu w ekskluzywnej willi, w jakimś niedookreślonym bliżej kraju, a chwilę później wybucha krwawy przewrót i znajdujemy się w świecie chaosu, gwałtów i tortur. Tutaj dochodzimy chyba powoli do sedna pana książki, tej niezwykłej latynoamerykańskiej dynamiki.
Niezależnie od tego, w co finalnie przerodziła się rewolucja boliwariańska Cháveza, u początku była ona projektem emancypacyjnym, nastawionym na zniwelowanie społecznych nierówności i włączenie warstw ubogich do kręgu uczestniczących w systemie na pełnych prawach. Jednocześnie Chávez był wojskowym. W Ameryce Łacińskiej – mówię tu z perspektywy tzw. długiego trwania – władzę często sprawowano w sposób autorytarny. To dziedzictwo kolonializmu – zdobywcy trzymali pod butem podbitych. Potem robili to różni wodzowie, którzy rządzili swoimi społecznościami, regionami, całymi krajami silną ręką – często wspierając się na wojsku. Specyfiką Ameryki Łacińskiej jest to, że choć w większości przypadków prowadzono w ten sposób brutalną politykę w interesie wielkich posiadaczy ziemskich, przemysłowców, klas średnich i wyższych, to znane są też inne sytuacje – rządów wojskowych, zazwyczaj miękkiego autorytaryzmu, w imieniu ludu, ubogich, nieuprzywilejowanych. Myślę tu np. o Juanie Velasco Alvarado w Peru w końcu lat 60. czy Omarze Torrijosie w Panamie w latach 70. Ale chyba najbardziej reprezentacyjnym przykładem polityków tego nurtu był Juan Perón w Argentynie lat 40. i 50., który rządził silną ręką, a zarazem rozdawał ubogim prawa i pieniądze.

Artur Domosławski

Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor „Gorączki latynoamerykańskiej”, „Śmierci w Amazonii”, biografii Zygmunta Baumana i Ryszarda Kapuścińskiego. Jego książki były tłumaczone na 10 języków.

Przywołana przez pana Dina Boluarte – pełniąca obecnie funkcję prezydentki Peru – to zupełnie inna historia. Ona została przywódczynią z przypadku. Prezydentem wybranym w powszechnych wyborach był wiejski nauczyciel Pedro Castillo, który wystąpił z częściowo progresywnym programem, choć – co warto zaznaczyć – jego dyskurs w kwestii praw kobiet czy osób LGBTQ+ był ultratradycjonalny, konserwatywny. Boluarte była jego wice. Więc kiedy Castillo stracił władzę, w zasadzie na własne życzenie, prezydentką została właśnie ona. Temu groteskowemu, tragikomicznemu zamachowi stanu poświęcam w książce „Rewolucja nie ma końca” dwa rozdziały.

fot. Albert ZawadaArtur Domosławski, fot. Albert Zawada

Przypuszczalnie Boluarte została zaszantażowana, przechwycona przez tradycyjne elity ekonomiczne w Peru – te dwanaście czy piętnaście rodzin i grup biznesowych. Stała się ich marionetką. Weszła do polityki jako uczestniczka progresywnej ekipy, a teraz stała się twarzą chyba najbardziej reakcyjnego rządu w dzisiejszej Ameryce Łacińskiej. Jej rządy – czy raczej tych, którzy się za nią skryli – przyniosły mnóstwo przemocy. W 2023 roku widziałem ją na ulicach Limy, a jeszcze gorsze sceny rozgrywały się w miastach andyjskich: Puno, Ayacucho, Cuzco, Arequipa. Wyglądało to jak konkwista w odsłonie Anno Domini 2023: opancerzeni policjanci, wyposażeni w pałki, gaz i broń z ostrą amunicją pacyfikowali protesty rdzennych mieszkańców, strzelając im w pierś, głowę, nie w nogi. A to znaczy, że strzelali, żeby zabić. To było zderzenie dwóch światów. Pacyfikowani ludzie bronili Pedra Castillo, uważając go za kogoś, kto jest jednym z nich – wyglądał jak oni, mówił jak oni, reprezentował ich. Mimo że był marnym prezydentem, dla rdzennych był kimś, kto uznał ich prawa i upomniał się o ich godność; pozwolił im uwierzyć, że są równoprawnymi gospodarzami kraju. Wcześniej, przez całe stulecia, byli traktowani przez Limę, a konkretnie przez białą elitę i międzynarodowych inwestorów, jako obywatele drugiej, trzeciej kategorii.

Do tej skomplikowanej układanki dochodzi jeszcze jeden ważny element. Aktywistka z Puno – regionu Peru, gdzie protesty miały największą siłę – zwróciła mi uwagę, że w tych okolicach znajdują się znaczne złoża litu i walki na ulicach odbywają się również o dostęp do tych złóż. Bo lit to, jak wiemy, białe złoto – używa się go do produkcji akumulatorów i baterii, jest surowcem wysoko pożądanym na świecie. Ludzie, którzy wychodzą protestować na ulice, mają świadomość, w czyim interesie władza posługuje się przemocą – wielkich firm wydobywczych krajowych i zagranicznych. Mój podziw budzi to, że rdzenni mieszkańcy chcą i potrafią się tej przemocy przeciwstawić, wskazać jej siewców, nie oddać łatwo skóry. Że umieją zawalczyć o swoje prawa. A to budzi nadzieję, nawet jeśli chwilowo muszą ulec sile.

Czytając „Rewolucję”, wytypowałem dwie jednostki będące motorem zmian. Pierwszą jest typ „z ulicy” właśnie, człowiek o nastawieniu idealistycznym, który własnymi rękoma próbuje zmieniać rzeczywistość. Taką postacią jest choćby mieszkający w Rio de Janeiro Rubem César Fernandes. Kiedy w latach 90. w dwóch masakrach – jednej pod kościołem Candelária, drugiej w faveli Vigário Geral – policjanci mordują młodych chłopaków z faveli, budzi się w nim pragnienie zmiany. Rubem formułuje więc program edukacyjny, który miałby umożliwić awans społeczny ludziom z nizin społecznych. Z czasem jednak to małe, konsekwentnie prowadzone działanie zostaje podchwycone przez duże siły i Lula, prezydent Brazylii, wciąga program Rubema do własnego programu politycznego.

Drugim typem sił w pana opowieści są ci, którzy dostają się na wysokie stanowiska i stają się głowami państw. Ale ci ideowcy zwykle kończą w jakiś – być może uogólniam – tragiczny sposób, bo kiedy już są tam, na górze, to okazuje się, że nie jest wcale tak łatwo realizować projekty egalitarne. Czy niestabilność władz konstytucyjnych w Ameryce Łacińskiej nie wydaje się również wynikać z wpływów międzynarodowych, które mają w regionie długą tradycję? Biografia kolonialna regionu jest dość dobrze opisana, poczynając od Williama H. Prescotta czy Eduardo Galeano i jego „Otwartych żył Ameryki Łacińskiej”.
To prawda. Na przykład w Brazylii o zakulisowych przyczynach upadku Dilmy Rousseff (prezydentki Brazylii w latach 2011–2016 - przyp. M.M.), którą odsunięto od władzy przez impeachment, wciąż nie wszystko wiemy. Być może – to moja spekulacja – za dziesięć czy dwadzieścia lat dowiemy się więcej o roli Stanów Zjednoczonych w jej utrąceniu.

ArturArtur Domosławski, „Rewolucja nie ma końca”, Wydawnictwo Literackie, 870 stron, w księgarniach od września 2024Stany zawsze próbowały podporządkowywać sobie Amerykę Łacińską, sympatyzowały zazwyczaj z siłami zachowawczymi bądź otwarcie wstecznymi. Niemniej w ostatnim czasie zdarzyło się, że stanęły po dobrej stronie. W styczniu 2023 roku, tydzień po objęciu przez Lulę urzędu prezydenckiego – już po raz trzeci – zwolennicy przegranego w wyborach Jaira Bolsonaro, faszyzującego eksprezydenta, zaatakowali budynki rządowe w stolicy. Nie było wcale pewne, po której stronie opowie się armia, która do dziś nie uznaje w pełni cywilnej kontroli. A wojskowym Bolsonaro się podobał, za jego rządów zatrudnienie w administracji dostały tysiące wojskowych i byłych wojskowych. Jednak Joe Biden zdecydowanie wsparł demokratyczny werdykt wyborców – czyli Lulę. Gdyby w Białym Domu zasiadał Donald Trump, być może oglądalibyśmy sceny z wojskowego zamachu stanu, jak równo 60 lat temu.

W tym, co pan powiedział, wybrzmiewa pesymizm. Ja widzę, a w każdym razie staram się widzieć szklankę do połowy pełną. Pokazuję w książce, że to, co działo się w Ameryce Łacińskiej w ostatnich dwudziestu latach, budzi nadzieję. Tak wielu dobrych, egalitarnych rządów, które sprawowały władzę w minionych dwóch dekadach w tym regionie, nigdy nie było.

Przyjęło się oceniać projekty polityczne konkretnych ekip, patrząc przede wszystkim na wynik kolejnych wyborów. Czasem ma to sens. Jeśli wyborcy przedłużają mandat do rządzenia, to znaczy, że ludzie są zadowoleni i cały projekt był pozytywny. A jeśli wyborcy stawiają na rywali rządzących, uznajemy, że odchodzący rząd się nie popisał. Postawię ryzykowną tezę, że nawet projekty polityczne, które wyradzają się w swoje przeciwieństwo, czasem przesuwają rzeczywistość społeczną w dobrą stronę.

Jeszcze bardziej ryzykowny będzie przykład Wenezueli. Nawet jeśli ten wielki, egalitarny projekt kończy się dzisiaj katastrofą – co do tego nie mam wątpliwości – bo następca Cháveza Nicolas Maduro fałszuje wybory i ustanawia dyktaturę, to wcale nie znaczy, że w całym okresie tzw. rewolucji boliwariańskiej nie udało się nic istotnego zrobić. Ludzie ubodzy, a w Wenezueli to większość obywateli, zyskali dostęp do wielu praw i dóbr – i nawet jeśli różnych dóbr wciąż dziś brakuje, a liczne prawa są łamane, to ci ubodzy stali się podmiotem. Każda siła polityczna, która będzie chciała zdobyć władzę, a potem skutecznie porządzić, będzie musiała zaoferować ubogim coś istotnego, zabiegać o nich i ich szanować. Jeszcze za życia Cháveza, w czasie wyborów jeden z jego rywali, prawicowy przedsiębiorca, obiecywał ludziom ze slumsów znacznie więcej niż sam Chávez. To pokazuje, że cała scena polityczna przesunęła się w egalitarną stronę, a nieuprzywilejowani stali się widzialni; stali się ludźmi, których nie da się już ignorować. I to jest niewątpliwy plus tzw. rewolucji boliwariańskiej, mimo że politycznie kończy się ona porażką.

A w charakterze przypisu dodam: wierzę, że społeczny opór wobec dyktatury doprowadzi już wkrótce do upadku rządu Maduro. Byle potem nowa przywódczyni, prawdopodobnie Maria Corina Machado, schowała pomysły à la Thatcher do głębokiej szuflady i zaproponowała politykę korzystną nie tylko dla uprzywilejowanych, lecz także dla szerokich rzesz ludzi.

Oprócz dwóch typów podmiotów będących źródłem realnych społecznych zmian, które opisuje pan w swojej książce – idealistów i wielkich politycznych graczy, odnajduję jeszcze jeden podmiot. To coś pomiędzy jednostką a podmiotem instytucjonalnym. Mówię tu o grupach, jak choćby grupa alterglobalistów z Porto Alegre. Do tego rodzaju aktywności pasuje pojawiająca się w pana książce idea „refolucji”, a więc czegoś, co nie jest ani rewolucją, która zawsze jest procesem siłowym i zwykle krwawym, ani ewolucją, czyli powolnym procesem samoistnego przekształcania. „Refolucja” to coś pomiędzy rewolucją a reformą. I tutaj, myśląc o pana książce, ale i widząc, w jaki sposób mieszkańcy Amazonii organizują się i próbują formować swój własny świat, mam wrażenie, że udało się uchwycić wyraźny rdzeń, nazwijmy to – drogi latynoamerykańskiej.
Pojęcie „refolucji” ukuł Timothy Garton Ash. „Refolucja” to zmiana o charakterze głębokim, ale dokonywana metodami pokojowymi, reformistycznymi. Nie znaczy to, że „refolucji” obce są gwałtowne protesty na ulicach czy rebelie. Ale już obca jest walka zbrojna, przemoc. „Refolucja” nie zakłada z góry, że należy usunąć z życia publicznego wszystkich, którzy są uprzywilejowani. Jest procesem powolnej negocjacji i transformacji. Ash pisał o Polsce i naszych sąsiadach w 1989 roku, ale sądzę, że to słowo świetnie pasuje do procesów, które zachodzą w Ameryce Łacińskiej w ostatnim ćwierćwieczu.

Od czasów zimnej wojny, epoki zbrojnych rewolucji i walk partyzanckich buntownicy przeszli długą drogę. Ewoluowali. Niektórzy dzisiejsi liderzy zaczynali w ruchach partyzanckich, krótko po zwycięstwie partyzantów Fidela Castro na Kubie – w oddziałach słynnych Tupamaros z Urugwaju, Montoneros z Argentyny, w Vanguarda Popular Revolucionaria (Ludowej Awangardzie Rewolucyjnej) z Brazylii czy M-19 z Kolumbii. Część ludzi, która zaczynała w tamtych organizacjach zbrojnych, odegrała potem ważne role w ruchach walczących pokojową drogą. Niektórzy piastowali najwyższe stanowiska. Dilma Rousseff, była prezydentka Brazylii, należała do partyzantki miejskiej Vanguarda Popular Revolucionaria – była pojmana i bestialsko torturowana przez wojskowych. Niedawny prezydent Urugwaju José Mujica, zwany Pepe, był w młodości jednym z czołowych Tupamaros, brał udział w porwaniach wyjątkowo brutalnych policjantów czy ludzi biznesu – wyzyskiwaczy, jak mówiono, prawdopodobnie uczestniczył w podziemnych sądach, które nieraz kończyły się wyrokiem śmierci dla służących dyktaturze. Innym przykładem takiej biografii jest Gustavo Petro, obecny prezydent Kolumbii, należący kiedyś do partyzantki M-19.

Przejście do miękkich metod „rewolucyjnych” to owoc refleksji nad nieskutecznością walki zbrojnej. Rousseff, Mujica, Petro widzieli śmierć wielu swoich towarzyszy. Zmienił się również świat – nie ma już dziś, jak mawia klasyk, Pałaców Zimowych do zdobywania. Władza jest rozproszona, często nie wiadomo, gdzie się znajduje. Może częściej w zarządach wielkich zglobalizowanych koncernów – nad którymi politycy w poszczególnych państwach nie mają kontroli – niż w pałacach prezydenckich i parlamentach.

Dawni rewolucjoniści doszli do wniosku, że trzeba próbować walczyć o sprawiedliwy świat inaczej. Starają się przesuwać świat w lepszą stronę – w jednej, dwóch sprawach, a czasem w tej w trzeciej już się nie udaje. Pragnienie ludzi, by żyć w lepszym świecie, wciąż jest żywe, a dobry ład to horyzont, który zawsze się oddala, a nie dogmaty. Ta obserwacja zrodziła tytuł mojej książki – „Rewolucja nie ma końca”.

Globalna Północ, widząc ten ruch, to nieustanne „stawanie się”, docenia obecną w ruchach oddolnych witalność, uznając ją za cechę latynoamerykańską, ale jednocześnie tę witalność postrzega jako dowód pewnego „dziecięctwa” politycznego, coś jak zaledwie pewien etap dochodzenia do dojrzałości latynoamerykańskiej sceny politycznej. Po lekturze pana książki jednak zaczynam dostrzegać, że model „refolucyjny” może być również traktowany jako dojrzały, wyrafinowany model działania. Dlaczego Północy najpierw przychodzi na myśl owa niedojrzałość? Pośrednio odpowiedź na tak postawione pytanie możemy znaleźć u peruwiańskiego socjologa i filozofa Aníbala Quijano, który zauważa, że wyzwaniem obszaru latynoamerykańskiego jest złamanie przeświadczenia, że nowoczesność i idąca za nią racjonalność to cechy przynależne tylko dawnym kolonialnym podmiotom.
Poszedłbym jeszcze dalej. Byłoby nieźle, gdybyśmy nie tylko uznali osobność historii i drogi latynoamerykańskich społeczeństw, ale próbowali też czegoś się od nich nauczyć. Popatrzmy na Polskę – żyjemy we względnie ustabilizowanej demokracji, nawet jeśli jesteśmy krajem półperyferyjnym, to należymy do Unii Europejskiej, zatem wydawać by się mogło, że jesteśmy krajem nowoczesnym. A do dziś nie udało nam się zmusić wstecznych dziadersów siedzących w parlamencie, w rządzie, w mediach, w instytucjach kultury i nauki, żeby powstał klimat oddający kobiecie kontrolę nad jej własnym ciałem. Podobnie jest z prawami osób LGBTQ+. Ile jeszcze czasu trzeba?

Argentynki oddolnym naciskiem, a potem – w odpowiednim momencie – sojuszem z progresywnym prezydentem Alberto Fernandezem doprowadziły w 2020 roku do legalizacji aborcji. A Argentyna to kraj społecznie konserwatywny, z dominantą katolicyzmu i mający, jak my niegdyś, „swojego” papieża. U nas, w lipcu tego roku, nie udało się nawet zdekryminalizować pomocy osób trzecich przy przerywaniu ciąży. Jeśli więc ktoś chce spoglądać z wyższością na „niepoważnych” Latynosów, to nawet nie wie, jak jest śmieszny.

Patrząc od innej strony, centrum zawsze deprecjonuje peryferia, określając jako niedorozwinięte, bo ma w tym swój interes. Tak wyglądała choćby strategia konkwisty i chrystianizacji Nowego Świata, w myśl której to, co miało zostać zagospodarowane, określano jako dzikie i nieracjonalne. Pozwalało to swobodnie zarządzać zasobami, ponieważ ten nowy świat był światem domagającym się porządku. Mówię o tym dlatego, że na pewnym poziomie wspomniana „dziecięcość” wydaje się argumentem sprzyjającym praktykom neokolonialnym – wracam tu do obrazu, od którego rozpocząłem naszą rozmowę: osad w Amazonii, w których ludzie zmuszeni są kupować butelkowaną wodę, bo gdzieś w górę rzeki rozciągają się pola naftowe kontrolowane przez kapitał zagraniczny.
Mateusz MarczewskiMateusz Marczewski, „Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii”, Czarne, 288 stron, w księgarniach od sierpnia 2024 Racjonalność i nieracjonalność to ciekawe zagadnienie, możliwe do opowiedzenia przynajmniej na kilku poziomach. Kiedy zaczynałem swoje podróże, za racjonalną uważano politykę gospodarczą generującą wzrost i gromadzącą zapasy, która niekoniecznie troszczy się o dystrybucję dóbr ekonomicznych między obywateli. Mówiąc krótko, egalitarna, społeczna polityka traktowana była jako coś nieracjonalnego, jako „rozdawnictwo”. A to przecież działanie głęboko racjonalne. Trzeba tylko spojrzeć na świat z perspektywy konkretnych ludzi, mieszkających gdzieś na głębokiej prowincji, w Andach, Amazonii, wielkomiejskich slumsach. Pomoc rządowa, jaką otrzymują, bywa jedyną szansą na odmianę ich życia. W ich optyce „rozdawnictwo” jest na wskroś racjonalne.

Mocno ta myśl wybrzmiewa w pana książce. Wydaje się, że jest też mocno obecna w samej Ameryce Łacińskiej, w jej drodze. Istnieje piękna koncepcja ukuta przez latynoamerykańskich intelektualistów określająca drogę tego regionu świata jako Amereidę. Sens tego pojęcia jest wyczuwalny niemal intuicyjnie – składa się ze słów „Ameryka” i „Eneida”. Mamy więc do czynienia z opowieścią o stwarzaniu siebie, rekonstruowaniu siebie. Badaczka Magdalena Barbaruk poświęciła temu zjawisku książkę „Ruch Amereidy”, która niedługo pojawi się w księgarniach, a w 2020 roku ukazał się numer „Kontekstów” poświęcony temu niezwykle ważnemu dla latynoamerykańskiej tożsamości zjawisku. Co to za droga, dokąd ona zmierza?
Można na to pytanie odpowiedzieć na wiele sposobów, ale pozostańmy przy pojęciu drogi, wędrówki, mobilności. Kiedy mówimy o Ameryce Łacińskiej, mamy w istocie do czynienia z odrębnymi krajami: Brazylią, Peru, Argentyną, Meksykiem i tak dalej. Jest jednak wiele wspólnych mianowników dla całego tego obszaru. Pomimo stuleci, jakie minęły od konkwisty, interior w tych krajach pozostaje niedorozwinięty. Przez długie lata cała gospodarka i jej rozwój były podporządkowane temu, by sprawnie dostarczać surowce bądź produkty rolne do portów na wybrzeżu – a stamtąd wysyłać je za ocean. Uformowała się logika połączeń transportu wewnętrznego – dróg i kolei łączących poszczególne ośrodki z portami. Ta logika nastawiona była na eksploatację, a nie komunikację wewnątrz danego kraju, społeczeństwa. Od kilku dekad to się zmienia. Powstaje coraz więcej połączeń między miastami, miasteczkami, wioskami, osadami.

Brzmi to jak głęboka, wielowarstwowa metafora.
Wciąż istnieją ogromne obszary pozbawione dróg albo posiadające drogi o fatalnej kondycji. Niektóre regiony nawet wewnątrz lepiej rozwiniętych krajów wciąż pozostają zacofane, a garb kolonialnej historii nie zniknął. Ale coś się zmienia. Ruchy tektoniczne wewnątrz społeczeństw, regionów, krain, państw robią swoje. Mam wrażenie, że między interiorem a wybrzeżem siły nie są już tak nierówne jak kiedyś. Czy się wyrównają? Tego nie da się jeszcze powiedzieć. Na historię, która się nie wydarzyła, nie ma dowodów.