Za wariatkę

Stasia Budzisz

„Kos kos jeżyna” Tamty Melaszwili to bardzo gruzińska powieść. Nienachalna, oszczędna, bez patosu. I bardzo kameralna, kobieca. To opowieść o życiu: tym na pokaz i tym naprawdę. I o samotności. Tej z wyboru

Za wariatkę

Jeszcze 2 minuty czytania

Za wariatkę

Masz być miła, skromna, posłuszna. Masz prać, sprzątać, gotować, cerować. Masz być ładna, nawet jak jesteś martwa. Masz się pilnować. Masz nie dawać powodu mężczyznom. I nie przynieść wstydu rodzinie. Masz w końcu ojca i brata.

Etero słyszy to od dziecka. Od ciotki, okrutnej Keto, mszczącej się na niej za swoje niespełnione życie, młodość i urodę, które „opadły z niej nagle jak łupina”. I Etero tak żyje. Wstaje rano, otwiera sklep z domową chemią, sprząta dom, gotuje, wspomina zmarłych na Wielkanoc, chodzi na kawę do sąsiadek i od śmierci brata ubiera się tylko w ciemne kolory. 48 lat w zgodzie z tradycją, w zgodzie z zasadami. Tak trzeba. Przynajmniej na pokaz.

I Melaszwili tak to oddaje – rytmicznie, miarowo, bez zbędnych słów. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem. Zmieniają się tylko pory roku, a z nimi ustawienie łóżka głównej bohaterki. I wygląd jej i jej koleżanek. Nic więcej.

Tamta Melaszwili, „Kos kos jeżyna”. Przeł. Magdalena Nowakowska, Filtry, w księgarniach od września 2024

Ale tak naprawdę Etero to wszystko wkurza, tylko nie może tego powiedzieć. Wzięliby ją za szajbuskę. Trafiłaby na języki, jak wtedy, w 2008 roku, kiedy wybuchła wojna z Rosją o Osetię Południową. Wszystkim we wsi nagle się przypomniało, że jej matka była Osetynką. Choć wtedy Etero się upiekło. Dali jej spokój. Ale wiedziała, że jeden fałszywy ruch i zetrą ją w proch, bo „tylko patrzą, żeby kogoś wykluczyć i zepchnąć na margines”.

Matki już nie ma. Etero nawet jej nie pamięta. Nawet za nią nie tęskni. Tęskniła kiedyś, jak była mała i musiała przejąć jej obowiązki. Jak musiała służyć mężczyznom. To oni za nią decydowali, ale jednocześnie bez niej nie byli w stanie nawet nalać sobie zupy i znaleźć czystego ubrania. To była jej jedyna władza nad nimi i dopiero „ich śmierć zdjęła z niej te kajdany”.

Etero pozwala nam na nich spojrzeć swoimi oczami. Tak samo jak na swoją matkę i ciotkę, która ją wychowała. Tak samo jak na wszystkie kobiety w tej powieści. Melaszwili każe Etero rysować ich portrety, każe grzebać w przeszłości. Oceniać ją i wyciągać z niej wnioski.

I dlatego Etero nie chce mieć męża, bo dobrze poznała mężczyzn. Ale nie może tego powiedzieć. Wzięliby ją, znów, za szajbuskę. „Chcę i nie chcę – to są przecież słowa przynależne mężczyźnie”. A rodzina to świętość. Najwyższa. Ale Etero nie chce wsadzić sobie głowy w chomąto, stać się dobrowolną niewolnicą i uwierzyć, że „tak wygląda miłość”. Nie chce „pogrzebać samej siebie”. Owszem, uderzali do niej w konkury zaraz po śmierci brata. Straciła wtedy swojego patroni, opiekuna, i wydawało się, że jest łatwym łupem. Ale nie wyszło. Nawet teraz, kiedy od czasu do czasu siada w kawiarni na kawę z napoleonką, zawsze przygląda jej się ten sam „dziad”, wdowiec, który szuka żony. Ale Etero to nie interesuje i nie przebiera w słowach. Bo przecież „gdyby chuj dawał szczęście, to przychodziłoby do kawiarni wiele szczęśliwych kobiet, ale jakoś żadnej oprócz siebie tu nie widzę”.

Dużo w jej myślach przekleństw. Wiele „chujów” i „pizd”, jakby nie umiała inaczej nazywać intymnych części ciała. Jakby służyły tylko do reprodukcji. Jakby trzeba było się ich wstydzić. I Etero się wstydzi. Nad koronkową bieliznę przedłoży barchanowe gacie, wyjazd na wizytę u ginekologa przedstawi jako wyjazd na pogrzeb. Żyje w końcu na opresyjnej i dusznej gruzińskiej prowincji, gdzie nic się przed nikim nie ukryje. Dlatego Etero niewiele mówi. Jest ostrożna, woli prowadzić wewnętrzny monolog. Sugestywny, bezpardonowy, oszczędny. I wspominać.

Na przykład to, co się z stało z Lelą, piękną córką dyrektora szkoły. Każdy się w niej kochał. Każdy chciał się z nią przyjaźnić. A potem porwał ją jeden „z tych chamów” i zgwałcił na oczach kumpli. Nie miała wyjścia. Musiała pogodzić się z losem. Nikt by jej już nie chciał. „I co jej z tego zamążpójścia?”. Braki w uzębieniu, garb, wypchnięty brzuch, bijący mąż i wnuk na ręku. „Bo życie bez dzieci jest bez sensu”. Etero potakuje: „Tak, moje życie jest bez sensu, bo jakie ma być?”. Tak trzeba mówić. Tego się od niej oczekuje.

Ale Etero wcale nie chce mieć dzieci, ale nie może tego powiedzieć. Wzięliby ją, to jasne, za szajbuskę. Patrzy za to na swoje sąsiadki. „Są okrutne dla swoich córek. Wychowują je na służące, ale synom nieba by uchyliły”. Wtedy Etero cieszy się, że nie miała matki. „Po co mi było potrzebne jeszcze więcej okrucieństwa, kobiecego okrucieństwa? Ono jest jeszcze gorsze, jeszcze bardziej bolesne niż to męskie”. I nie boi się, że nikt jej nie poda wody na starość. Wszystko sobie zaplanowała. Przygotowała. Uzbierała pieniądze. „Pół życia byłam służącą ojca i brata, drugie pół spędziłam w sklepie. W sklepie, w którym siedzę jak pokutnica, żeby mieć za co żyć, kiedy już będę stara”.

Bo wtedy będzie „żyć jak królowa”. Tak to sobie wymyśliła. I nawet tej starości trochę wygląda, bo wtedy wszyscy dadzą jej spokój. Nie będą już jej pytać, dlaczego nie wyszła za mąż, i „ze smutkiem kręcić nad tym głowami”. I śmiać się po kątach, że „nigdy nie widziała chuja”. Gdyby one wiedziały…

Ale nie mogą się dowiedzieć! Bo ją „zniszczą, stłamszą, zgaszą”. Przestaną jej mówić dzień dobry. Przestaną u niej kupować. Wszyscy się od niej odwrócą. Dlatego romans ze szpakowatym dostawcą o burych oczach musi zostać tajemnicą. Na zawsze. Nawet po śmierci. Bo „opinię po śmierci też można zszargać”. Niech ją nadal mają „za porządną kobietę, starą pannę, która nie dopuszcza do siebie nikogo”. Gdyby one wiedziały… No bo kto powiedział, że „po czterdziestce nie ma ani życia, ani ruchania?”.

A Etero czuje się jeszcze młoda, ale nie może o tym powiedzieć. Zwłaszcza „w kraju, w którym już ludzie po dwudziestce są starzy”. Dlatego jak „wszystkie stare kobiety” robi konfitury i pozwala obcym dzieciom mówić do siebie „ciociu”. To też zapewni jej spokój i szacunek. Nawet po śmierci. Bo „po śmierci człowiek też potrzebuje opieki”.

I tego Etero trochę się obawia, choć wie, że nie powinno jej to obchodzić, nie będzie już przecież żyć. Ale obchodzi. Pogrzeb to w końcu ważna impreza. Ludzie powinni płakać. I to tak, „żeby ludzie nie gadali”. Ktoś musi odegrać piękną pogrzebową scenę, taką „jak się patrzy”. Dobrze by było, gdyby była „ładną nieboszczką”. Nad ładną bardziej płaczą.

Po cichu Etero cieszy się, że umrze. Nie będzie tego przedłużać. Jest w końcu ostatnia. Położą ją w grobie z rodziną, a potem ziemia wszystko zabierze. Tylko że nie może o tym nikomu powiedzieć. Wzięliby ją za szajbuskę.

Ale chciałaby dożyć starości. Takiej, jaką sobie wymyśliła. Tylko że „jak się w kobiecie diabeł zalęgnie w duszy, to z tym diabłem próżno jest walczyć”. A przecież całe życie unikała przepaści, w której z jednej strony czekał na nią mąż i jego rodzina, a z drugiej zhańbienie przez chłopaka. Całe życie wiedziała, jak ma się prowadzić, by „nie złamać sobie życia”, by nikt nie zniszczył jej „w imię czystości i cnoty”. A teraz?

Patronite

Przepaści jest u Melaszwili wiele. Zresztą bardzo malowniczych, kuszących i niebezpiecznych. Trudno ich uniknąć. Bardzo gruzińska to powieść. Nienachalna, oszczędna, bez patosu. I bardzo kameralna, kobieca. To opowieść o życiu: tym na pokaz i tym naprawdę. I o samotności. Tej z wyboru. Jest w niej wszystko: samodzielność i zależność, odwaga i strach, bliskość i chłód, przyjaźń i zawiść, pokój i wojna. Jest czas, który „stoi w miejscu, kiedy ty lecisz w przepaść”. I nawet miłość. Ta ostatnia, która przychodzi w jesieni życia. I nadzieja.