ADAM KRUK: W „Razem z przypadku” oglądamy ludzi żyjących na własnych warunkach, budujących swoją utopię trochę poza światem, który jednak brutalnie wdziera się w ich życie. Czy sam miałeś podobne doświadczenia?
GORAN STOLEVSKI: Nie, mam szczęście żyć w bardziej komfortowych warunkach, a przez to też pewnie w sposób dużo bardziej konwencjonalny, ale postawa moich bohaterów jest mi bliska. Pomysł na scenariusz pojawił się, kiedy zobaczyłem pewne archiwalne zdjęcie z lat 70., które mój przyjaciel wrzucił na media społecznościowe – pochodziło ono z czasów, kiedy przeprowadził się (podobnie jak wiele lat później ja) do Melbourne w Australii. Pierwszy dom, w którym wówczas mieszkał, dzielił ze swoim chłopakiem oraz ośmioma lesbijkami. To był bardzo zwyczajny kadr, ale przykuł moją uwagę, bo uchwycił energię tego miejsca, stanowiącego rodzaj schronienia dla osób queerowych w raczej nieprzyjaznym im wówczas świecie. Wewnątrz jednak wszystko było dozwolone – pomyślałem, że to świetna przestrzeń nie tylko dla sfotografowanych tam osób, ale i dla bohaterów filmu, a być może także i dla widzów.
Akcja twojego filmu dzieje się jednak współcześnie.
Nie chciałem robić filmu historycznego, a w dzisiejszej Australii – przynajmniej w dużych ośrodkach, bo w interiorze wciąż bywa niezbyt różowo – ta historia nie miałaby sensu. Jednak w większości krajów na świecie osoby queerowe wciąż, niestety, muszą się ukrywać, szukać dla siebie miejsca z dala od wrogich spojrzeń. Wychowałem się w Macedonii, więc łatwo było mi tę historię osadzić właśnie tam. Chciałem też, by toczyła się ona w rodzinie wielopokoleniowej, bo doskonale rozumiem dynamikę takich organizmów. Sam dorastałem w bardzo zatłoczonym domu, mam 49 kuzynek i kuzynów, którzy zaglądali do nas nieustannie. Nawet dziś, kiedy wracam z Australii do Skopje, rodzina kwateruje mnie w pokoju mojej sześcioletniej siostrzenicy, która śpi wówczas gdzieś na kanapie albo pokotem na podłodze. Bliska mi jest więc taka rozbiegana, rozwrzeszczana, niechlujna dynamika rodzinna – bo wiem, że w całym tym chaosie jest pełno miłości. To wciąż bardzo ważna część mnie, nie tylko kiedy przyjeżdżam do Macedonii – noszę ją w sobie i chciałem się nią podzielić.
Myślisz, że trudniej jest dorastać w Macedonii, będąc gejem czy Romem?
W obu przypadkach nie jest to łatwe, ale sądzę, że bycie Romem jest doświadczeniem zdecydowanie trudniejszym. To w dużej mierze kwestia ekonomiczna: jeśli jesteś w miarę majętny, to zawsze sobie poradzisz, kimkolwiek jesteś. Romowie w Macedonii jednak do dóbr materialnych dostępu nie mają, a już na pewno nie ci mieszkający w Szutce (gmina Szuto Orizari – przypis A.K.) – dzielnicy Skopje nazywanej „cygańską stolicą świata”, w której dzieje się część akcji filmu. Nie jest tak zresztą tylko na Bałkanach – to część dramatycznej historii tego ludu, który od stuleci był systematycznie uciskany, zaprzęgany do niewolnictwa, pozbawiany praw. Aż po ludobójstwo w czasach nazistowskich i powojenne przymusowe osiedlenia i przesiedlenia.
Do dziś czuć tego konsekwencje.
W filmie jest scena, z której dowiadujemy się, że Suada – jedna z bohaterek, miała za taką samą pracę domową dostać niższą ocenę niż białe macedońskie dziewczyny. I to jest rzeczywistość, której w podstawówce sam byłem świadkiem. Miałem wtedy 6–8 lat, w klasie było kilkoro romskich dzieciaków i widziałem, że one zawsze miały pod górkę. Wówczas nie traktowałem tego jako niesprawiedliwości, uznawałem, że świat po prostu taki jest – wydawało mi się to niepokojące, ale nigdy nie zareagowałem. Dopiero kiedy przeprowadziłem się do Australii, zacząłem na własnej skórze doświadczać niuansów związanych z uprzedzeniami, często nieuświadamianymi, z koniecznością udowadniania swojej wartości, którą innym przyznaje się niejako z automatu.
„Razem z przypadku”, reż. Goran Stolevski, Macedonia Północna, Polska, Chorwacja, Serbia, Kosowo 2023,
w kinach od września 2024Oczywiście życie w Australii było dla mnie, nawet jako migranta z Europy Wschodniej, nieskończenie łatwiejsze niż los moich romskich kolegów z klasy w Jugosławii. Nie tylko zresztą tam. Kiedy bywam w Polsce czy w Czechach, nie odnoszę wrażenia, by sytuacja Romów była tu jakoś znacząco lepsza. Nie wspominając już o tym, w jak skandaliczny sposób pozbywano się ich jeszcze niedawno z Francji czy Wielkiej Brytanii. Ich życie bywa dużo trudniejsze, rzadziej jest też dokumentowane – filmów queerowych powstaje dzisiaj mnóstwo, a ile znajdziemy takich, w których Romowie są pokazywani jako pełnokrwiste, wielowymiarowe postaci?
Jest świetny film „Soldaţii. Poveste din Ferentari” serbskiej reżyserki Ivany Mladenović albo „Aferim!” Radu Jude…
Jeszcze kilka by się znalazło, ale nie jest to imponująca lista. Brakuje przede wszystkim autoreprezentacji – bo nie tyle chodzi o pozytywny, ile o wiarygodny obraz; o pokazanie Romów jako ludzi złożonych. Niektórzy filmowcy mają jak najlepsze intencje, ale tworzą ich przesłodzony portret, co sprawia, że nie da się w nich już rozpoznać prawdziwych ludzi – to też jest protekcjonalne i problematyczne. A przecież każdy z nas ma wiele twarzy, czasem zachowuje się fajnie, a czasem nie. Próbuję tworzyć właśnie takie postaci, by nawiązać połączenie z widzem, skłonić go do myślenia. Może nawet nie tyle myślenia, ile emocjonalnego połączenia z bohaterami, którzy na pierwszy rzut oka mogą się wydawać diametralnie od niego różni.
Jednocześnie to, czego nie znamy, czego do końca nie rozumiemy, bywa atrakcyjne. Twój film jest nie tylko o opresji, ale i o przyciąganiu, także erotycznym, między różnymi kulturami.
Bo często obserwuję to poza ekranem. Dobieramy się w przedziwne pary, a różnica – klasowa, wiekowa, rasowa – niekiedy pociąga nas także seksualnie, do czego nie wszyscy mają odwagę się przyznać. Otwartość na tę różnicę wydaje mi się zresztą częstsza wśród osób queerowych, bo bycie outsiderem, co jest wyjątkowo trudne, daje też korzyści: pozwala spojrzeć na świat trochę z ukosa, zmusza do nawiązania bliższego i głębszego kontaktu z ludźmi innymi od ciebie. Jeżeli większość osób wokół i tak jest hetero, szukasz raczej tego, co cię z nimi łączy niż dzieli. Na takie więzi chcę zwracać uwagę – na relacje budowane między bardzo odmiennymi ludźmi. Chciałem, aby dom stworzony przez nas na ekranie był miejscem, gdzie każdy mógłby czuć się dobrze. By był też domem dla obsady i ekipy filmowej.
Obsada to ciekawe połączenie dużych europejskich nazwisk z naturszczykami – jaką metodę pracy przyjąłeś?
Starałem się stworzyć coś na kształt rodziny. Często postrzegam aktorów, bez względu na wiek, jako moje dzieci, wchodzę trochę w rolę ich mamy. Nie żebym kogokolwiek strofował, raczej staram się być emocjonalnie dostępny dla każdego, nikogo nie faworyzować, roztaczać opiekę pozwalającą na to, aby uczucia mogły swobodnie z nich wypływać przed kamerą. Bardzo pomogła mi w tym trójka głównych aktorów, niezmiernie doświadczonych, dzięki czemu na planie stali się niejako „współrodzicami”: grająca Ditę Annamaria Marinca to wspaniała rumuńska aktorka, która robi międzynarodową karierę, pracowaliśmy wcześniej przy „Nie będziesz sam” i od tego czasu się przyjaźnimy. Także Alina Serban (Suada) i serbski aktor Vladimir Tintor (Toni) to uosobienia profesjonalizmu.
Z drugiej strony osoby wcielające się w Aliego, Vanesę czy Mię nigdy wcześniej nie były na planie filmowym, zanim więc zaczęliśmy zdjęcia, miałem sporo obaw. Nie byłem pewien, jak to połączenie zadziała. Starałem się więc nie kręcić w tradycyjny sposób, ustalając wcześniej, gdzie i kiedy ktoś ma stanąć i co zrobić... Oczywiście dawałem wskazówki, ale starałem się chwytać akcję niemal w sposób dokumentalny: ekipa trzymała się z dala od aktorów, a ci mogli poruszać się swobodnie bez krępującej amatorów świadomości kamery – przynajmniej na początku, kiedy jeszcze przyzwyczajali się do jej obecności. W ten sposób byliśmy w stanie wytworzyć organiczną energię, a później ją uchwycić.
Także produkcyjnie twój film to istny kocioł…
Nawet nie wyobrażasz sobie, w ilu językach komunikowaliśmy się na planie, a potem w postprodukcji! Oprócz Macedonii zaangażowane były Polska, Kosowo, Serbia i Chorwacja, na pokładzie były także Szwecja i Australia, mieliśmy też trochę amerykańskich pieniędzy. Uważam to za wielką wartość – taki międzynarodowy miks sprawia, że żadna narodowa mentalność nie mogła dominować. Uczyliśmy się od siebie, negocjowaliśmy wartości i gusta.
Przy każdym filmie, nawet takim małym jak mój, zawsze pracuje mnóstwo osób, istnieje więc zagrożenie – szczególnie kiedy opowiadasz historię o mniejszościach – że pojawi się zarówno świadoma, jak i nieświadoma bigoteria. Nie masz pełnej kontroli nad zachowaniem całej ekipy. Odnoszę wrażenie, że w tym przypadku międzynarodowy charakter przedsięwzięcia przyczynił się do większego otwarcia na to, co inne – sam czułem się bardzo zaopiekowany przez załogę. Wszyscy traktowali ten film jako coś ważnego, co nie zawsze, a nawet nieczęsto, zdarza się na planie.
Także na ekranie widzimy mieszankę ludzi – tam jednak wszyscy ze sobą walczą, czasami nawet w sposób dość agresywny. Czy ten dom może być metaforą Bałkanów, gdzie bardzo do siebie podobni ludzie nieustannie poszukują różnic?
Oczywiście, ale to też mechanizm bardziej uniwersalny, znajdziesz go w większości krajów na świecie. Kiedy jadę na Bliski Wschód, do Afryki czy Ameryki Łacińskiej, nie widzę wielkiej różnicy w tym, jak ludzie się do siebie odnoszą. Ta dynamika się powtarza szczególnie w krajach kolonizowanych albo zaniedbanych ekonomicznie, tych mocniej doświadczonych biedą i opresją niż te szczęśliwie wiodące w rankingach jakości życia. Gdy ludzie muszą żyć w przepełnionych domach, ciasnych mieszkankach, siłą rzeczy tworzą zwarte grupy – czy są queer czy nie, nie ma to tak naprawdę znaczenia.
Goran Stolevski
Reżyser i scenarzysta, urodzony w 1985 roku w Macedonii Północnej (będącej wówczas częścią Jugosławii), skąd przeprowadził się z rodzicami do Australii, gdzie ukończył studia filmowe w Victorian College of the Arts w Melbourne. Jego pełnometrażowy debiut „Nie będziesz sam” wzbudził zainteresowanie na festiwalu Sundance. Jego trzeci film, „Razem z przypadku”, miał premierę na 80. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, gdzie otrzymał nagrodę Queer Lion dla najlepszego filmu o tematyce LGBTQ+, następnie zaś pokazano go na dziesiątkach innych festiwali. Od 20 września film można oglądać w kinach w całej Polsce.
Również w rodzinach biologicznych i całkowicie heteroseksualnych kłótnia bywa instynktownym sposobem reagowania, komunikacji, a przy tym wyrażania uczuć: zazwyczaj nie wdajesz się przecież w burzliwą dyskusję z nieznajomym, ale z kimś, kto jest w twoim życiu ważny. Dlatego myślę, że uczucie, które dzielisz z kimś, z kim możesz się konfrontować, bywa głębsze i trwalsze. Oczywiście, jeśli potrafi ono te utarczki przetrwać. To zresztą chyba modus operandi większości grup, poza bardzo uprzywilejowanymi kręgami.
Także żałobę pokazujesz w sposób daleki od salonowych konwenansów, niekiedy wręcz bardzo zabawny.
Było to dla mnie ważne – utrata jest kołem napędowym akcji filmu, ale nie chciałem, by ten był cierpiętniczy. Istnieje tendencja, szczególnie w Europie, do opowiadania o żałobie w sposób hiperdramatyczny, a jednocześnie bardzo statyczny, grający na jednym tonie. Takich historii, bardzo do siebie podobnych, powstaje wiele: żałoba musi być w nich smutna i smętna na sposób, który uważam nie tylko za monotonny, ale wręcz fałszywy. Prawdziwe życie często nie daje szansy na przeżywanie rozpaczy tak, jak Juliette Binoche robiła to w „Niebieskim” Kieślowskiego. Nie atakuję Binoche – to prawdopodobnie moja ulubiona aktorka wszech czasów – ale uważam, że powstaje zbyt wiele dramatów skupiających się na osobach mogących pozwolić sobie na całkowite poświęcenie cierpieniu. Większość ludzi nie ma takiego przywileju, musi po prostu dalej jakoś funkcjonować. Musi przetrwać.
Chociażby zorganizować pogrzeb…
Albo położyć jedzenie na stole, wyprawić dzieci do szkoły, ale też porozmawiać z nimi o tym, co się stało. Niewielu może nawet wziąć wolne w pracy, by należycie się wypłakać. Życie nie daje czasu na przerwę – nie tylko w Macedonii, ale w większości krajów na świecie. My jednak oglądamy zazwyczaj filmy nakręcone przez bogatych ludzi w najbogatszych państwach świata, co wypacza obraz, wykrzywia postrzeganie tego, jak wygląda żałoba dla większości z nas. Poza tym życie, nawet w najczarniejszych momentach, nie jest wyłącznie smutne – zawsze wydarzy się coś zabawnego czy idiotycznego, co zmienia na chwilę nastrój.
Jedną z moich ulubionych scen w „Razem z przypadku” jest ta, w której kilka dni po pogrzebie całe gospodarstwo domowe siedzi razem w salonie: połowa śpi, a reszta próbuje wymyślić sposób na uzyskanie aktu urodzenia i zorganizowanie nielegalnej adopcji, w międzyczasie klnąc, żartując i ocierając przy tym łzy. Bo nie jest tak, że smutek znika – on wciąż tam jest, ale staje się częścią większego spektrum emocji, z którymi trzeba sobie jakoś radzić. Jeżeli wstrzykuję komedię w takie momenty, to dlatego, że w życiu, które znam, dzieje się podobnie.
Chciałeś swym filmem zabrać głos w dyskusji o tym, jak definiować pojęcie rodziny?
Ten temat wyłonił się organicznie. Jestem gejem i nie rozumiem, dlaczego mój sposób życia miałby być traktowany jako zagrożenie dla kogokolwiek – a już na pewno nie dla rodziny, skoro sam jestem jej częścią. Potrzeba posiadania rodziny jest przecież podświadoma, trudno ją kontrolować. Nawet jeśli chcesz żyć w najbardziej niekonwencjonalny sposób, często kończysz w pewnym wariancie życia rodzinnego. To jest uniwersalne i oczywiście nie dotyczy tylko więzów biologicznych – chodzi o wspieranie się nawzajem, kontakt emocjonalny wykraczający poza relację romantyczną czy seksualną, oparty na pierwotnej potrzebie bliskości, wzajemnej troski, poczuciu, że jest się kochanym.
Nie potrafię natomiast powiedzieć, czy wierzę, że film lub jakiekolwiek inne dzieło sztuki może być argumentem w tej dyskusji, czy może zmienić czyjeś nastawienie. Wiem jednak, że może przynajmniej przedstawiać mój punkt widzenia lub, optymalnie, wiele punktów widzenia. A także dokumentować pewną rzeczywistość. W niektórych krajach dyktatorzy twierdzą: „Tu nie ma gejów” – to oczywisty absurd. Po prostu w Czeczenii czy Ugandzie geje muszą być mniej widoczni, żyć „ciszej”. Cieszę się, że mój film powstał, bo za 50 lat ludzie będą mogli go zobaczyć i przekonać się, że rodziny z wyboru istniały zawsze. Nawet jeśli komuś się to nie podoba i traktuje je jako zagrożenie.
Jak myślisz, skąd się bierze ten strach?
Może jest on w jakiś sposób atawistyczny? Wszyscy wyewoluowaliśmy z plemion, w których różnica traktowana była jako coś, czego należy się obawiać. Często ten strach noszą w sobie osoby, których życie jest trochę trudniejsze – może zmusza je ono do bycia czujnym, niespokojnym? I naładowani taką energią szukają zagrożenia tam, gdzie tak naprawdę go nie ma? Nie wiem. Być może mam za dużo empatii dla ludzi, którzy są po prostu bigotami i tyle, ale czuję, że próba zrozumienia drugiego człowieka po prostu ułatwia życie. Jednocześnie nie lubię przesładzać rzeczywistości. W „Razem z przypadku” jest dużo radości, ciepła i miłości, ale – mam nadzieję – także świadectwo mrocznych aspektów rzeczywistości, w której żyjemy.
No nie jest to spot reklamujący Macedonię Północną i nawet u ciebie Szutka pokazana jest jako miejsce, w którym trzeba być ostrożnym.
Na pewno nie chciałem nią straszyć. Wkurza mnie, kiedy ludziom wydaje się, że jest tam niebezpiecznie, bo wcale nie jest – coś złego może przydarzyć się wszędzie! W scenie, kiedy bohaterowie odwiedzają babcię Vanesy, nic strasznego się nie dzieje, widzimy tylko, że mieszka tam ogromna grupa ludzi, żyjących w inny sposób niż w centrum Skopje czy innych europejskich miast. Podobnie w scenie, kiedy bohaterka trafia do najmroczniejszego miejsca w filmie – to może nie być jasne dla międzynarodowej publiczności, ale prowadząca je kobieta wcale nie jest Romką: ma macedońskie imię, mówi z macedońskim akcentem. Kiedy Vanesa dzwoni na policję, mówiąc, że została porwana przez mafię LGBT, jest to ironiczny zabieg, ponieważ wielu wciąż wierzy w ten okropny, szkodliwy mit o „Cyganach kradnących dzieci”. Wywracam go więc do góry nogami, właściwie to się z niego nabijam.
Czy to właśnie humor jest nicią łączącą twoje filmy?
Chyba raczej to, że zawsze portretuję ludzi szukających więzi. Osoby w trudnych okolicznościach, od których nie mogą uciec, bohaterów będących często w konflikcie z otoczeniem. Czyni ich to outsiderami, nadal jednak starającymi się czerpać z życia pełnymi garściami. Interesują mnie skomplikowane kobiety i homoseksualni mężczyźni – w „Razem z przypadku” jest ich akurat pod dostatkiem. Kiedy piszę scenariusz, jego pomysł, jakiś duch czy energia muszą wyłonić się z miejsca, w którym aktualnie jestem. Nie chcę za dużo o tym mówić, dopóki nie uzbieram finansowania, ale swój kolejny projekt planuję zrealizować w Polsce, we Wrocławiu. Wiem, że ten region doświadcza teraz powodzi. To wielka tragedia. Mam nadzieję, że szybko się z nią uporacie.