Pomysłodawca koncertu Artur Zagajewski sam od paru lat chwyta za gitarę i staje na scenie nobliwych festiwali, jak Kursy Nowej Muzyki w Darmstadcie czy Musica Polonica Nova we Wrocławiu. W tekście kuratorskim kompozytor zwraca uwagę na znaczeniowe i gatunkowe rozejście się „pieśni” i „piosenki”. Choć wielu twórców pisało i jedne, i drugie, oba światy rzadko się przenikały, czego świetnym przykładem jest pseudonim Derwid, którym Witold Lutosławski posługiwał się w swojej twórczości rozrywkowej w latach 50. Parę dekad później podziały się zacierają i Krzysztof Knittel już pod własnym nazwiskiem komponuje zarówno kameralne utwory na kwartet Nonstrom, jak i piosenki dla Magdy Umer (w tym słynny „Koncert jesienny”).
Lekkie melodie i rytmy wciąż pozostają jednak ciężkostrawne dla wielu ortodoksów modernizmu. Pamiętam konfuzję, jaką wzbudził wiosną tego roku w Studiu Koncertowym im. (nomen omen) Witolda Lutosławskiego duński wiolonczelista Jakob Kullberg. Po premierze II Koncertu wiolonczelowego „Western” Nielsa Rønsholdta zamiast wirtuozowskiego bisu rozległa się… piosenka „Nowhere in the Words”. Muzyk trzymający instrument jak gitarę wraz z kompozytorem po prostu zaśpiewali w duecie, z dyskretnym akompaniamentem orkiestry. Rok wcześniej Kullberg i Rønsholdt w składzie TVÆRS pojechali na długi tour po południu USA, słuchając, grając i przetwarzając miejscowe bluesy.
Rønsholdt od dawna popuszcza cugle swojej songwriterskiej wyobraźni, jak w cyklu siedmiu chansons „Me quitte” sprzed dekady, gdzie operowe duety przenikają się z oniryzmem spod znaku Kwoon czy Xiu Xiu. Wiem skądinąd, że utwór stanowił zaskoczenie dla licznie przybywających do Aarhus krakowskich studentów kompozycji z Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego (ten raczej piosenek nie pisał). Niels poszedł za ciosem i wraz z Jakobem – i katowicką Orkiestrą Muzyki Nowej pod dyrekcją Szymona Bywalca – przedstawili „Country”, czyli I Koncert wiolonczelowy (nagrany potem na płytę w Dacapo, 2021). Stylizacje na tytułowy gatunek i szczere uczucie do amerykańskiej muzyki przejawiają się tu na wielu poziomach, od melodii, przez harmonię, po teksty. Kullberg nie tylko gra na wiolonczeli, lecz także śpiewa, co czyni koncert prawdziwie wyjątkowym w kontekście muzyki klasycznej, ale orkiestracja i faktury wciąż zdradzają bliskie pokrewieństwo z jej językiem.
Żeby to wybrzmiało: nie mówię tu o nabijaczach kabzy w postaci koncertów realizowanych w modelu Znany Zespół z Orkiestrą Symfoniczną (live on tour) i banalnymi aranżacjami znanych hitów. Chodzi o prawdziwą fuzję czy hybrydę międzygatunkową, gdzie kunszt songwritingu spotyka się z charyzmą zespołu oraz akademickim rzemiosłem. Artur Zagajewski w rozmowie wspomina, że dla komisji programowej Warszawskiej Jesieni – na której czele stoi Jerzy Kornowicz – od początku istotny był właśnie wybór wykonawców. Nie chodzi o wynajęcie speców od popu czy muzyki nowej, którzy odegrają nuty i tyle, lecz o zespół o wyraźnym charakterze. Jak się okazało, nie trzeba było daleko szukać.
Ziemniaki z Tomaszowa
Artur swoją pierwszą kapelę zakłada w Tomaszowie Mazowieckim jako nastolatek, zainspirowany nową falą i ska z poprzedniej dekady. Ponieważ wokalistą zostaje jego 8-letni brat Andrzej, teksty dotyczą raczej spraw szkolnej codzienności niż pokoleniowego buntu, stąd i nazwa składu – Prace Domowe albo Ziemniaki. Parę lat temu, namówieni przez Narodową Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia do udziału w familijnym cyklu, Zagajewscy wyciągają z szuflady swoje stare kawałki, zebrane m.in. na kasecie „Wiosna”. Do nowego zespołu nazwanego po prostu Piosenki zapraszają kolegów Artura ze sceny muzyki współczesnej: klarnecistę Michała Górczyńskiego i perkusistę Pawła Nowickiego (znanych z zespołu Kwartludium). Bracia śpiewają i grają na fortepianie (Artur) i buzukach oraz melodyce (Andrzej), a efektem są chwytliwe piosenki o potrzebie karmienia ptaków i przykrościach wczesnej pobudki, zebrane na płycie „Ziemniaki” (Requiem Records, 2022).
Andrzej Zagajewski dziś znany jest raczej pod pseudonimem Andrzej Zamenhof, jako frontman kwartetu Hańba!, który dosłownie cofa się w czasie. Instrumentarium jest tu rodem ze starego miejskiego podwórka: bandżo lidera, tuba i sakshorn (Ignacy Woland), akordeon i klarnet/saksofon (Tadeusz Król) oraz baraban (Antoni Skwarło). Starannie dobrane teksty – od Juliana Tuwima, przez Leona Pasternaka i Zuzannę Ginczankę, aż po współczesne stylizacje – stanowią motor wysokoenergetycznej muzyki. To punk i bunt wobec „nieprawości, gwałtu i wszelkich bezeceństw rzeczywistości międzywojennej Polski” (jak piszą o sobie na stronie). Debiutancka płyta zespołu osadzona zostaje w roku 1936, a kolejne koncept albumy w latach 1937 („Będą bić!”), „1939!” i 1940 („Nikt nam nie zrobił nic!”). Na tej ostatniej Hańba! zaczyna kreować alternatywną wizję historii, gdzie Polska z zachodnimi aliantami wygrywa II wojnę światową.
Andrzej Zamenhof vel Zagajewski przyznaje, że choć po studiach ścieżki jego i brata poszły w pozornie innych kierunkach, to od paru lat następuje proces ich ponownego splatania. Już w 2015 roku Artur zaprasza go wraz z drugim wokalistą Hańby! (Mateusz Nowicki vel Adam Sobolewski) do „Stalookich” na podstawie „Cyberiady” Stanisława Lema. Obsada jest znamienna dla łódzkiego kompozytora: ćwierćtonowy akordeon, perkusja, gitara elektryczna, klawisze, komputer i dwa „głosy punkrockowe”. Gdy pojawia się pomysł na warszawskojesienne piosenki, tekściarz i tubista zespołu (Jakub Lewicki vel Ignacy Woland) na ich autora od razu wysuwa kandydaturę Grzegorza Uzdańskiego. „Nowe wiersze sławnych poetów”, komentujące aktualne wydarzenia w kunsztownych stylizacjach (także na Tuwima czy Brzechwę), idealnie pasują do konceptu Hańby! I faktycznie, dostarczone przez Uzdańskiego teksty przewyższają nawet oczekiwania zespołu, jak wspomina w rozmowie Zamenhof.
4:15
Czwarta piętnaście
droga do miasta.
Jadą powoli
wozy dostawcze
Na pace w chłodni
tłoczą się tusze.
Niedawno wszystkie
miały też dusze.
Teraz nie mają dusz
Za chwilę miasto już
Brak miejsca na to,
Żeby się ruszyć
Łatwiej znieść,
Kiedy nie ma się duszy.
(…)
Grzegorz Uzdański faktycznie czuje rytm i rym, zwięzłość przedwojennej poezji i jej śpiewny potencjał. W końcu sam od czasu do czasu występuje na scenie, m.in. jako wokalista i tekściarz w zespole Przepraszam czy bluesrockowym bandzie Ryby. Gdy pytam go o projekt, na wstępie nie kryje, że zaproszenie przez Kornowicza na festiwal rangi Warszawska Jesień to jakiś kosmos. Choć Uzdański zna ze słyszenia Hańbę!, porządnie odrabia pracę domową: poznaje wszystkie płyty i chodzi na koncerty. Już na początku pracy wśród inicjatorów projektu pojawia się idea wątku przewodniego łączącego teksty na kształt koncept albumu. Podczas wspólnych rozmów z Zagajewskim, Zamenhofem i Kornowiczem pojawia się pomysł osadzenia całości w odwilży lat 50., ze stylizacją na poezję tej epoki, potem odrzucony. Finalnie ramy dostarcza czas akcji, pogranicze nocy i świtu, co skłania Uzdańskiego do wyobrażenia sobie postaci, które z różnych powodów wtedy nie śpią (w jednej z nich można rozpoznać zresztą jego samego jako młodego ojca). I choć dwa koncerty Hańby! zaplanowane są w nocnym paśmie Warszawskiej Jesieni, Zamenhof nie wyklucza kiedyś porannego występu zgodnego z czasem akcji (4.15–7.30).
Co do jej miejsca, Uzdański żartuje, że poszedł trochę na łatwiznę, osadzając ją w znanej sobie stolicy. Warszawski świt daje mu jednak okazję do uwzględnienia topografii mniej lub bardziej znanych miejsc, co zbliża teksty do varsaviana, jaką uprawia choćby Pablopavo. W paru miejscach autor nawiązuje też do klasyki polskiej piosenki, jak „Czerwony autobus” Andrzeja Boguckiego, choć nie wie, czy kompozytorka Katarzyna Krzewińska podchwyci ten trop. Jako tekściarz Grzegorz znajduje się bowiem tym razem w niecodziennej i ekscytującej sytuacji, nie znając do dzisiaj większości utworów. Od początku pracy cieszy się za to swobodą, mogąc przyjąć postpiosenkowe wręcz podejście do formy, korzystać z żeńskich (a nie tylko męskich) rymów, dostosować język do postaci.
Flow zamiast mózgu
Gdy kompozytor Rafał Zapała widzi teksty, od razu wyczuwa ich punkowy potencjał. Podmioty liryczne to prekariusze i wykluczeni dzisiejszych czasów, pracujący w gastro, na uberze czy dostawczaku. Rytmiczna litania Marka, harującego w modnej śniadaniowni pod batem Chefa, „geniusza i pasjonata”, aż się prosi o protest song. Sam Zapała za młodu pisywał piosenki i bębnił w wielu zespołach (etniczny Drum Machina, elektropopowy Loco Star). W środowisku funkcjonował wtedy pod aliasem Miyabi, a wcześniej na studiach jako Zapała Selfspoiling Ensemble (znajdziemy go na kompilacji wydanej przez Requiem Records). Choć obecnie w kompozytorskiej twórczości zajmuje się raczej formami partycypacyjnymi i multimedialnymi, to praca z Hańbą! dostarcza mu sporo funu – zwłaszcza że jest fanem zespołu. Dlatego nie sili się na żadne ambitne dekonstrukcje czy skomplikowane partytury, ale po prostu wysyła im nagrania prymek, tłukąc punkrocka na pianinie. Koncentracja na energii i efektywności formy pozwala Zapale na oddech od intelektualnego zacięcia, typowego dla sceny współczesnej. Flow zamiast mózgu.
6:40
Marek obiera szybko szparagi.
Chef ma na pewno jakieś uwagi,
żeby szparagi ładnie obrano.
Już mało czasu, bo siódma rano,
muszą od ósmej być już śniadania
Chef nad nim stoi i go pogania
Chef jest geniuszem i pasjonatem,
musi być bardzo surowy zatem.
Mógłby wystąpić kiedyś w Hell’s Kitchen,
za chwilę zacznie na Marka krzyczeć.
(…)
Ale każde z kompozytorek i kompozytorów ma trochę inne podejście, inny background. Pytam Zagajewskiego o klucz doboru nazwisk, a następnie o rozdysponowanie tekstów pomiędzy uczestników. Istotnym czynnikiem okazuje się wielopokoleniowość, ale i doświadczenie z formą piosenki. Oprócz Krzysztofa Knittla ma je także Anna Ignatowicz-Glińska, która aranżuje symfoniczne odsłony Kapeli ze Wsi Warszawa, gdzie gra zresztą jej mąż Piotr. Znacznie od nich młodsza Katarzyna Dziewiątkowska wykonuje muzykę popularną od dziecka: nagrywała płyty dla Universalu i Pomaton EMI, występowała w wielu telewizjach. Nie bez znaczenia może być fakt, że jest córką gwiazdorki Tercetu Egzotycznego. Gdy pytam o jej pomysł na niecodzienne zamówienie Warszawskiej Jesieni, kompozytorka przyznaje, że choć nie znała wcześniej zespołu, to przesłuchała sporo ich nagrań i chciała wykorzystać sznyt Hańby! Dziewiątkowska gorąco popiera zacieranie granic między muzyką współczesną i popową, a doświadczenie pozwala jej napisać piosenkę zręczną wokalnie, choć niekoniecznie tonalną. Melodyka i rytmika wynika prosto z poezji Uzdańskiego, wszystko układa się tu naturalnie.
Każda z zaproszonych do projektu osób wybrała na początku po parę tekstów, a następnie odbywały się trudne czasem roszady, choć nie słyszę żadnych głosów zawodu. Annie Sowie trafił się wiersz „7:05” zamykający koncert: bardzo rytmiczny i muzycznie inspirujący. Za studenckich czasów w Łodzi obracała się w kręgach folkowych, a jako rytmiczka z wykształcenia ma praktykę pisania piosenek. Jednak ostatnio, mieszkając już w Bazylei, rozwija się raczej w kierunku performatywno-konceptualnym – traktuje udział w projekcie jako wyzwanie, ale też trochę come back. Postanawia zostać przy konwencji piosenki, nawet jeśli z odjechanymi harmoniami i trochę improwizowaną partią perkusji. Sowa chwali sobie komunikację z Hańbą!, która chce wyraźnego zapisu nutowego, dopytuje się o jej intencje i różne warianty.
Piosenki najbliższe repertuaru Hańby! napisali chyba Zapała i Zagajewski, znający styl i możliwości zespołu. Ten drugi jako kompozytor wielokrotnie nawiązywał do różnych gatunków muzyki popularnej, m.in. punka, metalu i minimalu. W rozmowie wyznaje, że dla niego scena contemporary classic straciła impet i zlewa się w masę podobnych utworów. Stąd tak często wraca na scenę, poszukując ruchu i energii, która została wyrugowana z muzyki akademickiej. Albo zaprasza do wykonań charyzmatycznych aktorów, jak Arka Jakubika w „Święty Boże, Święty Mocny”.
Ostatnio w klasyce widać zresztą sporo podobnych prób, by wspomnieć wokalną działalność kompozytorki Jennifer Walshe czy zespół Nikel opierający się na postrockowym instrumentarium. Sam Zagajewski podaje przykład Marty Śniady (nieuczestniczącej w projekcie), która od lat kreuje swój wizerunek niczym artystka popowa, ale też pojawia się jako performerka we własnych utworach. Wspomina też ze śmiechem, że ostatnio jeden z utworów zagrali z dyrygentem Maciejem Koczurem w całości z playbacku – właśnie żeby nie bać się błędu i uwolnić energię. Nikt się nie zorientował.
Piosenki pod włos
Kurator koncertu przyznaje, że niektóre uczestniczące w projekcie osoby nie wiedziały do końca, jak ugryźć temat i napisać coś na paru akordach, zwłaszcza na taką Warszawską Jesień. Gdy Andrzej Zamenhof wspominał, że Artur napisał przecież punkową piosenkę, odpowiadali: „No tak, ale on może sobie na to pozwolić!”. Frontman Hańby! zaznacza, że czasem zetknięcie się z nowymi utworami było dla nich wyzwaniem. Zapis okazywał się gęsty i skomplikowany, a że nie wszyscy w zespole czytają biegle nuty, często prosili o uproszczenie. Zamenhof śmieje się, że czasem po prostu wycinali jakieś fragmenty, powtarzali inne i robili piosenkę wedle starych zasad. Zwrotka, refren, zwrotka i tak dalej. Twórcy podchodzili jednak do Hańby! elastycznie, akceptowali uwagi i zmiany. Wokalistę zaskoczyło, że akurat przedstawiciele starszej szkoły kompozytorskiej (Knittel, Kornowicz, Ignatowicz-Glińska) zaproponowali bardziej otwartą formę. Beat, riffy i motywy, jakaś harmonia w refrenie – i śpiewaj, jak czujesz.
Młodsi z kolei częściej szli pod włos, od strony współczesnej i warszawskojesiennej. Paweł Malinowski (który swoje kompozycje zwykle i tak nazywa piosenkami) oraz Monika Szpyrka zamiast hardkoru wybrali wytłumienie. Andrzej Zamenhof przyznaje, że dla Hańby! gra w tak cichej dynamice wymaga wykształcenia nowych technik. Szpyrka natomiast pisze mi na komunikatorze, że zależy jej na oddaniu onirycznego charakteru wybranego tekstu i manii w głowie bohaterki. Stąd decyduje się na liczne powtórzenia, ale też długie instrumentalne intro i outro, wprowadzające „zamglony stan” i monotonię obecną w języku Uzdańskiego. Szanując ekspresję Hańby!, Monika chce jednak zaznaczyć i swoją osobowość, skierować muzyków w stronę jej introwertycznego myślenia.
5:30
Piąta trzydzieści, nie mogę zasnąć
Niedługo zacznie się robić jasno
Wzięłam już elka z melatoniną
Myśl jedna drugą tak jak domino
przewraca tu praca
tu dedlajn
tu mama że biedna
samotna, bo do niej
nie dzwonię
(…)
W składzie piosenkowego projektu na Warszawskiej Jesieni brakuje mi Sławomira Wojciechowskiego, który od lat nawiązuje do popu, m.in. uwielbianego brytyjskiego zespołu Talk Talk. Kompozytor przyznaje w rozmowie, że tym razem zajęty innymi zamówieniami nie znalazł czasu, ale temat międzygatunkowej fuzji wciąż go interesuje. Wychowany na radiowej Trójce, zawsze chciał mieć zespół i pasjonował się jazzem, ale w końcu skierował się w stronę muzyki współczesnej. Na studiach u Helmuta Lachenmanna – ikony muzycznej awangardy – wieczorami Wojciechowski słuchał Genesis. Bliskie jest mu myślenie samplami i loopami, nie wierzy w czysty papier nutowy, lecz konstruuje i montuje modele dźwiękowe; po latach użytecznym narzędziem okaże się Ableton.
Kompozytor ceni albumy Talk Talk z przełomu lat 80. i 90. za sublimację języka i formy, pełną dopieszczonych detali i wielowarstwowych przepływów. Zespół Marka Hollisa poszedł śladem modernistycznych ideałów, doszedł do ściany i przestał istnieć – ale za to został legendą i inspiracją dla Radiohead czy Sufjana Stevensa. Wojciechowski twórczo nawiązuje do osiągnięć Talk Talk w wielu utworach, np. dedykowanej mu „Machinie Zawiłej” na sopran i kwartet fortepianowo-perkusyjny. Śmieje się, że przy próbach Bartek Wąsik bardzo zazdrościł otwierającego akordu Emilce Sitarz, właśnie tego zapożyczonego od Hollisa.
Ostatnio Sławomir Wojciechowski próbuje przezwyciężyć myślenie loopami, które narzucają instrumenty pokroju Abletona, i szuka innych sposobów kształtowania faktur. Inspirują go bardziej zespoły znajdywane na Bandcampie niż scena muzyki współczesnej. Poszukuje energii performatywnej, podobnie jak Sowa, Zapała i Zagajewski, choć jeszcze gdzie indziej. Zauważa, że przy całym boomie na elektronikę (a ostatnio i sztuczną inteligencję) wzrasta sprzedaż instrumentów i pojawiają się one nawet na setach didżejskich. A teraz to właśnie punk-folkowy zespół może pokazać zupełnie inne oblicze wykonawstwa kompozycji. 24 i 25 września o 22.30 w TR Warszawa odbędą się dwa koncerty – podobno piosenki zabrzmią po raz pierwszy na Warszawskiej Jesieni. Hańba? Hańba!