Nie mogę uwierzyć, że dożyłem czasów, w których queer stał się w Polsce nie tylko modny, ale wręcz pożądany. Otwiera drogę do gabinetów wydawców i serc osób czytelniczych. Jeszcze niedawno mieliśmy problemy w dwumiesięczniku LGBTQ+, by skompletować jedną stroniczkę z recenzjami książkowymi. Dzisiaj rubryka jest dwukrotnie większa, a i tak musimy dokonywać bolesnej selekcji, bo kolejka tytułów do zrecenzowania ciągnie się po horyzont. Mogę jedynie żałować, że trend ten nie zaczął się choćby 10–15 lat wcześniej, kiedy to krytyka była queerem zgorszona, hołdowała poetyce „niewypowiadalnego pożądania” i co najwyżej fascynowała się, z wysokości swojego panteonu, opisami szaletowych ekscesów.
Teraz gorliwie nadrabiamy tamte zaniedbania i ta gorliwość przechodzi nierzadko w nadgorliwość. Rzekłbym, że dzisiaj wszystko jest queer, przynajmniej wszystko to, co wydawcy chcą sprzedać jako inkluzywne, nienormatywne, wywrotowe, antypatriarchalne i… tu wpiszcie kolejny wyraz, jaki koniecznie musi się pojawić w obecnym „dyskursie”. W efekcie ja, który kiedyś znajdowałem queer w takich miejscach, że ludzie łapali się za głowy, dzisiaj nie widzę go tam, gdzie ma go być pełno.
Stanisław Syc, „Suplementy siostry Flory”. Znak Literanova, 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2024
Na przykład w debiucie Stanisława Syca, „Suplementy siostry Flory”. Czytam na okładce, że to „queerowy psalm”, w którym występują „przejęcia” z kultury LGBT. W dodatku „napisany wbrew modom”. Z tym bym polemizował, ale dobrze, zostawmy mody na boku i skupmy się na queerze. Gdzie on? W fabule go nie ma, jeśli nie liczyć krótkiej, enigmatycznej sceny z młodą zakonnicą zrzucającą strój zakonny. Pewnie więc szukać go trzeba w języku, faktycznie przegiętym, parodiującym teksty liturgiczne, ujawniającym sztuczność świata przedstawionego.
Syc umieszcza akcję swojej powieści w żeńskim klasztorze, co, powiedzmy sobie szczerze, nie jest wyborem nazbyt oryginalnym. O tym, że za murami klasztoru i pod habitem dzieją się różne rzeczy, wiemy co najmniej od czasów „Zakonnicy” Diderota. Dorzućmy „Matkę Joannę od Aniołów” (opowiadanie przerobione potem na film) i „Pośród ciemności” (film, ale też dramat), czyli dzieła twórców, których można wrzucić do queerowego worka – Jarosława Iwaszkiewicza i Pedro Almodovara. Zwłaszcza drugi z tych tytułów mógłby tu być punktem odniesienia ze względu na pomieszanie tonów wzniosłych i ironicznych. Tyle że w tym pomieszaniu kryje się także lesbijski melodramat, którego, jako rzekłem, trudno się u Syca doszukać. Może autor nie chciał iść nazbyt już utartym szlakiem?
Główne bohaterki są dwie – naczelna przeorysza Anna a Jesu oraz tytułowa Flora, podprzeorysza od spraw przyziemnych. Każda z nich zajęta jest swoimi sprawami. Przeorysza sama sobie wystawia certyfikaty świętości, natomiast podprzeorysza ma liczne omdlenia i objawienia, to zaś, co jej się objawi, zapisuje na pergaminach, odczytywanych potem ludowi bożemu. Dużo więcej o akcji powiedzieć się nie da, bo przez pierwsze dwie części (Proroczą i Tajemniczą) jest jej tyle co kot napłakał. Syc pompuje za to język swojej opowieści, charakteryzujący się szykiem przestawnym, nieustannymi powtórzeniami, nadużywaniem strony biernej i monstrualną ilością imiesłowów (np. „Przeorysza Flora jest upadająca”, „Co przed chwilą było się dziejącym” itp.), co, owszem, wywołuje konfuzję, bo polski język, jak wiadomo, nie przepada ani za stroną bierną, ani za imiesłowami, zwłaszcza tymi zakończonymi na „-ący”, „-ąca”. Konfuzji towarzyszy jednak irytacja, bo za bardzo to przypomina licealne harce z językiem, z których radochę czerpie głównie harcownik. Szczęśliwie po kilkudziesięciu stronach autor łapie rytm, a czytelnik konwencję i książka zaczyna wchodzić płynniej.
Syc stosuje także zabieg retardacji. Jego narrator ciągle zapowiada, że zaraz będziemy świadkami niesamowitych wydarzeń, jednakże to zaraz się odwleka i odwleka, więc narrator znowu nam obiecuje, że już za chwilę... I tak przez kolejne strony. Jak w moim ulubionym „Tristramie Shandym”, który też się nie może zacząć przez cały pierwszy tom. Tyle że Laurence Sterne wypełnia tę „grę wstępną” błyskotliwymi anegdotami i dygresjami, natomiast Syc monotonnie powtarza w kółko to samo. Chociaż są też fragmenty ciekawsze, na przykład spojrzenie na świat oczami krasuli Gwiazduli, która się wkrótce będzie cielić.
Pojawiają się również znaki mające wzbudzić w nas niepokój. Napomyka się o kościach powstańców pochowanych ponoć pod jabłonką, znikają posągi Matki Boskiej, święto maryjne ma zostać przeniesione pięćdziesiąt trzy dni wcześniej etc. Narrator podkreśla, że opowieść rozgrywa się w ciągu kilku dni lipcowych „wiecznego teraz”. To „wieczne teraz” jest więc w lipcu, ale na pewno nie w dziewiętnastym wieku, za to długo po „stanie wojennym”, nie do końca wiadomo jednak, czy chodzi o ten stan wojenny, czy może generalnie o jakąś wojnę. Autor próbuje nas podprowadzić pod część trzecią (Bolesną), która wybucha, nie do końca jednak wiadomo dlaczego, przedziwną wizją dystopijną. Siły kościelne utożsamione zostają z siłami bezwzględnego kapitalizmu, krajobrazy zalewa ropa, przywołuje się gestapo, ZOMO, czterdzieści i cztery, a nawet film „Godziny”. Język zaś zaczyna przypominać język z ustępów Apokalipsy. Co jednak z tego wszystkiego wynika? Ano nic.
Oczywiście, nie musi nic wynikać. Można by się po prostu cieszyć wytworami wyobraźni autora. Tyle że jego wizja jest cokolwiek wysilona, tak jak wysilony jest język, uparcie próbujący dowieść swojej oryginalności. Syc posługuje się zgranymi kartami. A to podstępny kler, a to demony polskiej historii, a to katastrofa ekologiczna… Rzuca te tropy tu i ówdzie, żeby wywołać u jednostek czytelniczych oczywiste skojarzenia. Tylko, paradoksalnie, dla queerów nie ma w książce miejsca.
„Suplementy siostry Flory” niespecjalnie mnie bawią, bo już się w to wszystko bawiłem. I wybawiłem. Ot, wydmuszka, pisanka z kilkoma ładnymi szlaczkami. Przy czym nie jest tak, że odmawiam autorowi talentu i radzę mu, żeby przestał pisać. Uchowaj Boże! Niech Najświętsza Panienka ma go w opiece! Może tylko niech się nie da tym, którzy próbują wynosić go na ołtarze i stawiać koło świętych Witkacego i Gombrowicza. Żeby zostać świętym w literaturze, trzeba najpierw sporo nagrzeszyć. Czego serdecznie mu życzę.