Pięciogwiazdkowa rolada
Robert Talarczyk jako Robert Mamok w spektaklu „Byk”, fot. Przemysław Jendros

13 minut czytania

/ Teatr

Pięciogwiazdkowa rolada

Witold Mrozek

Jeśli chodzi o wizję śląskości, Teatr Śląski pod dyrekcją Roberta Talarczyka trzyma się pewnych żelaznych pryncypiów. Może i nosi wciąż imię Wyspiańskiego, ale polski wieszcz w Katowicach spędził chwilę – i to przez przypadek

Jeszcze 3 minuty czytania

Bergman to po śląsku górnik. „Bergmon”, „grubiorz”, „hajer”. Ale dziś nie będzie o tym, tylko o śląskich scenach z życia małżeńskiego. 

W bergmanowskim z ducha spektaklu „Godej do mie” Robert Talarczyk – reżyser i autor zarazem – pokazuje śląską parę w średnim wieku z wyższej klasy średniej. To znaczący gest w kontekście zwyczajowo plebejskich przedstawień „śląskich” tematów. „Bohater, Jasiek, mieszka w radioaktywnym bloku. Pewnego dnia jego pijany ojciec górnik, zataczając się na stary poniemiecki kredens z witrażykami, łamie sobie obie ręce i obie nogi. (…) Aby utrzymać umierającą na raka rodzinę, chłopak jest bezrobotny i wpada w złe środowisko” – podsumowywała tę wizję w wersji kinowej Dorota Masłowska w „Między nami dobrze jest”. W wersji lokalnej, a tej nie widzianej z Warszawy, wizję tę zastępował nieraz nieco ckliwy obraz ludzi twardych, a prostych, w których życia z butami – podkutymi i niemieckimi, radzieckimi czy polskimi – wchodzi okrutna Historia.

Tu jest inaczej. Rozwodzą się w „Godej do mie” nie redukowany górnik z żoną gospodynią domową, tylko Darek (Dariusz Chojnacki) – wzięty prawnik, i lekarka Aga (Agnieszka Radzikowska). Rzecz dzieje się teraz, a nie w wyidealizowanej czy przeklętej przeszłości. Mieszkanie pary odgrywa w spektaklu Talarczyka najlepszy apartament – penthouse w hotelu czterogwiazdkowym Diament Plaza w sercu Katowic. W Warszawie, gdzie 4, 5 i 6 października będzie pokazany spektakl, hotel Diament Plaza zastąpi pięciogwiazdkowy hotel Westin, na stołecznym „Manhattanie”, w okolicy ronda ONZ.

Później zaś widzowie zostaną zaproszeni do hotelowej restauracji na śląski obiad. W Diament Plaza jadłem roladę z modrą kapustą i gumiklejzami, czyli kluskami śląskimi. Tak samo ma być w Warszawie – „to wykwintne połączenie smaków stworzy idealne dopełnienie śląskiego wieczoru” – zapowiada festiwal Przystanek Śląsk Warszawa. Aspiracje aspiracjami, ale Teatr Śląski pod dyrekcją Roberta Talarczyka, jeśli chodzi o wizję śląskości, trzyma się pewnych żelaznych pryncypiów.

„Nie godosz” 

Okrutną Historię zastępuje w „Godej do mie” Los, znacznie bardziej prywatny. Spektakl Roberta Talarczyka reklamowany jest jako „intymny” i taki jest w istocie. Siedzimy bardzo blisko aktorów, odgrywających opowieść o bólu, stracie i poczuciu winy – Darek i Aga to para, która straciła jedyne dziecko. W tej historii jest przemoc psychiczna i samotność w związku, poczucie winy i kompleksy, jest próba ratowania relacji i jest zabłąkane pożądanie, są kłamstwa i jest seks, pojawia się nawet projekcja wideo. Oglądamy kawał psychologicznego dramatu. Ale w tym, naprawdę bardzo dobrze zagranym, obyczajowym spektaklu jest coś jeszcze. Konflikt zawarty już w otwierającym dramat Talarczyka dialogu: 

„DAREK: 
Godej do mie.

AGA
Przecież z tobą rozmawiam.

DAREK
Nie, nie godosz”.

Darek ucieka w język śląski, którym nie posługiwał się wcześniej, nagle – w obliczu traumy. Agę to śmieszy, a może tylko napawa jeszcze większą bezradnością. Czy w dobie polityki tożsamości, tożsamości jako nowej świętości, tylko Ślązacy dalej są śmieszni – dla polskiej większości, ale też dla siebie samych? Jest ten język czy go nie ma? W pewnym momencie Aga i Darek zaczynają rywalizować, odpytują się z pamiętanych przez siebie śląskich słów – „Zoboczymy, kto jest większy hanys”. Padają: bajtel, haja, nupel, familia, koło, drap, linkera, gzuć. Wreszcie: szajdung – „rozwód”.

„Godej do mie” Talarczyka pokazuje zmagania z próbującą wymyślić się na nowo śląską tożsamością jako coś nieoczywistego, rozpiętego między niby to „naturalnymi” odruchami a zinternalizowanym zewnętrznym umniejszającym spojrzeniem; między tym, co odgrywane, a tym, co „rdzenne”. W pewnym momencie Aga wyciąga, niczym jakiś straszny, wręcz ibsenowski rodzinny sekret, fakt, że dziadek Darka był z Kielc. Rzuca jadowicie: „A kaj sie rodził ôpa szanownego Dariusza? Może na Wirku? Nie. Halembie? A kaj tam? Orzegowie? Wiem! Hindenburg! Tyż niy… werble trtrtrtrtrtr, bum! Kielce! Taki mały feler, kaś to go schowoł? Do chlywika? Tego dziadka z Kielc?”.

Aga wyzywa Darka od „ćwierć-goroli”. Choć większość rodowodów mieszkańców Śląska jest jeszcze bardziej zagmatwana – sam mam przodków ze Śląska, z Czech, ze Lwowa, z ziemi łomżyńskiej i podgorlickiej małopolskiej wsi – to ten zabieg Talarczyka jest jednak jakoś znaczący. Wyciąga główną narrację Ślązaków o Śląsku z tożsamościowej klechdy, z mitów o odwiecznej ziemi zamieszkałej przez tutejszych i o polskich na nią przybyszach. To krok w stronę pokazania śląskości skomplikowanej i pokręconej, wielowątkowej; śląskości częściowo z wyboru, nie tylko z urodzenia. 

„Godej do mie”, fot. Przemysław Jendroska


Śląsk ma inaczej 

Wreszcie, najnowszy spektakl Roberta Talarczyka pokazuje też odrębność tworzonego przez niego w Katowicach śląskiego podejścia do teatru względem opowieści polskiego głównego nurtu – to mierzącego się z romantyzmem, a to aspirującego do awangardy. Katowicki Teatr Śląski może i nosi wciąż imię Wyspiańskiego, ale polski wieszcz w Katowicach spędził chwilę – i to przez przypadek. „Wypadło mi zatrzymać się w Katowicach, gdyż na dworcu w Krakowie źle mnie poinformowano, i trzy godziny mam na to czasu” – pisał Wyspiański do Lucjana Rydla i teatr Talarczyka chętnie ten cytat eksponuje.

Owszem, Talarczyk zaprasza do Katowic znane mainstreamowe reżyserskie nazwiska – z udanych efektów takich spotkań wymienić można „Morfinę” Twardocha w reżyserii Eweliny Marciniak czy „Pod presją” Mai Kleczewskiej, w ostatnich latach gościli też w Katowicach Garbaczewski, Cieplak czy Klata. Ale ważniejsi są dla Teatru Śląskiego pisarze, którzy są typowo śląską marką – Szczepan Twardoch, Zbigniew Rokita. To, co dla katowickiej sceny najbardziej charakterystyczne, rozgrywa się obok festiwalowego nurtu polskiego teatru. Jest bliższe gatunkowości, mieszczańskości, plebejskości, a także tej, jakże wyglądanej przez polskich konserwatystów teatralnych, „opowieści”. I, wbrew polskim stereotypom, Śląski w poszukiwaniach teatralnych bliższy jest Czechom i Anglosasom niż Niemcom. Talarczyk pokazał tu przecież raczej off-broadwayowskie „Cost of Living” Martyny Majok – bytomianki z Pulitzerem, a nie teatr postdramatyczny.

W tej repertuarowej linii odbija się chyba doświadczenie dyrektora. Talarczyk współtworzył – jako aktor i reżyser – legendarnego „Cholonka” na podstawie książki Janoscha. Przedstawienie ikoniczne – właśnie z tych o przechodzącej przez Śląsk historii. Spektakl grany jest – po śląsku – od dwudziestu lat. 

Echa dawnych poszukiwań

Prowadzony przez Mirosława Neinerta Teatr Korez, w którym „Cholonka” zrobiono, ma bardzo specyficzną genezę – mieszaną, jak wszystko na Śląsku. Powstał jako jeden z pierwszych teatrów prywatnych w Polsce w 1990 roku. Dewiza to: „Teatr dla ludzi, który bawi, a nie nudzi”. Krakowskie inspiracje repertuarowe łączono tu z lokalnością, bulwarem. 

Już od 1990 roku grano tu autotematyczny, metateatralny „Scenariusz dla trzech aktorów” Bogusława Schaeffera – trzy lata po tym, jak zrobili go równolegle Tadeusz Słobodzianek w Białymstoku oraz Mikołaj Grabowski – słynne przedstawienie w krakowskim Teatrze Stu. Albo „Sztukę” Yasminy Rezy – premiera odbyła się w 2001 roku, cztery lata po wystawieniu Krystiana Lupy w krakowskim Starym Teatrze. Ten spektakl, w którym zdroworozsądkowi mieszczanie ze zgrozą przyglądają się nabywającemu kosztowny awangardowy obraz koledze, jakoś oddaje napięcia towarzyszące śląskiej scenie.

To mniej więcej wtedy, na początku XXI wieku, do Teatru Korez dołączył Robert Talarczyk, wcześniej aktor w musicalowym Teatrze Rozrywki w Chorzowie. W Rozrywce pracował też wtedy Roman Osadnik, dziś dyrektor warszawskiego Teatru Studio, goszczącego Przystanek Śląsk Warszawa. 

W Korezie przed „Cholonkiem” Talarczyk robił montaże tłumaczonych ballad Jaromira Nohavicy czy Nicka Cave’a. Równolegle Korez prowadził Letni Ogród Teatralny, przegląd spektakli o charakterze bulwarowym, grany w podcieniach „Dezember Palace” – nazwanego tak od Zdzisława Grudnia, lokalnego pierwszego sekretarza w czasach dekady Gierka. Przegląd gromadził tłumy.

Przystanek Śląsk Warszawa – 28.09–8.10 w Teatrze Studio

Śląskie spektakle, m.in. pokazany w Parlamencie Europejskim monodram Grażyny Bułki „Mianujom mie Hanka” i grany od dwudziestu lat „Cholonek” Teatru Korez, a także koncerty Filharmonii Śląskiej i Darii ze Śląska.

Piszę o tym nie tylko dlatego, że na tych przedstawieniach się wychowałem, jako licealista jeżdżąc do Katowic tramwajem linii 6 lub 41 z Bytomia – gdzie nasiąkałem zupełnie innym rozumieniem teatru, choreografią, Śląskim Teatrem Tańca. Zresztą, przecież nie tylko to działo się wtedy na Performatywnym Śląsku. Bywało ostrzej: Suka Off ze swoim body artem była oskarżana o szerzenie pornografii, a sam Talarczyk robił „Miłość Fedry” Sarah Kane w offowym Teatrze Gry i Ludzie, wchodząc w głośny wówczas nurt szeroko rozumianego nowego brutalizmu – w tym samym czasie, gdy Kane w Warszawie wystawiał chorzowianin Grzegorz Jarzyna, rówieśnik Talarczyka (obaj rocznik 1968). To dziś wydaje mi się jakieś zupełnie niemożliwe: trzydziestopięcioletni Talarczyk brutalista, a przecież tam byłem i to widziałem.

Ale dosyć wspominek. Warto przypomnieć doświadczenia Teatru Korez z próbą tworzenia ambitnego współczesnego teatru mieszczańskiego – bo w myśleniu Talarczyka widać dziś pewną ciągłość. Spotykają się w „Godej do mie” echa dawnych poszukiwań Korezu, off-broadwayowskie myślenie jak u Martyny Majok, mieszczański francuski bulwar z Rezy i gniewne manifesty kulturowej odrębności Szczepana Twardocha. Wszystko to składa się na odrębną ścieżkę dzisiejszego śląskiego teatru – nawet jeśli ogródek piwny i kiełbasę z grilla z podcieni Dezember Palace zastąpiła hotelowa restauracja. 

„Cholonek”, Mirosław Neinert, Robert Talarczyk, Teatr Korez, fot. Jeremi Astaszowi


Gdy kiedyś zostanie spisana historia najnowsza teatru w Polsce i nie uwzględni tej śląskiej odrębności, to będzie nie tylko imperialistyczna, kolonialna, arogancka, kongresówkowo-krakowska i gorolska. Będzie też, przede wszystkim, wybrakowana. Znaczenia trwającej od 2013 roku dyrekcji Talarczyka nikt już nie odbierze. „Pierwszy Ślązak dyrektor tej znakomitej śląskiej instytucji, która ma już sto piętnaście lat”, pozostanie w pamięci też dzięki tej właśnie aluzji z „Byka” Szczepana Twardocha, który to tekst zresztą Talarczyk sam wystawił i sam w nim Ślązaka dyrektora zagrał. 

„Ech, znowu o tym” 

Oczywiście, Robert Talarczyk jak każda wyrazista i wpływowa na lokalnym rynku osobowość może irytować. Na przykład gdy na konferencji prasowej po katowickich pokazach „Godej do mie” bombastycznie porównuje się do Isaaca Bashevisa Singera, noblisty, który zajmował się tylko kulturą żydowską w języku jidysz – a on, Talarczyk, wysłuchiwać musi, że u niego w Teatrze Śląskim tylko Ślązacy i Ślązacy. Ale przecież w zasadniczym rdzeniu Talarczyk ma rację. Polska homogeniczna norma automatycznie reaguje na inność westchnięciem: „Ech, znowu o tym”. 

Różnica między sytuacją Żydów i Ślązaków w Polsce polega jednak między innymi na tym, że gdy polski nacjonalizm w wydaniu skrajnym Żydów widzi wszędzie, to – nawet ten w wydaniu umiarkowanym – Ślązaków nie chce widzieć w ogóle.

„Godej do mie” miało premierę, gdy Polska żyła niespodziewanym spełnieniem przez nową koalicję rządzącą jednej z obietnic wyborczych – oto Sejm przegłosował istnienie regionalnego języka śląskiego, czyli uzgodnił świat norm prawnych ze światem rzeczywistym. Zrobił to tylko na chwilę, rzecz jasna, bo prezydent Andrzej Duda szybko zawetował ustawę o języku śląskim i odesłał gōdkę do krainy bajek, beboków, Ecika i Masztalskiego. Zatupywanie rzeczywistości jest bardzo polskie, ale rzeczywistość zawsze wraca. I język śląski też wróci, bo właściwie to nigdzie sobie nie poszedł.